Vive la F... - cz. 34. Game of appearances.

Vive la F... - cz. 34.  Game of appearances.Niemcy musieli zgłodnieć, bo w okolicach kolacji ostrzał ucichł zupełnie. To znaczy, nie, żeby była jakaś kolacja. Po prostu, spokojnie zrobiło się dopiero na wieczór, po godzinie, o której zwyczajowo, jeszcze kilka dni temu można było na chwilę usiąść.
Teraz kantyna już nie istniała. Zamiast niej była kupa gruzów, zakrywająca dawne miejsce spotkań kompanów. Jeden z celniejszych pocisków na zawsze połączył ludzi i miejsce.  
Nie było też wschodniego skrzydła, a zamiast dziedzińca straszyła wieka czarna dziura, powoli zasypywana przez niewinne, białe płatki. Migocząc w poświacie księżyca, wprowadziły baśniowy nastrój, delikatnie utulając do snu znieruchomiałe ciała.      
Zgodnie z przewidywaniami Cathrine,  wraz z ustaniem ostrzału do szpitala przynoszono coraz mniej rannych.  Choć i tak ich liczba znacznie zmalała od pierwszego dnia. Powoli już nie było komu być rannym.  
Opatrzyła ostatniego żołnierza. Na szczęście dostał tylko w ramię, więc przynajmniej na koniec dnia nie walczyła w beznadziejnej, nierównej walce, którą ostatnio zbyt często przegrywała.  Ci, którym się udało, zajmowali teraz wszystkie prycze, jęcząc i przeklinając Boga i ludzi. Morfina skończyła się dwa dni temu.
Cały dzień starała się nie patrzeć na płótno w rogu sali. Tak jakby wciąż tam stał. Michael, próbujący zatrzymać krwotok u rannego żołnierza, kontra snajper. Sanitariusz na ziemi. Chaos, kiedy na salę zamiast rannych, wbiegło dwóch strzelców. Rozkaz, by natychmiast odsunąć się od okna. Trzy strzały. Niemiec zdjęty.  
Keller wraz z drugim pielęgniarzem zdążyli tylko ułożyć Michaela na ostatnim łóżku pod ścianą. Po chwili przykryła przyjaciela prześcieradłem i wróciła do zabiegowego. Nie było czasu. Bieg. Kolejni ranni. Wnoszeni. Wynoszeni.  Nie wiadomo gdzie. Pewne jest tylko, że ani ostrzał, ani zamarznięta ziemia nie uszanowały powagi śmierci. Nie było godnego pożegnania.  
Cathrine ostrożnie zdjęła zakrwawiony fartuch. Przemyła twarz wodą. Z czujnością wyjrzała przez okno. Dawny ogród z pewnością był już ich. Nie dojrzała nikogo, ale czuła przez skórę. Byli tam. W gęstwinie zieleni. W załamaniach muru. Stu? Trzystu? Wyczuwalnie w zdecydowanej przewadze. Z ciepłą kolacją, ogniskiem, z pewnością nadciągającego wsparcia. Keller znów poczuła ból ściśniętego z głodu żołądka.  Wzięła łyk zimnej wody. Spojrzała na rozgwieżdżone niebo, na którym, jak złota moneta, królował  księżyc. Od kilku dni  świecił już tylko dla nich. Dzisiaj już w całkowitej pełni.  
-Doktor Keller.- nie rozpoznała zmęczonej twarzy młodego sierżanta. – Jest Pani proszona do sztabu.  
-Do sztabu? Jak? – bardziej zdziwiła się,  niż przestraszyła. – Jak mam tam dotrzeć?!
Wiedziała, że od wczoraj jedyna droga do centralnej części zamku prowadziła przez nieosłonięty dziedziniec. W świetle księżyca, w dekoracji białego puchu, byliby jak para kochanków na operowej scenie, wystawiona jak na dłoni na kaprys fortuny.  Czyste szaleństwo.
-Tak jak ja tutaj. – zauważył jej wahanie. – Na dzisiaj chyba dali już spokój…  
Przytulając policzek do lodowatego muru, z nadzieją zauważyła, że cywilne, jasne ubranie ma szansę zlać się z tłem ośnieżonych gruzów. Zaraz po tym,  z niepokojem zlustrowała ciemny mundur sierżanta. Choć zdawało się to niemożliwe, serce przyśpieszyło jeszcze bardziej.
