Remont. Marta i robole

Remont. Marta i robolePostanowiłam wreszcie wyremontować mój mały, drewniany domek. Stał na uboczu wsi, otoczony rozłożystymi jabłoniami i krzewami  porzeczek. Wiekowy, pachniał starym drewnem i kurzem.

Lata świetności miał już dawno za sobą – tu coś odpadało, tam przeciekał dach, tworząc ciemne zacieki, okna trzeszczały przy każdym podmuchu wiatru, podłogi skrzypiały pod stopami. Ale mimo tych wszystkich defektów, miał w sobie duszę.

Zamówiłam trzyosobową ekipę budowlaną – poleconą przez sołtysa: „Pani Marto, lepszych tu nie znajdziecie. Słowo daję, oni są jak wojsko. Tylko niech pani pilnuje…” – urwał, rzucając nieco rubaszny uśmieszek, którego nie zrozumiałam ale wyczuwałam, że kryje się za tym jakiś niewypowiedziany, męski sekret.

Dowodził nimi Stanisław. Majster z prawdziwego zdarzenia, emanujący jakąś, nie zidentyfikowaną przeze mnie, siłą. Dobrze po czterdziestce, wysoki i barczysty. Jego oczy, choć zazwyczaj spokojne, potrafiły wbijać człowieka w ziemię, bez jednego słowa. Nie był rozmowny, wydawał polecenia krótkimi zdaniami, ale miał w sobie magnetyzm, który przyciągał spojrzenia.

Pomocnikami byli dwaj młokosi tuż po zawodówce. Jeden z nich to Bandziorek – krępy, o śniadej cerze, dlatego czasem, za plecami, mówili na niego Cygan. Miał przenikliwe, czarne oczy, wpatrujące się w świat z dziką ciekawością. Zwinny jak kot, poruszał się niemal bezszelestnie. Uśmiechał się rzadko, ale gdy to robił, jego uśmiech zdradzał jego jakby szelmowski charakter.

Drugim był Janusz. Inny od reszty, jakby z innego świata. Chudy – wręcz drobny jak na mężczyznę, o wąskich, niemal dziewczęcych ramionach i zapadniętych policzkach, które nadawały mu nieco ascetyczny wygląd. Miał wiecznie spuszczony wzrok, jakby bał się podnieść go na kogoś. Jego włosy były nieustannie potargane, jakby dopiero co zerwał się z łóżka, a dłońmi nieustannie coś skubał. Gdy mówiłam do niego, rumienił się, a jego bladą cerę natychmiast pokrywał szkarłatny rumieniec. Nie patrzył w oczy dłużej niż trzeba, ale kiedy myślał, że nie widzę – zerkał. Długo, uważnie, z czymś między zachwytem a niedowierzaniem. W jego spojrzeniu było coś czystego, niemal niewinnego.

Do remontu kwalifikowało się praktycznie wszystko. Kuchnia, ponury ganek, a nawet dach i komin. Pracy było po uszy.

Już pierwszego dnia, od samego rana, zauważyłam, że obserwują mnie – ale każdy inaczej, na swój własny, unikalny sposób. Bandziorek patrzył jak drapieżnik tymi swoimi błyszczącymi, czarnymi oczami, jakby mnie oceniał… Stanisław.  Czułam na sobie jego  magnetyczny, nieuchwytny wzrok, który jakby… przenikał przez ubranie. A Janusz… patrzył jak chłopiec, który właśnie zobaczył coś niezwykłego. W jego spojrzeniu było coś czystego, niemal dziecięcego, jakiś rodzaj naiwnego zachwytu. Czego nie było u pozostałych. I to właśnie to spojrzenie intrygowało mnie najbardziej.

Te spojrzenia, pełne łapczywej ciekawości, dyskretne (a czasem i zupełnie jawne), dłuższe niż wypadało spojrzenia, gdy przechodziłam obok, odzywając się do nich, prosząc o coś, ku mojemu zaskoczeniu – bardzo polubiłam.

Nie powiem – schlebiało mi to. Taka elegancka lalunia jak ja – zadbana, wystrojona w eleganckie sukieneczki z dobrych materiałów, buciki na obcasach, z delikatnym makijażem, dobrze wykształcona nauczycielka – musiała w ich oczach uchodzić za kobietę luksusową. Byłam dla nich nieosiągalna, jak coś z drogiego katalogu, jak marzenie, które nigdy się nie spełni. I może właśnie dlatego, im bardziej czułam się dla nich niedostępna, tym mocniej narastało we mnie pragnienie… by ich kusić. By drażnić ich zmysły, sprawiać, by ich wyobraźnia pracowała na najwyższych obrotach, ale jednocześnie nie pozwalać zbliżyć się za bardzo.  

Już jednego z pierwszych dni, ledwie słońce zaczęło mocniej grzać, a zapach świeżo ciętego drewna unosił się w powietrzu, stawiać zaczęli rusztowania przy połaci dachu. Była to solidna, choć prowizoryczna konstrukcja z drewnianych belek i metalowych rur, pachnąca rdzą i wysiłkiem. I wtedy to się stało. Z góry, z wysokości, gdzie wisiał niczym pająk w swojej sieci, Majster Stanisław nagle krzyknął, jego głos niósł się echem po podwórku: „Pani Marto! Musi pani zobaczyć ten występi! Pilnie! Inaczej ani rusz!” Gestykulował teatralnie, machając rękami, jakby od mojej obecności zależały losy całej budowy.

