Strażnicy cienia IV część 27

– Co tu robisz? – Viktor, wchodząc do środka, szorstko zwrócił się do Gerta. – Mówiłem ci, że masz się do niej nie zbliżać.
     – Omawialiśmy szczegóły – powiedziała czarodziejka.
     – Pewnie chcecie zostać sami. – Schmidt zabrał swój płaszcz i ruszył do wyjścia.
     Viktor odprowadził go wzrokiem, po czym spojrzał na Veronikę.
     – Jadłeś? – zapytała.
     – Jeszcze nie – odparł. – Zaraz wrócę.
     Gdy została sama, odetchnęła głęboko i spojrzała w stronę Gerta, który się uzbrajał. Nóż schował w bucie, a na przedramieniu umocował sztylety do rzucania. Co chwilę zerkał w jej stronę i nie robił tego zbyt dyskretnie. W końcu przeniósł swoją uwagę na dwóch najemników, którzy zatrzymali się w odległości czterech kroków od niego i zaczęli śledzić każdy jego ruch.  
     Czarodziejka, przyglądając się temu, ruszyła w stronę swojego konia. Zabrała z niego torbę z ubraniami, po czym wróciła pod zadaszenie.
     Weszła głębiej, by nikt jej nie widział, zdjęła płaszcz i zaczęła się przebierać w czarny, dopasowany strój. Uznała, że może sobie na to pozwolić, skoro przypadła jej rola członka ochrony. Zanim skończyła, dołączył do niej Viktor. Gdy przypięła swoją broń i spakowała niepotrzebne rzeczy, chwycił ją za rękę, przyciągnął do siebie, objął i zaczął całować.
     – Powinniśmy ruszać – powiedział wreszcie. – Nie wiemy dokładnie, jak daleko jest do celu. Chyba nie chcielibyśmy utknąć gdzieś pod bramą.
     – Nie, ale myślę, że chwila nas nie zbawi.
     – Chwila? – Pochylił się i znów ją pocałował.

     – Zaczekaj. – Chwycił ją za rękę, gdy chciała już iść. – Obiecaj mi, że będziesz na siebie uważać.
     – Oczywiście, że będę. – Uśmiechnęła się lekko.
     – Wiem, że masz misję, ale z informacji, które mi przekazałaś, wnioskuję, że jeśli się nie uda, będzie jeszcze okazja.
     – Nie mogę ryzykować. Musi się udać teraz.
     – Zrobimy wszystko, ale pamiętaj, że twoja śmierć może oznaczać porażkę – powiedział.
     – Wiem, że ja muszę to dokończyć… Ty też na siebie uważaj – poprosiła. – Może i na Marienburg nie będzie czasu, ale po wszystkim chcę spędzić z tobą tydzień na wsi.
     – Nie mogę się doczekać. – Pocałował ją w skroń. – Ruszajmy.

     Zmierzając w stronę koni, Veronika dyskretnie zerknęła w stronę Gerta. Z rękoma założonymi na piersiach opierał się o samotne drzewo. Nieopodal stali dwaj najemnicy.
     – Zbierać się – polecił swoim ludziom Viktor.
     Schmidt powoli ruszył do swojego wierzchowca. Mężczyźni podążyli za nim.
     – Dlaczego oni za nim chodzą? – czarodziejka zapytała Viktora.
     – Zanim się zjawił, było bardzo miło i spokojnie. Nie chcę, żeby mącił.
     – Zauważyłeś coś takiego?
     – Mówiłem ci, co myślę na temat jego obecności. Nawet jeśli teraz mu się nie udało, będzie próbował do skutku. Drażni mnie, kiedy się do ciebie zbliża – przyznał.
     – Chyba nie jesteś zazdrosny?
     – O niego? – Viktor zaczął sprawdzać mocowanie siodła.
     – Jesteś? – Zaczęła mu się przyglądać.
     Uśmiechnął się do siebie i wzruszył ramionami.
     – Czy to ważne? – Zerknął na nią.
     Nie mogła się oprzeć, więc podeszła do niego i pocałowała go. W tym samym momencie usłyszała rżenie konia i odgłos kopyt.
     – Stój! – krzyknął ktoś.
     Spojrzała w kierunku, skąd dochodził głos. Jeden z najemników właśnie zajechał drogę Gertowi. Dwóch kolejnych zbliżało się do niego.
     Gdy Viktor zdecydowanym krokiem ruszył w ich stronę, poważnie zaniepokojona czarodziejka podążyła za nim. Miała złe przeczucie.

