Strażnicy cienia II część 9

Gdy uiściła opłatę przy bramie Nuln i minęła mury, zapytała przypadkowego mieszczanina o drogę do Srebrnego Lisa. Zajazd odnalazła bez problemu. Standard tam był dość niski. Na pierwszy rzut oka był to słabo prosperujący interes.  
     Odprowadziła konia do stajni i od razu zapłaciła za opiekę nad nim. Zabrała swoje bagaże i poszła wynająć pokój.
     W środku o dziwo było trochę gości. Przy stołach siedzieli włóczędzy, najemnicy i drobni kupcy. Skierowała się prosto do baru, za którym stał łysiejący, otyły mężczyzna w przybrudzonym fartuchu.
     – Są wolne izby? – zapytała, a gdy potwierdził, zapłaciła za nocleg.

     Pokój był na piętrze. Podążając w tamtą stronę, dokładniej przyjrzała się gościom. Jej uwagę przykuł mężczyzna siedzący w rogu sali. Na głowie miał słomiany kapelusz z dużym rondem zasłaniającym twarz. Przed nim stał kufel piwa.

     Zostawiła bagaże w wynajętej izbie, nie rozpakowując ich, po czym zeszła na dół i zamówiła obiad. Usiadła tak, by widzieć jak najwięcej.
     Drażnił ją gwar i zapach tego miejsca. Gdy znów pomyślała o Gercie, zrobiło jej się jeszcze gorzej.
     Nie musiała długo czekać na posiłek, który osobiście przyniósł jej do stołu karczmarz. Skłonił się niezgrabnie i życzył smacznego, po czym odszedł. Jadła powoli, dyskretnie obserwując zgromadzonych. Doszła do wniosku, że powinna się przebrać, by zbyt mocno się nie wyróżniać.
     Nagle mężczyzna w słomianym kapeluszu wstał i wyszedł w pośpiechu, rzucając po drodze spojrzenie w stronę Veroniki. Zerknęła w okno. Szybko przeszedł na drugą stronę ulicy, potem wzdłuż kamienicy, aż zniknął za zakrętem jakiejś bocznej uliczki. Czarodziejka też ruszyła do wyjścia, zostawiając na barze zapłatę za obiad. Gdy była już prawie przy drzwiach, stanął w nich rosły mężczyzna. Za nim było trzech mu podobnych. Jeden miał na obu dłoniach kastety. Kobieta odruchowo zeszła im z drogi. Ten, który pojawił się jako pierwszy, gestem zatrzymał pozostałych.
     – Nie, nie, pani pierwsza – powiedział, patrząc na Veronikę.
     – Dziękuję – odpowiedziała z uśmiechem i opuściła lokal.
     Domyślała się, że przyszli po haracz. Dobrze znała takich jak oni.  

     Weszła w wąska uliczkę, w której zniknął jej z oczu człowiek w słomianym kapeluszu. Ku jej niezadowoleniu droga ta prowadziła na jakiś pomniejszy rynek. Nie liczyła już na to, że go znajdzie. Ponad to wkrótce okazało się, że słomiane nakrycia głowy były dość modne, gdyż w tłumie dostrzegła kilka osób, które takowe nosiły. Mimo to przespacerowała się po rynku, by chociaż posłuchać, o czym plotkują ludzie. Niestety nie dowiedziała się niczego interesującego. W końcu doszła do wniosku, że to nie jest jej dzień i niespiesznie wróciła do zajazdu.

     Tym razem w środku było cicho. Zamiast otyłego mężczyzny za barem stała kobieta w średnim wieku. Veronika zamówiła u niej piwo, po czym usiadła z nim przy stole. Obserwowała gości w środku i przechodniów na zewnątrz.
     – Ja też bym nie zapłacił – powiedział jeden z najemników do swojego kompana.
     – Czasy są takie, że wszyscy muszą płacić – odpowiedział mu tamten. – Już byś nie zapłacił, jakby takich czterech ogierów zabrało się za twoją Maghildę.
     Czarodziejka pomyślała, że karczmarz jest sam sobie winien, choć było jej go trochę żal. Kto płacił, był bezpieczny. To była uniwersalna zasada gildii.  
     W końcu znów złapała się na tym, że każda jej myśl wędrowała w stronę Gerta. Już za nim tęskniła. Nie widziała go cały dzień. Nie zdążyli zamienić nawet zdania. Domyślała się, że musi być na nią wściekły…

     W porze kolacji zjawił się karczmarz. Na prawej ręce miał gruby opatrunek. Znów poschodzili się ludzie i zrobiło się gwarno. Zapach alkoholu, dymu i potu ponownie wypełnił izbę jadalną. Goście dyskutowali głównie o polityce, czyli narzekali na podatki, prawo i władców. Nie brzmiało to jak demagogia, tylko zwykłe zrzędzenie, więc Veronika słuchała tego bez większego zainteresowania.
     Wkrótce poczuła znużenie i udała się do swojego pokoju. Po drodze kupiła flaszkę wódki i sporo z niej wypiła przed snem. Postanowiła w ten sposób uczcić odzyskanie wolności. Niestety nadal nie dawało jej to szczęścia.
     
