Dwa serca, dwa smutki (I) "Pięć dni wojny"

Dwa serca, dwa smutki (I) "Pięć dni wojny"…Nikt się nie pyta czemu udział bierzesz w wojnie
I nie obchodzi twoje zdanie
Nieważny jest twój los
Ktoś przecież może się pomylić…
(Budka Suflera - Demony wojny)

Abchazja, sierpień 2008 roku, pierwszy dzień wojny.

Tkwiliśmy w okolicach lotniska. Ja, ze swoją ekipą – starą gwardią, bez żadnych uzupełnień. Jako dowódca grupy pełniłem również obowiązki dowódcy sekcji po rannym w Libanie „Wołku”. Cóż, braki kadrowe to norma w każdej armii. Na stanowiskach bojowych braki, na ciepłych fuchach, bez wujka podpułkownika nie startuj – obłożenie ponad 200%.
Za „samobójstwo naszego skarbnika” poniosłem osobistą odpowiedzialność. Tak jak przewidywałem i oznajmił mi to dowódca „Kutuzowa” – jebać mi się poszedł awans. Czy żałowałem – nie. Nigdy.
„Trzeba mieć honor” – tak to sobie tłumaczyłem.
Fiodor zwolnił swoje stanowisko, które miał nadzieję, że zajmę ja. Był wściekły, że tak się nie stało. W końcu dostaliśmy świeżego majora z WDW. Niby swój, ale jakiś dziwny. Regulaminowy, a co gorsza, bez doświadczenia. Po raz kolejny liczyła się sztuka dla sztuki, a nie specjalista. Kilka lat młodszy ode mnie Pietia objął dowodzenie naszą grupą.
— Kurwa, wodzu, nie widzę go — stwierdził szybko „Akuła”.
— Młody jest, po kursie, ja to stary mamut — odparłem.
— Mamut, ale nasz, z doświadczeniem — to mnie połechtało.
Osobiście do chłopa nic nie miałem. Przeszedł testy, kurs, miał jakieś doświadczenie bojowe, aż takich „dziewic” nam tu nie pchano. Czeczenia – to brzmiało dumnie. Tylko gdy dowiedziałem się, bocznymi kanałami, czym zajmował się nasz major, to wymiękłem. Specjalista logistyki. Niby logistyka potrzebna, bez niej nie ruszysz, tylko po co on nam w bojówce?
58 Armia dała jeszcze koordynatora, opasłego majora, który jakimś cudem zdał testy sprawnościowe. Jak on je zdał, wiedziało pół rosyjskich sił zbrojnych. Maraton – trzy razy 0,7 gorzały.
Ćwierćinteligent, nie wiem po jakimś kursie, miał nas pod swoim dowództwem, gdyż każdą z grup rozdzielono w różne lokalizacje. Nas, jako nurków, trzymano tutaj. Praktycznie wróciłem do stopnia dowódcy sekcji. Żaden z tych starszych oficerów, a jeden był zapatrzony w drugiego, nie liczył się z moim zdaniem. Obaj napompowani wiedzą z kursu mieli się zmierzyć z przeciwnikiem w realnym starciu, Prawie sobie pili z dzióbków.
— Kurwa, to zakończy się źle — zauważył „Locha”.
— Nie pierdol, medyk — starałem się go uspokoić.
Nigdy nie podważaj kompetencji swojego przełożonego. Nie ty go wyznaczyłeś i nie twoim zadaniem jest go poniżyć. Jak zawiedzie lub zdradzi – zabij i obejmij dowodzenie. Brutalne, lecz szczere.
Nasze zadanie było proste, choć nie tak bardzo, jak się później okazało. Mieliśmy w nocy, zgodnie z rozkazem zniszczyć w porcie Poti gruzińskie jednostki morskie. Sam słyszałem, że panował chaos. Niby byliśmy przygotowani, a tak naprawdę nie.
Przerwano mi odebranie dni wolnych za poprzedni rok. Wykorzystałem je po części, a resztę przerwano. Na rozkaz od końca lipca wrzucono mnie w ten kocioł.
Oparłem się o ścianę i wróciły wspomnienia.
Klaudia – po tym działaniu została w moim sercu na zawsze. Wiedziałem, że moje życie po tym spotkaniu już nigdy nie będzie takie, jak wcześniej.
Moje ukochane dziewczynki, córy i żona, Jekaterinie zafundowałem taki bukiet róż, że zza niego ledwo mnie było widać. W Moskwie kupiłem małżonce pierścionek z brylantem. Fiodor, nasz kochany Fiodor, zajął się wszystkim. Zawiózł Tamarę i Nadię na lotnisko i sam stał z boku.
— Potrzeba było? — zapytał na osobności.
— Znasz mnie, chyba — odpowiedziałem.
— Tyle twojej pracy poszło w chuj.
— Chuj z tym — odparłem, w momencie, gdy Tamara wraz z Nadią mnie dopadły.
Tamara wystroiła się w nową letnią sukienkę. Jakże śliczną i pasującą do niej.. Boże, jaka ona teraz wydawała mi się inna, dorosła. Urosła ta moja dziecina pod moją nieobecność. Dziecina – to była kobieta, o tym, zawsze jak to chłop zapominałem.
— Tatusiu, a gdzie Demon?
— Demon uratował mi życie. Jest w psim raju i czeka na mnie, ale prosił o jedną rzecz… — to mówiąc, wyjąłem spod pazuchy „Biełkę”.
— Żebyś się tą sierotką małą zaopiekowała moja mała dziewczynka, bo psinka jest taka trochę biedna — rzuciłem do młodszej córki.
— Tatuśku, daj ją, ona jest śliczna — stwierdziła Tami, biorąc suczkę z moich dłoni.
Najpiękniejszy cud świata ujrzałem w domu – moją najmłodszą pociechę. Jekaterina właśnie ją kąpała. Wziąłem cudny owoc naszej miłości w swe dłonie i uniosłem nad siebie.
— Dzień dobry, Klaudio, jestem twoim tatą — rzuciłem, gdy pocałowałem to cudowne maleńkie ciało.
Jeżeli ktoś powie, że specjals nigdy nie ryczy, to mu nie uwierzę. Łzy mi leciały z oczu. Miałem w dłoniach tę kruszynkę, część mnie. Patrzyła przez chwilę swoimi pięknymi oczkami i po chwili zapłakała. Oddałem dziecko żonie.
Podobno, jak mówią przesądy, każda z córek odbiera matce urodę. Nic z tych rzeczy – po wojskowemu, gówno prawda. Moja Katia była równie śliczna, jak wcześniej, może tylko zmęczona i niewyspana.
— Wróciłeś do nas, kochany, wróciłeś, tak bardzo tęskniłyśmy — przywitała mnie, zaplatając dłonie na moim karku i całując mnie w usta. — A co to? — zapytała po chwili, dostrzegając suczkę.
— Duch Demona kazał mi ją zabrać, a jemu nie mogłem odmówić. W tym domu zostałem z facetów tylko ja — odparłem.
— Mamo, mamo, ona ma na imię Biełka — oznajmiła Nadia.
Tuliłem się z żoną jeszcze przez chwilę. Starałem się nie myśleć o Klaudii, ale nie mogłem. Miałem nadzieję, że z czasem to przejdzie.
Najbardziej obawiałem się miłosnych harców z Jekateriną. Co, jeśli przypadkowo, w chwili najwyższego stanu ekstazy, wypalę „O tak, Klaudia”?
Nie, nie odbyłem wtedy po przybyciu pełnego stosunku. Katiusza była świeżo po porodzie, nie zrobiłbym tego, wiedząc, że mogę sprawić jej ból. Nawet ograniczyłem stymulację brodawek, zdając sobie sprawę, że karmi małą i te są bardzo podatne i tkliwe na wszelakie bodźce. Musiał mi wystarczyć „handjob”, i to przerwany płaczem maleńkiej Kławdii.
Obie starsze pociechy zabrałem na wczasy. W ostatniej chwili wykupiłem dwa tygodnie nad Morzem Czarnym. Odciążyłem w ten sposób żonę, a zarazem zostawiłem ją z małą. Nie samą, teściowa z teściem przyjechali na ten okres, by wesprzeć córkę.
Nie ukrywałem, że było mi to na rękę. Zająłem się dwiema córeczkami. Panicznie bałem się, że żona wyczuje zmiany w moim zachowaniu i zacznie coś podejrzewać.