     Dowódca gestem nakazał odstąpić swoim ludziom, po czym chwycił za uzdę konia Gerta.
     – Masz jakiś problem? – zapytał. – Mowę ci odebrało? – dodał, nie uzyskawszy odpowiedzi. – Jeszcze jeden taki numer i zadbam o to, żebyś więcej nie wchodził nam w drogę.
     Kobieta stała obok Viktora jak sparaliżowana. Bała się, że może dojść do tragedii.
     Schmidt milczał.
     – Jedźmy już – poprosiła Viktora najłagodniejszym tonem, na jaki było ją stać w tamtej chwili.
     – Chodźmy. – Skinął głową i wziął ją za rękę.
     Po drodze obejrzała się do tyłu. Gert stał tam, gdzie go zostawili, a niemal wszyscy w milczeniu i napięciu obserwowali rozwój sytuacji.

     Viktor bez słowa wsiadł na konia i podjechał do Veroniki.
     – Jesteś pewna, że on to wytrzyma? – zapytał poważnie.
     – Jeszcze z trzy dni jego towarzystwa i będzie po wszystkim.
     – W drodze powrotnej nie będzie już nam potrzebny – stwierdził, ruszając.
     – To znaczy? – Spojrzała na niego zaniepokojona.
     – Może sobie jechać, dokąd zechce. Sam.
     – Przecież nie puścimy go samego przez Sylvanię, skoro teraz nam towarzyszy. – Taki pomysł wydał jej się niedorzeczny.
     – Co za różnica? – mruknął.
     – Jak to „co za różnica”? Chyba nie chcesz, żeby go zabili, gdy natknie się na jakiś patrol? Pomaga nam. Do Hoefera mam dużo więcej zastrzeżeń, a jego też nie poślę samego. Jedziemy tam razem i razem wrócimy – zdecydowała.
     – Zmieńmy temat. – Patrzył przed siebie, a wyraz jego twarzy zdradzał napięcie.
     – Bardzo chętnie… – zamilkła na moment. – Poczekaj, to nic osobistego. Wobec każdego tak bym postąpiła. Chcę, żebyś to wiedział.
     – W porządku, ale mam gdzieś, co się z nim stanie. Cokolwiek mu się nie przytrafi, sam będzie temu winien. Jest dorosły i odpowiada za siebie i za swoje czyny. Nie ma potrzeby, byśmy się o niego troszczyli – powiedział Viktor.
     – Nie troszczę się o niego, ale nie będziemy przeganiać kogoś, kto w konsekwencji miałby jeździć sam po Sylvanii.
     – Nikt go nie będzie przeganiał – zapewnił ją. – Powiem mu, że nie jest już potrzebny i może odjechać. To wszystko. Nie każę moim ludziom go ścigać do granicy, gdy my będziemy sobie spokojnie wracać.
     – To nie byłoby najgorsze, bo nie byłby sam – wyszeptała.
     – Nie każę też do niego strzelać, gdy się zbliży. Czy teraz możemy zmienić temat? – Spojrzał na nią.
     – Tak. – Skinęła głową.

     Dość niespodziewanie zobaczyli w oddali samotnie stojącą chatę.
     – Skoro Gert ma grać właściciela tych obrazów, chyba powinien jechać z przodu – zauważyła czarodziejka. – Powiem mu.
     – Ja ustawię ludzi. Nie wyglądają jak ochrona… Stać! – krzyknął.  

