Mur-Rozdział 18

    Niemal natychmiast nad naszymi głowami pojawiła się bariera, niewątpliwy znak, że wódz popiera walkę. Miałem przed sobą potężnego przeciwnika o prostym intelekcie, ale i zabójczym doświadczeniu. Przed kolejnym ciosem zdążyłem się tylko osłonić rękoma, usłyszałem trzask łamanych kości. Przeklęty zwierz jednym uderzeniem wygiął mi dłonie do tyłu. Krzyknąłem z bólu, ku uciesze zgromadzonych. Ich radosne wrzaski poniosły się po całym lesie, otaczali mnie sami nieprzyjaciele, nieskorzy do litości i spragnieni bólu swego wroga.
      Kolejny atak zadał ostrymi, jak brzytwa pazurami, rozszarpując klatkę piersiową. Przez całe ciało przebiegł spazm cierpienia, przyprawiony gorącem. Upadłem na kolano, powoli słabnąc. Przeklęty truciciel musiał zadbać w stu procentach o swoją wygraną. Zmęczonym wzrokiem spojrzałem w kierunku Kiry, lecz w jej oczach nie dostrzegłem nic, jakby wszelkie emocje niwelowały się nawzajem.
      Poczułem ogromny gniew zarówno na siebie, jak i na nią. Jeszcze ten cholerny tygrys o barwie moczu, patrzący na mnie, niczym na robaka. Widziałem już takie spojrzenia, ta sytuacja niczym się nie różniła od tej z przeszłości, samotny pośród morza wrogów, czekający na swój koniec. Nie, nie. Tak to się nie skończy, nie pozwolę drugi raz. Żaden Dante, czy inny podobny śmierć nie zatryumfuje nade mną.
     Szalony gniew powoli napełnił moje ciało, z pomocą magii pozbyłem się trucizny i nastawiłem połamane kości. Z trudem słyszany szept radził mi, bym przestał, że to zbytnie ryzyko, za taką cenę nie powinienem skupiać się na gniewie. Bez litości zdusiłem go w sobie, nadszedł czas rewanżu. Z łatwością odparłem kopnięcie Zavy, odskoczył, nim złamałem mu nogę. Już nie wyglądał na pewnego siebie, fantastycznie. Czyżby potęga tak smakowała? Rozejrzałem się dookoła mętnym wzrokiem, z trudem układając myśli. Wiwatująca na cześć mego rywala publiczność uspokoiła się, obserwując w ciszy. Blask magicznych pochodni, oświetlający ciemność nocy potęgował wszelkie emocje tlące się w duszy. Nagle z gardła wydobył się nieludzki okrzyk, który zniszczył barierę. Nie przestraszyłem się własnego zezwierzęcenia, wręcz przeciwnie usta zakwitły w szaleńczy uśmiech. Zabić! Zabić! Jeden wyraz powoli zastępował każdą cząstkę logicznego myślenia.
      Sekundę później już stałem za przeciwnikiem, jednym machnięciem posłałem go na drugą stronę. Jego lot był cudowny, a wykrzywiona w bólu twarz przynosiła mej duszy wszechogarniającą przyjemność. Nim upadł, kopnąłem go raz, drugi. Nie miał czasu na reakcje, przyjmował tylko kolejne razy, kolejne uderzenia, nawet cisza w niemym przerażeniu oglądała tę makabryczną scenę. To nie była walka, to było zniszczenie. Z szaleńczym śmiechem, kaleczącym piękną krainę, zatapiałem się w muzyce bólu. Przestałem, gdy stracił przytomność.
— Kto następny? — krzyknąłem, rozkładając zakrwawione ręce. — Ty? A może ty?
Wojownicy zbliżyli się do wodza, by chronić go przed szaleńcem. Co za dziwna mentalność, zachowywać się, jak potwór, a potem z przerażeniem wpatrywać się, gdy sytuacja odwróci się na ich nie korzyść. Gdzie tu logika?
     Nagle znikąd nadleciał pocisk ognia, lądując na drewnianym dachu jednej z chat. Następny trafił tuż obok mnie, odrzucając daleko w krzaki. Obudzony, niczym z największego koszmaru, rozejrzałem się przytomnie, na całe szczęście adrenalina nadal krążyła po organizmie, zagłuszając wszelki ból. Kto wie, co by było, gdyby nie ona. Po krótkiej obserwacji stwierdziłem, że ktoś atakuje plemię Lwów. Wiem, wiem, spostrzeżenie godne największego filozofa. To tak, jakby widzieć szalejący ogień i stwierdzić- O pożar!. Niezwykle odkrywcze.