-Na trzy. – szepnął przewodnik i podniósł w górę dłoń. Skuleni, ruszyli biegiem od jednego punktu do drugiego. Spalony samochód, hałda gruzu, resztki strażnicy, kolejna hałda gruzu. Przy końcu, dopadając już drewnianych drzwi, usłyszeli za sobą krótką serię puszczoną na oślep.  
Dysząc, weszli na wysokie drugie piętro.  Sierżant szarmancko otworzył przed Keller drzwi, sam pozostając na korytarzu. Ufnie weszła do środka. Znała to miejsce. Sala balowa. Kryształowe żyrandole, lustra na ścianach, ciężkie, majestatyczne zasłony, pilnie strzegące sekretów zebrań sztabu.  
W tej chwili sztab ograniczał się do dwóch osób. Zanim odsunął się w cień, Blackmountain szepnął coś do majora D’ecroix, który bez słowa skinął głową. Wpatrzony w tańczący w wielkim, kamiennym kominku ogień, po chwili odwrócił się do Keller.
-Pani doktor! Cieszę się, że udało się pani bezpiecznie tutaj dotrzeć. Z każdą godziną jest to coraz mniej możliwe…- zastanowił się na chwilę zbierając myśli-Chciałem się z panią widzieć, bo chcę podziękować.  
Keller podniosła brew, ale słuchała dalej.
-Chociaż oboje wiemy, jak pani się tu znalazła, chcę powiedzieć, że … - Adrien spojrzał wymownie na Blackmountaina -  Że swoją ofiarnością, pracą i służbą lekarską zasługuje pani na najwyższy szacunek.
Płomień z kominka, choć ogrzewał całkiem przyzwoicie, nie oświetlał wystarczająco dokładnie twarzy majora, aby udało się z niej cokolwiek wyczytać. Keller nie zdążyła zareagować na słowa uznania.  
-Teraz poproszę o oddanie przepustki i broni. Nie będzie już pani potrzebna.
Cathrine wykonała polecenie. „Bronimy się ostatnimi siłami i nie będę potrzebować pistoletu?” – poczuła zimny dreszcz.  
D’ecroix wsunął otrzymaną broń za pas i zdecydowanym ruchem wrzucił dokumenty do ognia.  
-Majorze?– Keller poczuła jak ktoś łapie ją z tyłu za rękę. Krzyknęła, ale nim zdążyła się odwrócić, miała już skute nadgarstki, a czyjeś ręce przeszukiwały ją z góry do dołu.
Blackmountain już od dłuższej chwili nie stał na swoim miejscu.
-Sebastian?? – próbowała się wyszarpać – Co robisz?! Puść mnie! Adrien!!! Co jest? Dlaczego? Majorze!!!  
D’ecroix, jak głuchoniemy, wpatrywał się w dopalające się resztki przepustki.  
-Sebastian!!! – w odpowiedzi nadal stojący z tyłu Blackmountain zerwał pagony z jej kurtki i rzucił je na ziemię. Szarpnął ją do tyłu.
-Idziemy! – rozkazał.
-Nie! Adrien!! – Cathrine jak tonący łapała się ostatniej szansy. Major, skupiając się na płomieniach, nie reagował.
Zniecierpliwiony Blackmountain zastosował bolesną dźwignię. Roztrzęsiona Keller zaczęła posłusznie iść przed siebie.
-------------------------------
Blackmountain rzucił okiem na Cathrine. Wyglądało na to, że  po pierwszym szoku uspokoiła oddech. Chyba zaczęła coś kombinować.
-Sebastian? – zaczęła spokojnie – Co się dzieje? Dokąd mnie prowadzisz?
Porucznik nie odpowiadał.  
-Sebastian, proszę! To boli. Dlaczego mi to robisz?
Zmarszczył brwi, na błysk myśli, żeby odpuścić.  
„Przestań gadać, Keller.”  
-Sebastian, proszę. Puść mnie.  
