Strażnicy cienia IV część 19

– Ten, który nas interesuje? – zapytała Veronika.
     – Tak – potwierdził Marcus. – Według Gottriego został wzniesiony na ruinach krasnoludzkiej twierdzy. Tak przypuszcza na podstawie tego, co widział w lochach. Zamek wybudowali ludzie. Jeśli interesuje cię, kiedy i przez kogo…
     – Nie – pokręciła głową – interesuje mnie, jak wygląda w środku.
     – Gottri nie miał okazji go obejrzeć.
     – W ratuszu nie mają planów tego budynku? – upewniła się.
     – Nie – zaprzeczył Hoefer.
     – A w świątyni czy zakonie?
     – W świątyni nie, a w zakonie jeszcze nie byłem. Myślałem, że zostaniemy tu jakiś czas.
     – Zostaniemy, ale chcę ustalić, czy to jest kompletnie poza naszym zasięgiem, czy może mamy jeszcze jakieś możliwości – wyjaśniła.
     – Rozumiem. Zajmę się tym – obiecał. – Na czym skończyłem? – Znów zerknął na pergamin. – Zamek. Gottri był w lochach. Widziałaś lochy w Imperium?
     – Widziałam.
     – To wiesz, że zazwyczaj są to ciasne pomieszczenia, cele, korytarze. Mają różne przeznaczenie. W niektórych trzyma się więźniów, w innych są zorganizowane sale tortur, przesłuchań. Ponieważ ten zamek został wzniesiony na ruinach twierdzy krasnoludzkiej, jest tam przestronniej. On w zasadzie widział tylko jedno wielkie pomieszczenie. Filary, przestrzeń, klatki, dużo metalowych klatek, niektóre wiszące, inne stojące. On twierdzi, że wszystkie są przenośne, zamykane na kłódki. Klucze mają strażnicy. Jest ich tam czterech. To oni karmią więźniów i utrzymują ich w jako takiej kondycji. Gottri powiedział, że poza nim i Jose w lochach była tylko jedna osoba, która co jakiś czas jęczała i nie odpowiadała na żadne próby kontaktu… – Sięgnął po swoje notatki i po cichu odczytał ich fragment, po czym przeniósł wzrok na Veronikę i Viktora. – Jose ma na szyi jakąś obrożę i jest przykuty do prętów klatki.
     – Kiepsko – mruknęła kobieta. – Domyślam się, że krasnolud nie miał okazji przyjrzeć się dokładniej tej obroży.
     – Niestety nie – odparł Hoefer. – Widział tylko jedno wejście, ale pomieszczenie jest spore i pochodnie oświetlają zaledwie jego część. Najprawdopodobniej nie ma tam okien… Muszę się dowiedzieć, jak go stamtąd wyprowadzali, czy szedł schodami i jak szerokie one były. – Zapisał coś. – Być może te klatki służyły również do transportu więźniów. Jeśli schody okażą się wąskie…
     – To być może jest inne wejście – czarodziejka dokończyła myśl Marcusa.
     – Dokładnie. – Pokiwał głową. – W czasie, gdy Gottri tam przebywał, żadnych klatek nie wnosili, ani nie wynosili. Raz tylko widział pana zamku. Ma na imię… – zerknął na pergamin – Theodorus. Theodorus von Carstein.
     Veronika spojrzała na Viktora.
     – Nie znam – powiedział.
     – Poznasz – obiecała.
     – To wampir Smoczej Krwi – kontynuował Hoefer.
     – Coś dla ciebie – kobieta zwróciła się do Viktora. Wiedziała, że te wampiry słyną z zamiłowania do walki.
     – Już nie mogę się doczekać. – Uśmiechnął się.
     – Von Carsteinowie wywodzą się ze szlacheckiego rodu i większość z nich uważa się za arystokratów – mówił Marcus. – Interesują ich głównie pieniądze, rozrywki i umilanie sobie życia. Wampiry Smoczej Krwi, w przeciwieństwie do nich, uważają się za… rycerstwo. O ile się nie mylę, chyba nawet należą do jakiegoś zakonu. Wiem, że mają swój kodeks honorowy i szlifują szermierkę, rezygnując z intryg i zabaw.