     Obudziła się, nie doświadczając żadnych skutków wypitego minionej nocy alkoholu. Pomyślała, że tak powinno być zawsze.
     Po porannej toalecie ubrała się w najzwyczajniejsze rzeczy, jakie miała. Dawno ich nie nosiła, bo przy Gercie w takim stroju wyglądała bardzo biednie.
     Zeszła na dół, przedłużyła pobyt w zajeździe o jeden dzień, zamówiła śniadanie, po czym usiadła przy oknie.
     Niespodziewanie poczuła emanującą z zaplecza magię. Niemal w tym samym momencie wybiegła stamtąd kucharka.
     – Pali się! Pożar! – krzyczała.
     Veronika zaczęła się rozglądać w poszukiwaniu maga. Zobaczyła dym. Ludzie natychmiast poderwali się z miejsc.
     – Cholera, moje rzeczy! – wrzasnął ktoś.
     – Chłopaki, gasimy! – słychać było w zgiełku.
     Część gości biegła po schodach do góry, inni spieszyli do wyjścia.
     Czarodziejka, zachowując spokój, ruszyła do swojego pokoju. Nie przestawała się rozglądać. Szukała czegoś podejrzanego.
     Dymu z każdą chwilą było coraz więcej. Przed budynkiem także zapanowała panika, co zauważyła, wyglądając przez swoje okno. Nieopodal zebrała się też grupa gapiów, którzy z bezpiecznej odległości obserwowali rozwój wydarzeń. Nic nadzwyczajnego w takiej sytuacji.

     Z bagażem wyszła na zewnątrz. Stanęła na uboczu i skoncentrowała się na magii emanującej z zajazdu. Tym razem wyraźnie poczuła szary wiatr. To nie był prawdziwy pożar, tylko iluzja. Dobrze znała zaklęcie, które zostało użyte. Wiedziała, że czarodziej podtrzymywał je, skoro trwało tak długo. W związku z tym musiał być skoncentrowany i stać nie dalej niż pięćdziesiąt kroków od budynku. Był blisko.
     Znów zaczęła się rozglądać i wtedy go dostrzegła. Nie schował się w tłumie. Skierowany przodem do karczmy pozostawał w bezruchu. Twarz ukrywał pod szarym, obszernym kapturem. Sądząc po posturze, był to mężczyzna.
     Dokoła panowało zamieszanie. Jedni krzyczeli, inni próbowali gasić ogień.
     Ruszyła w jego stronę, chcąc zajść go od tyłu. Nie zdołała skrócić dzielącego ich dystansu nawet o połowę, gdy czarodziej odwrócił się i zaczął się oddalać. Bez wahania podążyła za nim. Obejrzał się i prawdopodobnie ją zauważył, bo wyraźnie przyspieszył, po czym skręcił w boczną ulicę. Zachowywała ostrożność, nie wiedząc, z kim ma do czynienia. Liczyła się z tym, że może ją zaatakować zza rogu budynku. Trzymała się środka drogi, by ewentualnie mieć czas na reakcję.