Janusz i Bandziorek, stali przy drabinie, udając, że ją przytrzymują, choć w rzeczywistości ich dłonie ledwo dotykały drewna. Uśmiechali się pod nosem, ich oczy błyszczały z nieukrywaną satysfakcją, jakby już widzieli, co ma się wydarzyć. Byłam akurat ubrana w rozkloszowaną, letnią spódniczkę, której lekki materiał swobodnie falował wokół moich nóg przy każdym podmuchu wiatru, i przewiewną bluzkę z delikatnego lnu – zestaw lekki, kobiecy, wyraźnie kontrastujący z ich brudnymi spodniami i przepoconymi koszulami. Z miejsca zrozumiałam, o co tak naprawdę im chodziło – niekoniecznie o ten nieszczęsny dach. Chodziło o mnie.

– Właśnie wróciłam i muszę się przebrać – rzuciłam, siląc się na powagę, uniosłam lekko brodę, by nadać sobie autorytetu. – Poza tym, przecież sami możecie ocenić tę „pilną sprawę”. Jesteście fachowcami.

Ale nie odpuszczali. Ich twarze przybrały miny udawanego zmartwienia, a w ich oczach tańczyły iskierki zuchwałości.

– To pilne! Pani decyzja jest kluczowa! – odparł Janusz, starając się brzmieć poważnie, choć jego kąciki ust drgały. – Bez pani nie ruszymy dalej. A majster czeka! – dodał Bandziorek, wzmacniając presję. Czułam się osaczona, ale w dziwny sposób mi się to podobało. To było jak zaproszenie do gry.

Uległam, wiedząc doskonale, co tak naprawdę ich “pilnie” interesuje. Moje wysokie szpilki, choć eleganckie, nie były najlepszym obuwiem do wspinaczki po prowizorycznej drabinie. Każdy szczebel wydawał się być pułapką, ale nie miałam już siły oponować. A może po prostu nie chciałam? Ostrożnie stawiałam stopy na kolejnych szczeblach, czując na plecach ich wzrok – ciężki, palący, niemal namacalny. Byli jak wygłodniałe koty czające się pod rybnym straganem, a ja byłam tym kawałkiem świeżej ryby, dostępnej na wyciągnięcie ręki, ale wciąż niedostępnej. Z każdą chwilą atmosfera gęstniała, stawała się coraz bardziej naładowana elektrycznością, a powietrze wokół mnie wydawało się wibrować od ich stłumionego pożądania.

Wiedziałam doskonale, co kryje się pod moją swobodnie falującą spódnicą. Cienkie, cieliste pończochy, jedwabiste w dotyku, zakończone szerokimi, koronkowymi manszetami, które zmysłowo opinały moje uda. A do tego – odważne, czerwone, koronkowe stringi. Czerwień odcinała się ostro od reszty stroju, od jasnej skóry i neutralnych pończoch, jak prowokacyjny znak, jak czerwona flaga na byka. To był mój mały sekret, który powoli, z każdym krokiem w górę, stawał się ich tajemnicą. Czułam, jak moje policzki płoną, a serce bije szybciej, bijąc w rytm tej cichej, zmysłowej gry. Wiedziałam, że oni czekają, że obserwują każdy ruch, każdą fałdę materiału, która mogłaby odsłonić choć odrobinę więcej. I właśnie to oczekiwanie, ta ich łapczywa ciekawość, była dla mnie największą nagrodą.

Historyczka

opublikowała opowiadanie w kategorii erotyka i komediowe, użyła 1264 słów i 7549 znaków, zaktualizowała 5 lip o 9:02.

3 komentarze

 
  • Użytkownik WersPer

    Takie podglądanie pod spódnicę podnieca nieraz bardziej niż nagość..., nawet jeśli taka urocza dama jak ty ma ubrane majtki.

    26 lutego

  • Użytkownik Historyczka

    @WersPer  

    Nie wiem dlaczego... ale uwielbiam chodzić w spódnicach... :)

    27 lutego

  • Użytkownik gejorg

    jestes wspaniale podniecajaca mmmrr

    8 gru 2018

  • Użytkownik Historyczka

    @gejorg dziękuję! :)

    10 gru 2018

  • Użytkownik Kiniaaa

    Hi a tego opowiadania bedzie dalsza część?

    15 paź 2018

  • Użytkownik Historyczka

    @Kiniaaa chyba jest wystarczająco...

    15 paź 2018

  • Użytkownik Robertccccc

    @Historyczka prosimy o drugą część i niech ja wezmą na trzy baty

    20 paź 2018

  • Użytkownik Kiniaaa

    @Historyczka mozna jeszcze jakieś wątki wymyslic

    21 paź 2018

  • Użytkownik Historyczka

    @Kiniaaa jakie?

    21 paź 2018