     Gdy Viktor zaczął wydawać polecenia najemnikom, Veronika podjechała do Gerta.
     – Zaczynają się zabudowania – zaczęła. – Już czas, byś wcielił się w rolę.
     – Powinienem zająć miejsce obok woźnicy – stwierdził, po czym zsiadł z konia i poszedł z nim w stronę wozu. Przywiązał go z tyłu, zdjął z niego bagaże, a na końcu siodło. Wszystko to ułożył obok obrazów. Na palec wsunął srebrny sygnet, a na szyi zawiązał niepasującą do niczego pomarańczową chustę. Po tym zamknął oczy i oparł się o burtę.
     Czarodziejka stała z boku i obserwowała go, zastanawiając się, jak długo to potrwa. Zauważyła, że Viktor przez jakiś czas przyglądał się Gertowi z niezadowoleniem. W końcu rozejrzał się, jakby wyrwany z zamyślenia, i podjechał do niej.

     Schmidt wyprostował się, omiótł wszystkich wzrokiem, po czym zajął miejsce obok woźnicy.
     – Dlaczego stoimy? Przecież o tej porze mieliśmy być już na miejscu? – zapytał z dziwnym akcentem i lekką irytacją w głosie. – Dalej, dobry człowieku, każ jechać koniom.
     Veronika, słysząc to, uśmiechnęła się mimowolnie. Najemnik, który miał powozić, zerkał na Gerta jak na wariata.
     – Tam jest jakiś dom. Myślę, że jesteśmy prawie na miejscu – ciągnął Schmidt. – Gdzie jest dowódca eskorty? Dlaczego my ciągle stoimy? Czy mamy jakieś kłopoty?
     – Zamknij się – warknął Viktor, zatrzymując się przy wozie. – Zachowaj to dla strażników.
     – Panie Viktorze, czy ja pana czymś uraziłem? Chciałem tylko wiedzieć, dlaczego stoimy, a nie jedziemy.
     Najemnik przez chwilę patrzył na Gerta w milczeniu.
     – To się tak po prostu nie skończy – powiedział wreszcie.
     – Daleko jeszcze? – zapytał Schmidt jeszcze łagodniejszym głosem, jakby nie chciał już drażnić pana Viktora. – Wilgoć źle wpływa na płótna. Powinniśmy jechać. Wio.
     Na znak dowódcy wszyscy ruszyli.
     – W końcu. Jak się nazywa to miasto? – zapytał zadowolony Gert, lecz nie uzyskał odpowiedzi. – Rozumiem, że aura nie sprzyja konwersacji. Ja też miewam takie dni… Może jakaś wspólna piosenka poprawiłaby nastrój? Znacie może „Marsz patriotów”? Uwielbiam wojskowe przyśpiewki… Tam jest jakiś dom. Może powinniśmy się zatrzymać i zapytać o drogę? – Ciągnął swoje przedstawienie. – Skoro jedziemy już tyle czasu i nic…

     Wkrótce ich oczom ukazały się kolejne zabudowania i fragmenty dwóch wież wyłaniających się z mgły. Czarodziejka je rozpoznała. To były te same budowle, które widziała w snach, gdy leżała nieprzytomna po starciu z Casimirem.
     Wszyscy rozglądali się w milczeniu. Veronika nie mogła skoncentrować się na otoczeniu. Zastanawiała się, czy powinna powiedzieć Gertowi, że wszystko, co ostatnio od niej usłyszał, tak naprawdę było zemstą za to, że ją zranił. Chciała, żeby o tym wiedział, gdyby miała nie wrócić z Sylvanii, jednak miała świadomość, że w razie powodzenia misji, to bardzo skomplikowałoby im życie.
     Gdy zbliżali się do miasta, dostrzegali coraz więcej szczegółów. Mur dokoła był kamienny i wyglądał na bardzo solidny. Z niego gdzieniegdzie wyrastały wieżyczki strzelnicze. Bramę zewnętrzną stanowiła gruba krata, która była otwarta. Stali w niej umundurowani i uzbrojeni strażnicy.