     Uliczka, którą poszedł, prowadziła na puste podwórze. Budynek naprzeciwko, którego fragment widziała, wyglądał na niezamieszkały. W połowie drogi stały dwie duże beczki z przykrywami. Postanowiła minąć je szerokim łukiem. Szła niezbyt szybko, czujnie rozglądając się i nasłuchując.
     Gdy minęła już podejrzane pojemniki, usłyszała za sobą ruch i gwałtownie się odwróciła. Z beczek wychodzili właśnie w pośpiechu dwaj rośli mężczyźni, uzbrojeni w pałki. Jeden miał kłopot z wydostaniem się z kryjówki, za to drugi śmiało ruszył na Veronikę z wyraźnym zamiarem użycia broni.
     Nie zastanawiając się, doskoczyła do niego, wypowiadając formułę Uśpienia. Dotknęła go, w wyniku czego natychmiast upadł na ziemię. Spał.
     Od razu skierowała się w stronę drugiego zbira, który dopiero co zdołał wygramolić się na zewnątrz. Był ostrożny i szykował się do obrony.
     – Chodź tu i miejmy to za sobą – powiedziała, zbliżając się do niego.
     Jej słowa przyniosły zaskakujący efekt. Mężczyzna odwrócił się i zaczął uciekać. Czarodziejka aż przystanęła ze zdziwienia. Takiej reakcji się nie spodziewała.
     W związku z tym, że nie zamierzała biegać za nim po mieście, wróciła do śpiącego, by zabrać mu pałkę. Wtedy kątem oka dostrzegła ruch na początku uliczki. Elegancki mężczyzna w czarnym kapeluszu wycelował z pistoletu do uciekającego jeszcze draba. Ten gwałtownie się zatrzymał i uniósł ręce. Wszystko to działo się błyskawicznie i nie miała pewności, do kogo faktycznie tamten mierzył. Odskoczyła w bok, by nie pozostawać na linii strzału. Była gotowa, by znów użyć magii.
     Lufa bez wątpienia była skierowana w zbira. Mężczyzna w kapeluszu powoli ruszył do przodu, nawet na moment nie opuszczając broni. Dopiero wtedy Veronika rozpoznała Edgara. Przez myśl przeszło jej pytanie: „Co on tu robi?”, jednak nie chcąc tracić czasu, skierowała się w stronę podwórza.
     – Dokąd? – usłyszała za sobą głos przyjaciela Gerta.
     – Mam coś do załatwienia. Szukam kogoś – odpowiedziała mu pospiesznie.
     – Raczej ktoś szuka ciebie – stwierdził.
     – Nic mi o tym nie wiadomo.
     – Możesz nie być tego świadoma, ale mi to wygląda na zasadzkę.
     – Pozwól, że się przekonam, czy masz rację – powiedziała, choć podzielała jego zdanie.  
     Było bardzo prawdopodobnym, że miała do czynienia z czarnoksiężnikiem, więc musiała iść dalej. Jej obowiązkiem było go unieszkodliwić.
     – Oczywiście, że mam rację! – zirytował się Edi. – Dwóch typów ukrytych w beczkach czekało na ciebie. Jak byś to nazwała? Zbieg okoliczności?
     – Słabo im poszło. – Obrzuciła wzrokiem obu napastników.
     – A to już inna sprawa.
     – Co tu robisz? – zapytała go.
     – Załatwiam interesy.
     – Przechodziłeś przypadkiem?
     – Właśnie tak. Tam jest bezpieczniej. – Skinął w stronę głównej ulicy. – Pożar już ugasili.
     Veronika, ignorując jego słowa, weszła na podwórze i rozejrzała się. Było pusto.
     – Masz broń? – zapytał Edgar, nadal mierząc do zbira.
     Pokazała mu pałkę, którą podniosła z ziemi. Oprócz tego miała sztylet ukryty w bucie.
     Zobaczyła, że drzwi do jednej z piwnic właśnie się zamykają. Zerknęła w stronę znajomego, który zaczął przeszukiwać zatrzymanego mężczyznę.

     Czarodziejka miała złe przeczucie, ale mimo to ruszyła w kierunku, gdzie dostrzegła ruch. Nie miała wyboru, gdyż chodziło o magię. Była bardzo czujna. Zanim zdecydowała się wejść do środka, przez chwilę nasłuchiwała. Potem powoli uchyliła drzwi, ale nikogo nie dostrzegła. Wtedy usłyszała słowa wypowiadanego zaklęcia. Sięgnęła do drzwi, by je zatrzasnąć, jednak nie zdążyła. Uderzyło w nią coś lepkiego i cieknącego niczym ogromna pajęczyna, co pokryło ją niemal całą. Przewróciła się i wpadła do środka. Zupełnie unieruchomiona nie mogła nic zrobić. Wiedziała już na pewno, że ma do czynienia z czarnoksiężnikiem. Tym razem nie korzystał z szarego wiatru magii, a licencjonowani czarodzieje byli zobowiązani do używania wyłącznie jednego, wybranego koloru.
     Słyszała zbliżające się kroki. Bezskutecznie próbowała się uwolnić.
     Gdy przy niej kucnął i zaczął szeptać, rozpoznała słowa dobrze znanego jej zaklęcia Uśpienia.

Fanriel

opublikowała opowiadanie w kategorii fantasy, użyła 2034 słów i 11305 znaków.

1 komentarz

 
  • Margerita

    łapeczka w górę Veronikę jeszcze nigdy kobieca intuicja nie zawiodła

    21 paź 2017

  • Fanriel

    @Margerita Dziękuję bardzo.

    21 paź 2017