Kira zasiadła na postawionym pieńku drzewa, służącego za prowizoryczne krzesło, płaz przed nią nie potrzebował takich udogodnień.
— Pragnę powitać przedstawicielkę tej samej rasy, choć z innego plemienia wierzę, że dojdziemy do konsensu. — Jego głos był powolny, choć głośny. — Jestem Yoel, najwyższy z żab i zarazem ich opiekun.
— Jestem Kira, żona Shadowa, wodza Konfederacji Bestioludzi i zarazem jego wysłanniczka. — Wolała odpowiedzieć tak samo. Etykieta, czy inna dyplomacja nie były przedmiotami jej nauczania. Albo może wręcz odwrotnie, tylko o tym nie pamiętała? Uciekała z wielu lekcji szamana, by polować i włóczyć się po gaju.
— Zanim przejdziemy o porządku właściwego, wyjaśnię parę nieścisłości i tajemnic. — Posłaniec podał mu wielgachną fajkę z kości. — Plemię żab, czy też ropuch, dla nas to jedna nazwa, istnieje tu ponad tysiąc lat przez nikogo nie niepokojone, żyliśmy zgodnie z rytmem bagna, znamy jego tajemnice i niebezpieczeństwo. I tu pojawia się pierwsza głupota, nazywana plotką, spowodowana naszą izolacją. — Na pomarszczonej twarzy wykwitł uśmiech. — Nie wciągamy nikogo pod wodę, nie napadamy tułaczy, czy wędrowców, a przede wszystkim nie jadamy mięsa.
Z wnętrza lasu wyszła grupa ropuch, w dłoniach nieśli prowizoryczne naczynia, wykonane z kory. Dziwnie wyglądali z tymi wysokimi, niemalże patykowatymi nogami, wyżsi dwa razy, niż kiedy siedzieli. Nie należeli w pełni do lądu, to było pewne. Postawili przed Kirą półmiski wypełnione larwami, owocami i dziwnymi roślinami.
— Spożywamy to, co widzisz. Z waszego punktu widzenia musi to wyglądać niezbyt apetycznie... — Wskazał na wijące się owady i nieapetyczne korzenie.
— Dlaczego? — Kira bez skrępowania wrzuciła larwę do ust. — Mają dużo białka i łatwo je znaleźć, są idealne do przetrwania.
— Jesteś pierwszą osobą, która zrobiła coś takiego. — Jednym ruchem języka zabrał zawartość półmiska. — Ludzki poseł nie dość, że zbladł, to jeszcze zwymiotował obok. Słabe stworzenia.
— Nie zaprosiłeś nas tu na poczęstunek, czy błahą rozmowę. — Najedzona, ku przerażeniu Aresa, oparła łokcie na płaskiej kłodzie, imitującej stół. — Jesteście sojusznikami naszych wrogów, czego więc chcecie? Naszego poddania? Ofiar?
— Nic z tych rzeczy. Pakt z czerwonymi to tylko zasługa, a zarazem wina mojego wnuka, Yafeta. — Wskazał na swojego posłańca. — Razem z synem Yalem nie wiedzieliśmy o tym, póki ludzie wraz z naszym krewniakiem nie przybyli do wioski, by przypieczętować umowę. Złamanie słowa, czy też obietnicy to świętokradztwo, nie mogliśmy się wycofać, narażając się na gniew bagna. Jednak teraz mamy pewność, że porozumienie godzi we wszystkie nasze zasady. Mamy płynąć równo z prądem, a nie tworzyć go. Przynieśliśmy ogień i zniszczenie do naszego zakątku. Musimy to zmienić...
Zapadła cisza, przerywana bzyczeniem komarów. Lwica jednym ruchem zabiła jednego z najbardziej uciążliwych, wielkości ludzkiej dłoni. „Dobrze, że nie ma tu wilczycy, od ostatniej jej wizyty i choroby nie cierpi tych latających paskudztw”, pomyślała i uśmiechnęła się.
— Zamierzasz coś zmienić, dziadku? — Od strony wody dało się słyszeć głos. — Ty, który nawet kamienia nie przeniesie, ani nie zmąci spokojnej wody?
Kira spojrzała w tamtą stronę. Około sześciu żab wyłoniło się z bagnistej powierzchni, w dłoniach dzierżyli długie miecze, z daleka jakby podłużne błyszczące kształty.
— Yafet... — szepnął wódz na widok przywódcy tej małej grupy.
— Jak śmiesz przerywać spotkanie, synu? — Zielonkawa twarz posła przyciemniała. — I skąd w waszych dłoniach te parszywy narzędzia śmierci i destrukcji? Tylko kalacie bagno i jego imię.
