Czasem jednak coś mi nie pasowało – niby drobiazg, niewielka fałdka czy minimalne ułożenie, ale wystarczał, bym westchnęła i... zmieniła zdanie z miną rozkapryszonej primadonny.
Granatowa? Nie. Dziś jednak czerwona, kusząca i odważna. Albo może tamta obcisła w pepitkę, z rozcięciem z tyłu, które przy każdym kroku odsłaniało odrobinę uda?
A zmiana spódnicy zazwyczaj pociągała za sobą cały efekt domina. Pończochy musiały pasować – miałam ich wszak cały arsenał.
Cieliste – gdy chciałam być niewinnie kusząca. Czarne – by kusić otwarcie. Grafitowe i brązowe – eleganckie. Beżowe – neutralne, lecz szalenie kobiece w swojej prostocie.
I wtedy teatr z układaniem pończoch zaczynał się od nowa. Znów unosiłam nogę, z gracją tancerki, znów powoli naciągałam delikatny materiał. Palcami wygładzałam każde zagniecenie, dbałam, by szew z tyłu biegł idealnie prosto – jakby od tego zależał ład i porządek świata. Czasami poprawiałam go kilka razy. Nie dlatego, że był krzywy. Po prostu… wiedziałam, że tam, za oknem, ktoś wstrzymuje oddech, dławiąc się podnieceniem.
Zmiana spódnicy oznaczała też zwykle zmianę bluzki – bo przecież każda kreacja ma swoją logikę. A nowa bluzka to inne wycięcie, inny materiał, który zdradza więcej lub mniej.
A to z kolei... bardzo często oznaczało zmianę stanika. Tu już wchodziły kwestie subtelne, intymne. Koronka czy gładki? Push-up, unoszący piersi do góry, czy miękki tiul, ledwie je okrywający? Czarny pod czerwoną bluzkę – zmysłowy kontrast? Beżowy pod białą – bardziej subtelny, ale równie wyrazisty w swojej niewinności.
Mój poranny pokaz... trwał w najlepsze.
A ten moment – zakładanie i zapinanie biustonosza – był dla mnie niemal ceremonialny. Nie robiłam tego pospiesznie. Wręcz przeciwnie. Celebrowałam go, świadoma każdego ruchu, jakby to była precyzyjnie zaaranżowana choreografia. Stałam przed lustrem w półprofilu, by dać im lepszy, choć niepełny, wgląd, powoli wsuwając ramiona w ramiączka. Potem chwytałam zapięcie i – nie od razu, by ich dłużej potrzymać w niepewności – najpierw poprawiałam, wygładzałam, układałam materiał na piersiach. Obserwowałam, jak stanik unosi biust, jak koronka lekko opina się na napiętej skórze. Czasem pochylałam się lekko do przodu…
Za oknem robiło się niespokojnie. Słyszałam poruszenie, stłumione szepty. Głosy stawały się bardziej rozemocjonowane, przesiąknięte pożądaniem. Wyczuwałam niemal namacalnie narastające napięcie – jakby z trudem powstrzymywali się, by nie zapukać w szybę...
Nie raz dostrzegałam na szybie odciśnięte ślady – rozmazane plamy po palcach, niczym świadectwa ich desperackiej ciekawości, a czasem nawet… rozpłaszczone nosy, niemal groteskowe, jak u dzieci, które przyklejają się do witryny sklepu z zabawkami, marząc o tym, co za szkłem.
Oczywiście – starałam się zawsze stać tyłem. Tak, żeby tylko narobić im smaka. Niech wyobraźnia pracuje. Niech się domyślają.
Nie potrzebowałam się całkowicie odsłaniać. Wiedziałam, że to, co niewidoczne, to, co skryte pod woalem domysłów – podnieca bardziej, bo działa silniej na ich wyobraźnię.
Gdy już wysztafirowana, w kreacji dopracowanej w każdym, nawet najdrobniejszym szczególe, z pończochami równo ułożonymi, biustem uniesionym przez idealnie dobrany stanik, wychodziłam z domu, nie robiłam tego przypadkowo. O nie. Każdy mój krok był przemyślany. Stawiałam go z biodrami kołyszącymi się z lekkością i wdziękiem, który wyczytałam z podręczników uwodzenia. Kręcąc tyłeczkiem, jakby od niechcenia, ale wiedząc, że ten moment – moment opuszczenia domu – jest dla nich ukoronowaniem całego porannego spektaklu.
Gdy przechodziłam obok, milkły młotki. Zamiast stuków i szmerów – słyszałam komentarze, które wbrew pozorom miały w sobie nie tylko rubaszność, ale i zachwyt. Męski, bezpośredni, niczym pierwotny instynkt.
„– Ale pani nauczycielka dziś odstawiona!” – rzucał Bandziorek z szerokim uśmiechem, niemal śliniąc się, odprowadzając mnie wzrokiem, jakby właśnie zobaczył na żywo gwiazdę filmową schodzącą z czerwonego dywanu.
„– Uczniowie nie będą myśleli o lekcjach!” – dorzucał Janusz, teatralnie przewracając oczami i wzdychając.
I szeptał za moimi plecami, a ten szept przeszywał mnie dreszczem satysfakcji:
„– Boże, jak ona pachnie... jak dama…”
A ja? Uśmiechałam się tylko lekko, niby z zażenowaniem, niby od niechcenia odwracając głowę, ale w głębi duszy czułam ogromną dumę. Z tej swojej kobiecości, z ich reakcji, z tego, że potrafię ich sprowokować...
Dodaj komentarz