     Drewniana brama z głośnym hukiem rozleciała się na kilka większych kawałków, umożliwiając napastnikom wtargnięcie do środka. Ku nam nacierały gado-podobne istoty, dzierżące prymitywną broń palną, przypominające karabiny, ich pociski błyszczały ognistym blaskiem. Skąd tacy barbarzyńcy, noszący zbroje z kory, posiadali taki oręż? Może i był przestarzały, ale nadal była to broń ludzka.
     Rozbroiłem pierwszego lepszego napastnika, zabijając go natychmiast z "wypożyczonej" broni. Błękitny promień rozświetlił na chwile okolicę. Zrobiło się jeszcze dziwniej, karabin, który trzymałem, był pierwszą partią ładowaną maną. Technologia sprzed dwustu laty, niemożliwa do odtworzenia przez byle kogo.
Zmuszony przez gęsty ostrzał, cofnąłem się za upadłe drzewo, tuż obok wodza.
— Myślę, że powinniśmy na chwile zakopać topór wojenny. Czyż nie liderze? — Miałem nadzieję, że mimo wrogości zachowa rozsądek.
— Przeklęte plemię Jaszczurów, skąd na duchy przodków poznali naszą lokalizację? To tajemnica między szczepami kotołaków. — odpowiedział, jakby nie usłyszał, co do niego mówiłem.
— Kotołaków? — Próbowałem przekrzyczeć kanonadę.
— A coś bezwłosa małpo myślał, że bestioludzie nie mają podziałów? Strzelaj! — rzucił, próbując unikać ostrzału. Jego ludzie zaczęli powoli odpowiadać na ataki, przeważnie zabijali dwóch, czy trzech, nim ginęli pod gradem kul. Na ich szczęście gady nie były mistrzami strategii, czy wyszkolenia. Nacierały masą, uśmiercając się nawzajem, na dodatek jeszcze nie wygrali, a już zaczęli plądrować. Powoli na ziemi zaczęły pojawiać się mnóstwo zielonych trupów, rezultat ogromnej głupoty, a po godzinie było już po wszystkim. Wybiliśmy wszystkich, niestety zwycięstwo okazało się by Pyrrusowe. Mnóstwo rannych i zabitych po stronie lwów, palisada niemal unicestwiona, chaty spalone, a pola zadeptane. Gniew już całkiem opuścił me, ciało widząc zniszczenia, nie miałem serca kontynuować wcześniejszego.
Przechadzając się między zgliszczami, dojrzałem wodza, trzymającego w rękach bezwładną Kirę.
— Córko, proszę cię, nie odchodź. Straciłem szanse na utworzenie konfederacji, nasi wojownicy są w rozsypce, a wioska praktycznie nie istnieje. Błagam cię o wielki Manitu, nie zabieraj mi jej, tylko ona mi pozostała.
— Czego ojcze krzyczysz, czy nie można się, chociaż na chwile zdrzemnąć? — wyszeptała. Szybko podbiegłem do niej, nadal żyła, choć ledwo.
— Szybko, trzeba ją opatrzyć!
Lecz stary wódz zupełnie nie reagował, przepełniony poczuciem straty. Potrząsłem nim, niestety na próżni. Myśl Shadow, myśl. Jeśli chcesz ją uratować, musisz znaleźć sterylne miejsce, tylko gdzie?
— Chodź za mną chłopcze. — Niczym zjawa, pojawił się szaman, wskazując na zarys jaskini. Czas gonił nas, ona słabła, a ja czułem, że słabnąca adrenalina ujawnia niesamowity ból, rezultat nadwyrężenia ciała i ducha. Wydarłszy ciężko ranną z rąk jej ojca, wkroczyłem w mroki lasu, zmagając się z coraz to narastającym  cielesnym cierpieniem.

2 komentarze

 
  • Almach99

    Co za tempo akcji! Wielki Manitou kocha swoje dzieci. Nie pozwoli by Kira odeszla

    21 kwi 2019

  • krajew34

    @Almach99 dzięki za wpadnięcie.

    21 kwi 2019

  • emeryt

    @krajew34, wspaniale, i  to tak szybko. Akcja goni akcję, tym razem wszyscy w potrzebie, cała wioska praktycznie nie istnieje, lecz ja przypuszczam że Wielki Manitu i inne starożytne duchy mają inny plan. W końcu za twoją zgodą i palcom walącym w klawisze wszystko się wyklaruje. Serdeczne pozdrowienia w tą Niedzielę Wielkanocną przesyła emeryt.

    21 kwi 2019

  • krajew34

    @emeryt dzięki za wpadniecie.

    21 kwi 2019

  • emeryt

    @krajew34 , nie musisz dziękować za wpadnięcie, przeczytanie kolejnego odcinka twojej opowieści było i jest nadal dla mnie dużą przyjemnością.

    21 kwi 2019

  • krajew34

    @emeryt jednak kultura wymaga, by podziękować. :)  Trzeba być w porządku wobec czytelników, szczególnie tych komentujących.

    21 kwi 2019