     – A magia? – zapytała czarodziejka.
     – Z tego co wiem, to chyba wszystkie wampiry posługują się magią. Sprawdzę to jeszcze. – Zapisał coś. – Von Carsteinowie nie są najpotężniejszymi nekromantami. Są inne wampiry, które specjalizują się w tym i czasem wchodzą z nimi w sojusze. Von Carsteinowie to przede wszystkim przywódcy. Potrafią zapanować nad różnymi klanami i pokierować nimi podczas zbrojnej wyprawy. Nie słyszałem, żeby jakiś inny odłam wampirów dokonywał tak wielkich czynów, jak na przykład przejście przez Imperium i obleganie Altdorfu… Wróćmy do Theodorusa. Nie wiemy, komu służy, chociaż w tej chwili wszystkie wampiry podlegają Manfredowi. On jest ich księciem i każdy mieszkaniec Sylvanii jest mu winny posłuszeństwo.
     – To jest bez znaczenia – odezwał się Viktor.
     – Może i tak, ale im więcej informacji, tym lepiej – stwierdził Marcus.
     – Nie zapomnij, proszę, o składzie na tę wycieczkę – przypomniała mu Veronika.
     – Właśnie się do tego przygotowywałem. – Skinął w stronę kilku świec stojących na szafce.
     – To my nie będziemy ci przeszkadzać – powiedziała, podnosząc się z miejsca.
     – Nie przeszkadzacie – zapewnił ją i gestem zasugerował, by usiadła. – Zaraz, czy o czymś nie zapomniałem… – Pochylił się nad notatkami. – Droga, miasto… kupcy. – Popatrzył na rozmówców. – Kupcy cenią sobie handel z tym miastem. Podobno można tam sporo zarobić, co też nieco odstaje od mojej wizji Sylvanii. Myślałem, że panuje tam taka bieda, że praktycznie nie ma z kim i czym handlować… Oczywiście ludzie spoza Sylvanii nie jeżdżą tam zbyt często z wiadomych względów. Może się to skończyć w przykry sposób, ale słyszałem, że opłaca się to tym, którzy się na to odważą… Smok…
     – Co? – Veronice zdawało się, że nie dosłyszała.
     – Przed zamkiem na placu stoi smok – oznajmił Hoefer. – Według Gottriego to albo doskonała rzeźba, albo prawdziwy smok. Martwy smok.
     – Martwy… – powtórzyła. – Pewnie gotowy do ożywienia.
     – Świetnie – wtrącił Viktor.
     Czarodziejka popatrzyła na niego ze zdumieniem.     
     – Czy ty szukasz śmierci? – zapytała.
     – Gdybym szukał, nie starałbym się tak bardzo – odparł.
     – Właśnie coś przyszło mi do głowy – powiedział Marcus. – Jeśli ten smok byłby martwą istotą, mogłoby to świadczyć o tym, że Theodorus posługuje się magią.
     – Jeśli tak jest, będziemy mieli do czynienia z niezwykle niebezpiecznym przeciwnikiem – stwierdziła Veronika.
     – W pewnym sensie wszystkie wampiry są związane z nekromancją, bo to właśnie ta magia je podtrzymuje – kontynuował Hoefer. – One nie żyją. To, że funkcjonują, jest wbrew prawom natury… Ciekawe, czy istnieje zaklęcie, które rozproszyłoby tę magię. – Spojrzał na kobietę. – Są martwe, z drugiej strony mogą tym zarażać… Bardzo zagadkowa rzecz.
     – Nic mi o tym nie wiadomo – powiedziała czarodziejka. – Ich byt bądź niebyt, jak kto woli, jest bardziej złożony, niż rzucenie nawet najpotężniejszego zaklęcia… Jak poznasz odpowiedź na nurtujące mnie pytanie, daj mi znać, niezależnie od pory. To dla mnie bardzo ważne – podkreśliła.
     Mężczyzna pokiwał głową w zamyśleniu.
     – To chyba wszystko – odezwał się po chwili.