     Przejechali bez problemów po uiszczeniu opłaty. Nikt ich nie sprawdzał, ani o nic nie wypytywał. Wyraźnie nie obawiali się obcych.
     – Proszę się zatrzymać – powiedział Gert. – W końcu nie znamy tego miasta i dobrze by było dowiedzieć się, gdzie jest jakiś przyzwoity zajazd, nie za drogi, ale wygodny.
     Woźnica popatrzył na niego i stanął. Schmidt, nie zwlekając, zsiadł z wozu.
     – Dzień dobry – przywitał się ze strażnikiem. – Chcielibyśmy zatrzymać się w zajeździe. Czy mógłby nam pan coś polecić?
     – Jedźcie prosto, do centrum. Tam znajdziecie zajazd – odparł strażnik.
     – Jeden? – zapytał Gert.
     – Nie, pięć – mężczyzna go przedrzeźnił.
     – Pięć to dobra cyfra – stwierdził Schmidt. – Moja szczęśliwa. Dziękuję. – Sięgnął do kieszeni po srebrnika i podał go rozmówcy.
     – Ruszaj – powiedział strażnik, ignorując ten gest.
     – A, widzę że tu panują inne obyczaje. – Schował monetę i wrócił na swoje miejsce. – Jedźmy, Leopoldzie – zwrócił się do powożącego.

     Budynki w mieście nie były wysokie i wyglądały bardzo przyzwoicie. Schludnie ubrani miejscowi, którzy nie nosili przy sobie broni, zdawali się być nienaturalnie wyciszeni. Na ulicach nie było słychać demagogów. Do typowego obrazu imperialnego miasta  brakowało tam także oprychów i innych członków gildii złodziei, których normalnie można było dostrzec już przy bramie. Dokoła panował ład i przynajmniej pozorny spokój.
     W centrum na głównym placu stał pręgierz. Dalej droga prowadziła bezpośrednio do pałacu. Nie był przesadnie wysoki ani duży. Budowla miała ostre, drapieżne w wyglądzie wieżyczki, które mogły mieć kilka pięter. Powiewały tam proporce. Veronika dostrzegła smoka, o którym wspominał Gottri. Leżał na brzuchu, sprawiając wrażenie, jakby spał. Był umieszczony na placu przed głównym wejściem, skierowany przodem do otwartej bramy.

     Viktor zatrzymał się przed zajazdem i od razu zaczął wydawać polecenia swoim ludziom:
     – Zabrać rzeczy. Zostawić konie i czekać na obsługę. Jeśli nikt się nie zjawi, zająć się końmi. Obrazy z wozu zanieść do pokoju Gerta. Dwóch ludzi w stajni pilnuje koni, reszta ma czekać na rozkazy w głównej izbie.  
     Schmidt w tym czasie wszedł do środka wraz z dwoma najemnikami, którzy go pilnowali.
     Po chwili na zewnątrz pojawił się chudy, blady mężczyzna w średnim wieku.
     – Szukam Viktora – powiedział, rozglądając się.
     Dowódca odwrócił się w jego stronę.
     – To pan? – zapytał sługa, łagodząc nieco ton.
     – A jeśli tak, to co? – szorstko odezwał się Viktor.
     – Miałem panu przekazać, żeby pan i pańscy ludzie zaprowadzili konie do stajni. Wskażę drogę. – Mężczyzna ruszył gdzieś za budynek, a najemnicy z wierzchowcami podążyli za nim.
     Viktor delikatnie pchnął Veronikę w stronę wejścia do zajazdu.

