Remont cz 7

Remont cz 7Gdy już założyłam spódnicę, zatrzymywałam się na dłużej przed lustrem. To był mój osobisty przegląd, rytuał pełen skupienia i... co tu kryć, kobiecego samouwielbienia. Obracałam się powoli, z jednej strony na drugą, zadzierałam lekko biodro, podkreślając linię bioder, oceniając długość, kształt, sposób, w jaki materiał opinał się na pupie – a często układał się niczym druga skóra.  
Czasem jednak coś mi nie pasowało – niby drobiazg, niewielka fałdka czy minimalne ułożenie, ale wystarczał, bym westchnęła i... zmieniła zdanie z miną rozkapryszonej primadonny.

Granatowa? Nie. Dziś jednak czerwona, kusząca i odważna. Albo może tamta obcisła w pepitkę, z delikatnym rozcięciem z tyłu, które przy każdym kroku odsłaniało odrobinę uda?

A zmiana spódnicy zazwyczaj pociągała za sobą cały efekt domina. Pończochy musiały pasować – miałam ich cały arsenał.  
Cieliste – gdy chciałam być niewinnie kusząca. Czarne –  by kusić niemal otwarcie. Grafitowe i brązowe – eleganckie, ale z pazurem. Beżowe – neutralne, lecz szalenie kobiece w swojej prostocie.

I wtedy teatr z układaniem pończoch zaczynał się od nowa. Znów unosiłam nogę, z gracją tancerki, znów powoli naciągałam delikatny materiał. Palcami wygładzałam każde zagniecenie, dbałam, by szew z tyłu biegł idealnie prosto – jakby od tego zależał ład i porządek świata. Czasami poprawiałam go trzy razy. Nie dlatego, że był krzywy. Po prostu… wiedziałam, że tam, za oknem, ktoś wstrzymuje oddech, dławiąc się podnieceniem.

Zmiana spódnicy oznaczała też zwykle zmianę bluzki – bo przecież każda kreacja ma swoją logikę. A nowa bluzka to inne wycięcie, inny materiał, który zdradza więcej lub mniej.

A to z kolei... bardzo często oznaczało zmianę stanika. Tu już wchodziły kwestie subtelne, niemal intymne. Koronka czy gładki? Push-up, unoszący piersi do góry, niczym drogocenny dar, czy miękki tiul, ledwie je okrywający? Czarny pod czerwoną bluzkę – zmysłowy kontrast? Beżowy pod białą – bardziej subtelny, ale równie wyrazisty w swojej niewinności.

Mój poranny pokaz... trwał w najlepsze.  
A ten moment – zakładanie i zapinanie biustonosza – był dla mnie niemal ceremonialny. Nie robiłam tego pospiesznie. Wręcz przeciwnie. Celebrowałam go, świadoma każdego ruchu, każdego drobnego gestu, jakby to była precyzyjnie zaaranżowana choreografia. Stałam przed lustrem w półprofilu, by dać im lepszy, choć niepełny, wgląd, powoli wsuwając ramiona w delikatne ramiączka. Potem chwytałam zapięcie i – nie od razu, by ich dłużej potrzymać w niepewności – najpierw poprawiałam, wygładzałam, układałam materiał na piersiach. Obserwowałam, jak stanik unosi biust, nadając mu idealny kształt, jak koronka lekko opina się na napiętej skórze, obiecując więcej niż pokazywała. Czasem pochylałam się lekko do przodu, żeby ułożyć wszystko dokładnie – a wtedy… tak, wtedy zwykle to się zaczynało.

Za oknem robiło się niespokojnie, wyczuwalnie gorączkowo. Słyszałam poruszenie, stłumione szepty, westchnienia. Głosy stawały się bardziej rozemocjonowane, niemal drżące, przesiąknięte pożądaniem. Wyczuwałam niemal namacalnie narastające napięcie – jakby z trudem powstrzymywali się, by nie zapukać w szybę, nie wejść do środka, nie zapytać „czy nie trzeba w czymś pomóc?”.

Nie raz dostrzegałam na szybie odciśnięte ślady – rozmazane plamy po palcach, niczym świadectwa ich desperackiej ciekawości, a czasem nawet… rozpłaszczone nosy, niemal groteskowe, jak u dzieci, które przyklejają się do witryny sklepu z zabawkami, marząc o tym, co za szkłem.

Oczywiście – starałam się zawsze stać tyłem. Tak, żeby tylko narobić im smaka, by poczuli narastający apetyt na więcej. Niech wyobraźnia pracuje, niech szaleje bez ograniczeń. Niech się domyślają. Niech zastanawiają się, czy stanik z tyłu zapięłam, czy jeszcze nie. Czy ramiączko opadło, czy celowo się zsunęło. Czy koronka z przodu odsłania coś więcej?

Nie potrzebowałam się całkowicie odsłaniać. Wiedziałam, że to, co niewidoczne, to, co skryte pod woalem domysłów – podnieca bardziej, bo działa silniej na ich wyobraźnię.

Gdy już wysztafirowana, w kreacji dopracowanej w każdym, nawet najdrobniejszym szczególe, z pończochami równo ułożonymi, biustem uniesionym przez idealnie dobrany stanik i czerwoną szminką, wychodziłam z domu, nie robiłam tego przypadkowo. O nie. Każdy mój krok był świadomy, przemyślany. Stawiałam go z biodrami kołyszącymi się z lekkością i naturalnym wdziękiem, który wyczytałam z podręczników uwodzenia. Kręcąc tyłeczkiem, jakby od niechcenia, ale wiedząc, że ten moment – moment opuszczenia domu (a tym samym i ich) – jest dla nich ukoronowaniem całego porannego spektaklu.

Gdy przechodziłam obok, milkły szlifierki i młotki, jakby zamierali w niemym podziwie. Zamiast stuków i szmerów – słyszałam komentarze, które wbrew pozorom miały w sobie nie tylko rubaszność, ale i autentyczny zachwyt. Męski, prosty, bezpośredni, niczym pierwotny instynkt.

„– Ale pani nauczycielka dziś odstawiona!” – rzucał Bandziorek z szerokim uśmiechem, niemal śliniąc się, odprowadzając mnie wzrokiem, jakby właśnie zobaczył na żywo gwiazdę filmową schodzącą z czerwonego dywanu.

„– Uczniowie nie będą myśleli o lekcjach, jak pani tak wygląda!” – dorzucał Janusz, teatralnie przewracając oczami i wzdychając.

I szeptał za moimi plecami, a ten szept przeszywał mnie dreszczem satysfakcji:

„– Boże, jak ona pachnie... jak dama z wyższych sfer…”

A ja? Uśmiechałam się tylko lekko, niby z zażenowaniem, niby od niechcenia odwracając głowę, ale w głębi duszy czułam ogromną dumę. Z tej swojej kobiecości, z ich reakcji, z tego, że potrafię ich sprowokować...

Historyczka

opublikowała opowiadanie w kategorii erotyka, użyła 1010 słów i 5974 znaków, zaktualizowała 14 lip o 8:06.

Dodaj komentarz