— Przyszedł rozkaz, nie atakujemy Poti. Wywiad twierdzi, że nie ma tam rakiet, a jednostki, jakie zostały, są uszkodzone lub zdekompletowane — z rozmyślań wyrwał mnie głos przełożonego.
— To, co mamy robić? Jakie zadania? — zapytałem.
— Obsadzamy załogi ratunkowe. Realizacja Combat SAR — usłyszałem w odpowiedzi. — Podziel ludzi na dwie grupy — dopowiedział major.
Przeciągnąłem się i krzyknąłem na „Akułę”. Znalazł się przy mnie po chwili.
— Dobierz sobie ludzi, misja odzyskiwania straconych załóg, dupa z działaniem w porcie, dzielimy grupę na pół — rzuciłem mu krótko.
— „Buran”, „Locha” i „Kola” — zadecydował, zadowolony, że dałem mu wybór.
Mnie pozostawił „Patrona”, „Urala” i „Prioma”. Skoro z nimi czuł się pewnie i taki był jego wybór, nie zamierzałem tego zmieniać.
— Weź całość ludzi, niech przygotują broń, dopilnuj wszystkiego. Nasze WWS (Wojenno Wozdusznyje Siły) nie próżnują. Czuję, że będziemy mieć robotę — poleciłem.
Kiwnął głową na znak, że zrozumiał, i pobiegł do reszty.
Nie zastanawiałem się, kto w tym konflikcie zaczął i kto ma rację. Każda ze stron obciążała drugą. Od dawna trwała wymiana ognia. Osetia Południowa dążyła do niepodległości, Zachód uznał niepodległość Kosowa, wyrywając tę część Serbii, z którą mieliśmy poprawne stosunki. To bolało i Serbów, i nas, bo łączyło nas wiele. Państwa zachodnie nie patrzyły na to, siła narzuciły swoją wolę. Dobrze pamiętali wyścig do Prisztiny, którą nasi „mirotwiercy” wygrali, wkurzając ostro NATO.
Jak w każdej wojnie, nabroili politycy, a ginąc, mieli zwykli żołnierze. Widziałem bezsens tego konfliktu, wolałem walczyć i niszczyć terroryzm, niż skrzyżować oręż z Gruzinami. Przecież nie tak dawno byli częścią ZSRR.
Fakt był bezsporny – to Gruzini zaatakowali pierwsi.
„Za mały jestem, by to oceniać” — stwierdziłem w myślach i powróciłem do wspomnień.