     Gert stał przy barze i właśnie pił wódkę. Karczmarz zerknął na nowych gości i lekko skinął im głową na powitanie.
     – Mamy szczęście. – Schmidt odwrócił się do swoich towarzyszy. – Jest mnóstwo wolnych pokoi, więc dzisiaj pan i pańscy ludzie będziecie mogli spać w łóżkach. Biorę wszystkie – powiedział do barmana.
     – Klucze są w drzwiach – mruknął mężczyzna.
     – Co pan może nam polecić na…? W zasadzie to którą mamy godzinę? – kontynuował Gert.
     – Czas na obiad.
     – Świetnie. – Uśmiechnął się Schmidt. – Co nam pan poleci na obiad?
     – Wątróbkę z cebulą.
     Gert na chwilę się zamyślił.
     – A macie może makaron i jajka? – zapytał, po czym znów odwrócił się do towarzyszy. – Kto ma ochotę na smażony makaron z jajkami?
     Nikt mu nie odpowiedział, chociaż Veronika poczuła ulgę, ponieważ wątróbka była ostatnią rzeczą, na jaką miała ochotę. Nie znosiła tej potrawy.
     – Da pan to samo dla wszystkich – poprosił Schmidt, zwracając się do barmana. – Ja zjem w swoim pokoju. Zajmę pierwszy po lewej… Życzę miłego wypoczynku – zwrócił się do pozostałych. – Później rozejrzymy się za miejscem na galerię. – Ruszył w stronę schodów.
     Veronika i Viktor podążyli za nim. Zajęli izbę obok tej, którą wybrał Gert. Wyposażenie było skromne. Pod ścianą stały dwa łóżka z cienkimi materacami przykrytymi kocami.

     Kobieta westchnęła, odłożyła bagaż, zdjęła płaszcz i usiadła. Czuła się przytłoczona tym miejscem.
     Viktor podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz.
     – Musi przestać błaznować – powiedział.
     – Dlaczego? – zapytała.
     – Nie taka miała być jego rola. Kto powiedział, że malarz musi być debilem? Jest irytujący.
     – To długo nie potrwa – zapewniła go. – Jak dobrze pójdzie, jutro będziemy już w drodze powrotnej.
     Viktor odetchnął i skinął głową.
     – Trzeba się trochę rozejrzeć – stwierdził. – Może po obiedzie, żeby jeszcze było coś widać.
     – Dobry pomysł. Zjemy w pokoju?
     – Tak. Przyniosę, a przy okazji każę ludziom przygotować się do wyjścia.
     – Chcesz ich zabrać? – zdziwiła się.
     – Wezmę dwóch na wszelki wypadek i jego – skinął w stronę ściany – chyba też.
     – Pójdę mu powiedzieć. – Wstała.
     – Przy okazji powiedz mu, żeby się uspokoił.

Fanriel

opublikowała opowiadanie w kategorii fantasy, użyła 2500 słów i 15145 znaków.

1 komentarz

 
  • AnonimS

    Viktor wyraźnie się przypieprza do Gerta i go prowokuje. Ten odpowiada drwiną i  udawanym błaznowaniem. Veronika próbuje łagodzić sytuację ale robi to bez przekonania. Jak oni to wytrzymują że się jeszcze nie pozarzynali? Nie wiem :sciana:

    7 lut 2018

  • Fanka

    @AnonimS To prawda ale jak się czyta czuję się to o czym autorka piszę :)
    Gert w tym momencie pokazuję że jest sprytniejszy i lepiej postępuje;)  
    Viktor za bardzo się irytuje,ale się ze ma ku temu powody ;)

    7 lut 2018

  • AnonimS

    @ Fanka - Gert nie ma wyjścia. Przez list musi być potulny wobec Veroniki. Z konieczności uczynił cnotę. A Viktor czuje że jest coś na rzeczy więc się wścieka . Ludowe przysłowie mówi" pokorne ciele dwie matki ssie".  tylko nie weź tematu dosłownie he,he . Pozdrawiam

    7 lut 2018