     Po wizycie u Hoefera Veronika i Viktor zeszli na dół na późną kolację. W głównej izbie czarodziejka zwróciła uwagę na siedzącego w rogu mężczyznę. Jego twarz częściowo zasłaniały dość długie włosy. W dłoni, na której widać było wytatuowanego kruka, trzymał kufel piwa. Na stole leżał płaszcz, spod którego nieznacznie wystawała kusza skierowana w stronę drzwi. Mężczyzna popatrzył chłodno na nowo przybyłych, pokręcił głową i napił się.
     Viktor podszedł do baru, by zamówić posiłek, a Veronika zajęła miejsce przy jednym ze stołów.
     – Może się pani przesiąść gdzie indziej? – odezwał się do niej nieznajomy.
     – Dlaczego? – zapytała, przyglądając się mu.
     – Chciałbym widzieć drzwi – wyjaśnił.
     Skinęła głową i przeniosła się do stołu pod ścianą.
     – Bardzo dziękuję – powiedział, po czym zajął się oglądaniem swojego kufla, mamrocząc coś pod nosem.
     Po chwili Viktor postawił przed Veroniką puchar z winem. Gdy usiadł naprzeciwko niej, wzięła go za rękę.
     – Romantycznie tu – stwierdził, rozglądając się po zaniedbanej izbie.
     – Też o tym pomyślałam. – Uśmiechnęła się.
     – Ten zajazd jest wspaniały, wyjątkowy.
     – A co w nim takiego wyjątkowego? – zapytała.
     – Ty – odparł Viktor.
     – Bywam też w innych zajazdach.
     – Pewnie dlatego, gdy odwiedzimy kolejny, zmienię zdanie co do tego.
     – To, co mówisz, jest bardzo miłe – przyznała. – Na pierwszy rzut oka nigdy bym cię nie podejrzewała o takie słowa.
     – Sam siebie zadziwiam, a moi ludzie muszą być podwójnie zdziwieni. Po pierwsze tym, że mówię takie rzeczy, a po drugie, że na tak długo cię zatrzymałem – powiedział z uśmiechem.
     – Jestem zaszczycona. To znacznie dłużej niż do śniadania.
     – Chciałbym – pogładził kciukiem jej dłoń – żebyś została do kolacji… mojego życia.
     – Już myślałam, że do tej.
     – Mam nadzieję, że to nie jest moja ostatnia kolacja. – Spojrzał na karczmarza niosącego talerze. – Mam inne plany.

     Po posiłku czarodziejka zauważyła, że mężczyzna w rogu miał bezwładnie spuszczoną głowę. Viktor powędrował za jej wzrokiem.
     – Chyba śpi – powiedział.
     – Tak, pewnie ma wartę którąś noc z kolei – domyślała się.
     – Albo w ogóle nie śpi od dłuższego czasu.
     Ich cicha rozmowa najwyraźniej zbudziła mężczyznę, który gwałtownie się poruszył i zaczął nerwowo rozglądać się po pomieszczeniu. W jego oczach można było dostrzec niepokojącą dzikość.
     – Prześpij się, człowieku – zwrócił się do niego Viktor. – Mam tu piętnastu ludzi. Jeśli pojawi się jakiś wampir, nawet proch po nim nie zostanie.
     – To twoi ludzie na zewnątrz? – zapytał nieznajomy.
     Viktor skinął głową.
     – Na zewnątrz, na korytarzu, w stajni… – Odwrócił się w stronę baru. – Karczmarzu, daj mu klucz do pokoju – polecił.
     Właściciel zajazdu powoli podszedł do stołu w rogu i położył klucz na blacie.
     – Pierwsze drzwi po prawej – powiedział.
     Mężczyzna przez chwilę się wahał, jednak w końcu powoli podniósł się z miejsca i sięgnął po płaszcz, odsłaniając kuszę, która miała naciągniętą cięciwę. Zabrał broń i ruszył w stronę schodów.
     Zanim wszedł na górę, odwrócił się w stronę Veroniki i Viktora.
     – Dzięki. – Skinął głową. – Niech Morr was strzeże.
     