-Zamknij się! – huknął  i przyśpieszył kroku.
Wbił wzrok w drzwi na końcu korytarza. „50 metrów.” – ocenił machinalnie „Nie daj się sprowokować”.  
Kątem oka dojrzał, że Cathrine wykonawszy rozkaz, opuściła głowę. Zaczęła cicho płakać.
„Kurwa.” – zagryzł wargę.  
Nie wytrzymała zbyt długo.
- Powiedz mi tylko dlaczego? Co zrobiłam… nie… tak? – rozżalenie łapało jej oddech.
Odważyła się podnieść głowę i spojrzeć mu w twarz. Ale nie odwrócił się do niej.  Skupił się na mocniejszym uścisku, żeby nawet w myślach automatycznie nie odpowiadać na to pytanie.
Doszli do drzwi, szarpnął za klamkę i popchnął Cathrine przodem. Na szerokiej, kamiennej klatce schodowej wybrał kierunek w dół.
-Dokąd idziemy? Co ze mną zrobicie?  
Blackmountain wściekły stwierdził, że po chwili ciszy zaczyna  od początku. Po głosie ocenił, że Keller już nie ma siły panować nad sobą. Znał ją. Była bystra. Wiedział, że przemyślała już wszystkie opcje. Wymiana na jeńca. Zakładnik. Likwidacja. Teraz próbowała delikatnie wybadać, ale panika powoli brała górę nad rozumem.
– Puść mnie!!
Znowu zaczęła się szarpać. Beznadziejna próba. Ale docenił wolę walki.  
- Zamknij się, powiedziałem !  
„Nie gadaj z nią.”- siebie też potrzebował ustawić do pionu. Za dużo myśli.  Za dużo emocji.
Zeszli do podziemi.  Pusty korytarz, dyżurka wartownika. Kilka pustych cel. Wybrał drugą, mniej oczywistą. Nie chciał ryzykować ostatniej, na końcu karceru. Była za daleko, łatwo ją przeoczyć.
Otworzył kratę, rozkuł Cathrine i z całej siły pchnął na ziemię.  Upadła na brudną podłogę, ale zdążyła wyciągnąć przed siebie dłonie.  
Blackmountain śpieszył się z zatrzaśnięciem wejścia, ale zdążyła dobiec do kraty, zanim w zamku przekręcił klucz. Chwyciła za stalowe pręty.
-Sebastian, błagam, nie zostawiaj mnie tu. Proszę! Zrobię cokolwiek zechcecie, tylko nie zostawiaj mnie tu!
Tak mocno jak starał się nie patrzeć na Keller, tak denerwował go dźwięk własnego imienia. W całym garnizonie praktycznie nikt inny nie mówił do niego po imieniu. Zacisnął zęby. Wyciągnął klucz, odwrócił się do wyjścia.
-Sebastian!!! – histeryczny krzyk odbijał się od ścian. Blackmountain trzasnął drzwiami. Gdy był już niewidoczny, zatrzymał się na chwilę, wziął głęboki oddech.   Keller widziała, że będzie ją słyszał jeszcze na schodach. Nie odpuszczała. Dźwięk chociaż stłumiony, docierał kilkukrotnym urywanym echem. „Bastian... Bastian…”. Blackmountain pośpiesznie ruszył na górę.  
Cathrine zrezygnowana puściła metalowe kraty. Odsunęła się od wyjścia i rozejrzała po celi. Prycza, toaleta, wiadro ze stęchłą wodą. Na zewnątrz – widok na opuszczone biurko strażnika. Przeszedł ją dreszcz i nagle uświadomiła sobie, że jej własny, urywany oddech materializuje się obłokiem pary. W podziemiach było nie więcej niż 4 stopnie. Splotła ręce, jakby chciała się sama przytulić.  Cofnęła się kilka kroków, aż dotknęła plecami lodowatej ściany. Zsunęła się po niej na ziemię i podkurczyła kolana. Nawet nie była w stanie określić czy trzęsie się z zimna czy ze strachu. Jeszcze raz omiotła wzrokiem celę. Położyła głowę na dłoniach. Tysiące pytań przelatywało jej przez myśli.

Dodaj komentarz