Wystrzelona kula drasnęła policzek.
— Kalamy? Przecież to wszystko to tylko ogromna, śmierdząca dziura pełna drzew i zgniłej wody, a wy traktujecie to niczym bóstwo. Rusz się ojczulku, choć o milimetr, a kolejny pocisk trafi, tam gdzie trzeba. — Lufą przejechał na Kirę i resztę. — Wy pójdziecie ze mną. Czerwony człowiek sowicie mnie wynagrodzi, gdy przyprowadzę taką zdobycz.
— Yafecie ostatni raz apeluje, byś wyrzucił broń do bagna. Ono ją pochłonie, a my wrócimy do tego, co było... — Wódz miał słabość do wnuka, smutek niemal przelewał się na zewnątrz gorzkiego spojrzenia.
— Nie, dziadku. To się tak nie skończy. — Ponownie zaczął celować do bliskich. — Aby nasze plemię mogło się rozwinąć, starzy wyjadacze muszą zniknąć. Jesteście tylko kłodą na naszej drodze, przyszłość to broń i aktywność, a nie zabobony oraz bierność.
— Dość już zła uczyniłeś, a mimo to dorzucasz sobie kolejne... — Starzec wyjął fajkę z ust, wypuszczając kłęby dymu. — Zbyt wiele razy przymykałem oko na twoje występki, chłopcze. Nie masz już następnych szans. Jako wódz skazuję cię na fatum strażnika.
— Na tę śmieszną historyjkę dla dzieci, gdy to strażnicy będą ścigać skazanego aż do śmierci? Bzdura. Ci „magiczni” siepacze nie istnieją, wymysł starców, by trzymać plemię w szachu. Nie próbuj mnie straszyć, starcze! — krzyknął wściekle młodzieniec.
— Nic z tych rzeczy, synu. Strażnik to nie bóstwo ani mityczne zwierzę albo bestia. To funkcja dla najpotężniejszego z nas, przydzielana wybranemu następcy. — Posłaniec, jakimś cudem pojawił się w grupce agresorów. — Wiedziałbyś to, gdybyś mnie słuchał i przyjął obowiązki. Ty jednak byłeś głuchy, mając przed oczyma niestabilną przyszłość. Przyszłość bez fundamentów przeszłości to tylko ułuda.
—I co? Zabijesz swojego syna? — Przeniósł lufę na ojca.
— Ja już nie mam syna. — Powoli podniósł dłoń w górę. — Żegnaj Yafecie, oby bagno przyjęło cię do siebie.
Nim młodzieniec zdążył odpowiedzieć z rąk Yala wystrzelił mały kolec, który bezgłośnie wbił się w ciało delikwenta. Ofiara opuściła broń i spojrzała ze strachem na oprawcę. Nie mogła ruszyć ani jednym mięśniem, a na jej ciele powstały szmaragdowe linie. Kira nigdy nie widziała żadnej trucizny, która działałaby aż tak szybko. Nie minęła chwila, a do swojego przywódcy dołączyła reszta grupki. Próbowali pomścić szefa, ale bez skutku. Powolny posłaniec, który dotychczas przejawiał flegmatyczne zachowanie, teraz poruszał się niczym zawodowy akrobata, unikając wszystkich cięć, mordując pojedynczym wystrzałem.
Całość trwała zaledwie minutę, może dwie, lecz dla zgromadzonych ta chwila bliższa była wieczności. Yal po skończonym zabijaniu wrzucił z czcią ciało, po ciele do mętnej otchłani.
— Nie planujemy wojny, Kiro, żono Shadowa. — Wódz wrócił do palenia fajki. — To nie był zaplanowany pokaz, mający pokazać naszą siłę. Nie widać tego, lecz nasze serca łkają z żalu. Śmierć każdego z nas to wielka tragedia. Szczególnie tak młodego.... Być może tak miało być. Kończmy to, im szybciej, tym lepiej. Bagno musi wrócić do swojego rytmu.
3 komentarze
Almach99
Zaskoczyly mnie zaby, jest moc z nimi
krajew34
@Almach99 takie urozmaicenie od standardów
emeryt
@krajew34, wspaniale. Nie chcę Tobie kadzić, lecz to jeden z najbardziej fajnie napisanych odcinków. Brawo, oby tak dalej. serdeczne pozdrowienia i nie dawaj się chorobom.
krajew34
@emeryt dzięki, to tylko dzięki wenie.
shakadap
Brawo! Świetnie napisane!
Pozdrawiam i powodzenia.
krajew34
@shakadap dzięki za wizytę