     Gdy dopili wino, czarodziejka postanowiła popracować nad zaklęciem, w związku z czym udała się do swojej izby po przybory do pisania. Kiedy schodziła na dół, Viktor stał w otwartych drzwiach. Dzięki temu do środka wpadło trochę świeżego powietrza.
     Kobieta rozłożyła na stole pergaminy z notatkami i zaczęła je przeglądać. Po kwadransie Viktor zamknął drzwi i usiadł naprzeciwko niej, wyciągając nogi na ławce i opierając się o ścianę. Po jakimś czasie wyraźnie znudzony zaczął spacerować po izbie, oglądając nieliczne, wątpliwej jakości ozdoby zawieszone na ścianach.
     Karczmarz zasnął z głową na barze i wkrótce w izbie rozległo się jego chrapanie. Rozproszona tymi dźwiękami Veronika zdecydowała przenieść się na górę. Przekonała Viktora, by się położył, a sama rozsiadła się na korytarzu.
     – Nie idziesz do pokoju? – zapytał zdziwiony.
     – Nie, tu będzie mi najlepiej – powiedziała.
     – W porządku. – Pochylił się i pocałował ją. – Do zobaczenia.
     Czarodziejka zerknęła na drzwi Marcusa. W jego izbie nadal paliło się światło, co było widoczne przy progu. Przy okazji zauważyła, jak Filip, który zmienił Ulrycha na warcie, odprowadzał Viktora nieprzychylnym wzrokiem.

     Około trzeciej w nocy otworzyły się drzwi do izby Hoefera. Veronika od razu wstała i ruszyła w tamtą stronę. Mężczyzna wyszedł na korytarz, rozejrzał się i gestem zaprosił ją do środka.
     – Doznałem wizji – zaczął. – Widziałem mur miasta albo zamku, nie jestem pewien. Pod tym murem były trzy osoby. Rozpoznałem ciebie i Viktora.
     – A trzecia osoba? – zapytała czarodziejka.
     – Niestety nie wiem, kto to. Widziałem jedynie męską sylwetkę – wyjaśnił. – Myślałem o tym i doszedłem do wniosku, że potrzeba więcej ludzi. Ktoś przecież musi pilnować koni przygotowanych do odwrotu.
     – Też się nad tym zastanawiałam i wydaje mi się, że moglibyśmy pojechać tam większą grupą, skoro po drodze nie ma zajazdów ani innych zabudowań.
     – To, że nie ma zabudowań, nie znaczy, że nikogo tam nie będzie – zauważył.
     – Można by kupić jakiś wóz i udawać, że jedziemy tam handlować. Liczna eskorta chyba nikogo by nie zdziwiła.
     – Ile osób masz na myśli? – zapytał.
     – Nie wiem, więcej niż trzy. Do zamku wzięłabym minimalną ilość ludzi, ale na drogę... Dobrze by było mieć tam wsparcie.
     – Mówisz o ewentualnym wsparciu na miejscu? Odbiciu was? – upewniał się.
     – O tym jeszcze nie myślałam. Chodziło mi o drogę powrotną – wyjaśniła.
     – A może wszyscy tam pojedziemy – zaproponował.
     – Tylu ochroniarzy do jednego wozu?
     – Zależy, co się wiezie – powiedział.
     – Masz rację. O tym nie pomyślałam – przyznała. – To zwiększyłoby nasze szanse. Zakładam, że z miasta będziemy musieli wyjechać w pośpiechu i gnać co sił w koniach w stronę granicy. Tam, jeżeli teren jest odkryty, nie będzie możliwości ukrywania się, czy zastawiania pułapek. Jeśli nas dogonią, po prostu dojdzie do walki.
     – Tak, tylko obawiam się, że nie mamy dość złota, żeby kupić wóz i towar, który wymagałby tak licznej ochrony.

Fanriel

opublikowała opowiadanie w kategorii fantasy, użyła 2225 słów i 13572 znaków.

1 komentarz

 
  • AnonimS

    Plany, plany........

    30 sty 2018

  • Fanriel

    @AnonimS Poważne zadanie wymaga planu. ;)

    30 sty 2018