Vive la F... - cz. 44. The worst is yet to come.

Vive la F... - cz. 44. The worst is yet to come.„Przychodzić co wieczór, bez słowa kochać się całą noc. Namiętnie, ale czule. Wychodzić nad ranem…” – siedząc w czarnym jeepie, Blackmountain zamyślony uśmiechnął się do własnego snu sprzed kilku dni jak do świetnego pomysłu.  
„Kurwa, skup się!’ – oprzytomniał dostrzegłszy we wstecznym lusterku podjeżdżającą półciężarówkę z namalowanym na plandece soczystym jabłkiem. Ledwo zmieściła się w ciasnej uliczce. „Jeszcze nie.” – myślami przystopował młodego, podekscytowanego  kierowcę.
Spojrzał na zegarek. Informator nie mógł kłamać. A przynajmniej nigdy go jeszcze na tym nie złapał.  
„Czyżby taki oficer spóźniał się na spotkanie?” – prychnął w myślach Sebastian.
Nie spóźniał się. Równo z biciem kościelnych dzwonów oznajmującego sumę, starszy mężczyzna popchnął przed siebie drzwi kawiarni. Dzwoneczek na framudze dźwięcznie dołączył do kanonady większych braci.
Werner skinieniem głowy odpowiedział na pozdrowienie oficerów spędzających spokojne, niedzielne przedpołudnie w głębi lokalu. Sam wybrał miejsce przy pustym, dwuosobowym stoliku przy oknie.
„Idealnie”. – zadowolił się Blackmountain.  
Młoda, zgrabna kelnerka w mig pojawiła się przy ważnym kliencie, wyprzedzając swojego kolegę. Zresztą nie spieszyło mu się do nadskakiwania gościowi w mundurze SS. W lekką wzgardą przyglądał się jak w tym temacie wykazuje się jego koleżanka.    
Werner spojrzał na zegarek, a Blackmountain spojrzał do lusterka. Uchylił okno. Oparł łokieć o framugę. Z dostawczaka wysiadł młody chłopak w roboczym fartuchu pracownika sortowni warzyw. Ściągnął z paki drewnianą skrzynię z produktami i otwierając sobie drzwi butem wszedł do kawiarni. Zniknął w głębi pomieszczenia, strofowany przez kierownika za używanie frontowego wejścia.  
Blackmountain odprowadzał go wzrokiem, gdy spostrzegł, że drzwi otwierają się po raz kolejny. Elegancka kobieta dwoma pocałunkami w policzek przywitała się z Wernerem i usiadła tyłem do witryny.  
Sebastian mrużąc oczy przyjrzał się przez szybę.
-Kurwa! Keller!  
Nie wahając się , wyskoczył z samochodu i w sekundzie znalazł się przy stoliku.  
-Co ty tu kurwa robisz?!  Wychodzimy!- chwycił Cathrine za nadgarstek i szarpnął z całej siły.  
Zszokowana Keller krzyknęła i zaczęła się wyrywać. Werner gwałtownie wstał z miejsca, tak jak i kilku pozostałych żołnierzy.  
-Ani kroku! – Sebastian w ułamku sekund przyłożył broń do głowy Cathrine, która natychmiast się uciszyła. – Siadać!  To prywatna sprawa!  
Przebiegł wściekłym wzrokiem po gościach kawiarni.
Wtem na salę wrócił się młody posłaniec.  W osłupieniu stanął bez ruchu, nie wiedząc co się dzieje.
-Do samochodu! Spieprzaj stąd! – Blackmountain rozkazał, równocześnie cofając się do wyjścia.  
Chwycił  Keller za ramię i nie puszczając, wypchnął z lokalu. Powiódł lufą po zgromadzonych twarzach, dając do zrozumienia, by nie ruszali się ze swoich miejsc.  
Za drzwiami,  ciągnąc za sobą opierającą się Cathrine, rzucił się do ucieczki. Zdążyli przebiec kilkanaście metrów.
Potężny wybuch wstrząsnął fasadą eklektycznej kamienicy. W tumanach wzniesionego z ulicy  kurzu gołębie poderwały się do lotu. Nieliczni przechodnie rozbiegli się z krzykiem. W środku  pozostałej z kawiarni wyrwy, z pękniętego sufitu tynk sypał się na kolaż mebli, ciał i dekoracji. Spośród połamanych, zakrwawionych krzeseł nie dochodził żaden jęk rannych.  
-Boże! Co to było?! – Cathrine próbowała się podnieść z chodnika, ale Blackmountain przygniatał ją do ziemi. – Sebastian!  
Keller dojrzała niemieckich żołnierzy i francuskich policjantów biegnących w stronę miejsca ataku.  
-Leż! – Blackmountain wrzasnął jej do ucha i przycisnął do chodnika. Osłonił głowę rękami. Poczuła jak napina mięśnie.
Kolejna eksplozja zmiotła z ziemi  kilkunastu przybyłych na ratunek mundurowych. Zielony dostawczak stanął w ogniu.
-Wstawaj! – Blackmountain już otrzepywał się z prochu i drobin wystawowego szkła. – Jesteś cała? Spadamy stąd!  


-Poprzednie też? – Keller starała się dotrzymać kroku Blackmountainowi. Szedł szybko, z głową schowaną pomiędzy ramionami i rękami wciśniętymi głęboko w kieszenie zakurzonego płaszcza. Sama ledwo zdążyła otrzepać z prochu sukienkę. Czuła jak zmierzwione włosy kleją się jej do karku. Zwłaszcza gdy rozglądała się wystraszona na boki. Miała nieodparte wrażenie, że wszyscy na nich patrzą. Wiedzą.
-Co? Tak. – skręcił nagle w wąską uliczkę.  Spojrzał na zegarek, przyśpieszył kroku. – Tamte też.  
„Stacja. Poczta. Magazyn broni.” – Cathrine wyliczała w myślach.  Trzy ataki w ciągu miesiąca. Teraz czwarty. Po raz pierwszy – podwójny. Przed oczami ujrzała ludzi biegnących na ratunek poszkodowanym. „Co za podłość!” – rzuciła okiem na Blackmountaina, jakby się przestraszyła, że usłyszał. Ale był zajęty kluczeniem wąskimi uliczkami i równoczesnym dojściem na czas do punktu awaryjnych spotkań.  
Gdy dotarli na miejsce, czarny jeep właśnie miał odjeżdżać.  
-Wsiadaj! Podrzucę cię do domu. - Sebastian otworzył szeroko tylnie drzwi. – Cathrine?
Keller nie tylko stanęła. Cofnęła się o kilka kroków.  
Werner.  Kawiarnia. Tylne siedzenie jeepa. Ręce brudne od kurzu.  Spierzchnięte usta. Strach przed przechodzącymi obok ludźmi.  
Surrealizm sytuacji uderzył jak kolejna eksplozja. Cztery ataki. „To się dopiero zaczyna”. Zapowiedział to.
-Nie dotykaj mnie! – zatrzymująco uniosła rękę. – Nigdzie z tobą nie jadę!  
Blackmountain rozejrzał się, oceniając otoczenie.  
-Keller, nie wygłupiaj się! – wyciągnął pojednawczo rękę.  
- Nie zbliżaj się do mnie, bo zacznę krzyczeć! – nie żartowała. -  I nie waż się więcej przychodzić!
Sebastian stał przy samochodzie,  patrząc jak Keller pośpiesznym krokiem włącza się w tłum na główną ulicę.  
-Szefie! – głos młodego wyrwał go z oszołomienia. – Musimy jechać!

Dodaj komentarz