Te dwa tygodnie były cudownym okresem. Chodziłem z dziewczynkami na plażę, razem jedliśmy posiłki, lody, desery, rozpieszczałem je niemiłosiernie. W ten sposób chciałem jakoś zrekompensować częste rozłąki. Czułem się bardziej jak marynarz niż troskliwy ojciec. W duchu zazdrościłem tym księgowym i zwykłym robotnikom, którzy codziennie wracali do swoich rodzin. Z pewnością oni by mi zazdrościli, ale gdyby wiedzieli, z czym się zmagam, pewnie zmieniliby zdanie.
Jednak jedną rzecz musiałem zmienić. Nie mogłem już, tak jak wcześniej pozwalać Tamarze, by wtulała się we mnie, tak jak, gdy była małą dziewczynką. Nie, broń Boże, nie miałem w tym kierunku żadnych ciągotek. Już raz zrobiłem jej krzywdę, a to wydawało mi się nienaturalne, zwłaszcza gdy na wpół naga biegała  po pokoju i bez skrępowania ubierała się przy mnie i młodszej siostrze.
Odwracałem wzrok, ale nie mogłem nie dostrzegać niewielkich jeszcze piersi i owłosienia łonowego. Moja najstarsza córka z dziewczynki powoli przeistaczała się w kobietę.
Wcale nie dziwiłem się zachowaniu Tamary; to wciąż było dziecko. W końcu, gdy była młodsza, a Jekaterina bywała na dyżurach w szpitalu, pomagałem jej się kąpać, więc nagość w stosunku do mnie była dla niej czymś naturalnym. Byłem przy niej, gdy dostała pierwszą miesiączkę. O wszystkim mi mówiła bez skrępowania.
„Dlaczego Katia z nią nie porozmawiała? Dlaczego znów zapomniała?” — ganiłem żonę w myślach.
„Bo, dupku cholerny, była w ciąży i miała sto innych rzeczy na głowie, gdy tobie zachciało się ratować świat przed terroryzmem” — odpowiedziałem sobie po chwili.
W końcu zdobyłem się na szczerą rozmowę z Tamarą. Nie wiedziała biedna z początku, o co mi chodzi. Oczywiście musiałem wzmocnić się kilkoma piwami przed tą rozmową.
— Tatulku, ale alkohol cię niszczy, a ty musisz długo żyć — powiedziała, wyraźnie niezadowolona z tego, że wypiłem.
Jak ja się kręciłem jak mi te słowa i tłumaczenia z trudem i pokrętnie przechodziły przez gardło. Kluczyłem, krążyłem wokół tematu, nie wiedząc, jak to przekazać. W końcu zdobyłem się na odwagę, choć łatwiej przyszło mi zabić „skarbnika” niż porozmawiać z nastolatką.
— Zbrzydłam? — Takiego pytania od niej się nie spodziewałem.
— Nie, Tami, nie… — zacząłem, gdy Nadia już spała. — Jestem mężczyzną, a ty stajesz się kobietą, coraz piękniejszą kobietą. — Zdałem sobie sprawę, że muszę teraz wyprostować to, co wcześniej spieprzyłem. — Po prostu… — i zaciąłem się na dobre.
Komandos, zabijaka, dowódca, co to swoich ludzi i niższych stopniem potrafi tak opierdolić, że prawie ryczą, teraz w rozmowie z własną córką zaciął się jak zakonnica, gdy zobaczy dildo. Czułem, że poległem.
— Podobam ci się, tatku. Kocham cię — wypaliła i pocałowała mnie w policzek.
Wstałem z łóżka, na którym oboje siedzieliśmy, i pognałem bez słowa do lodówki. Wyciągnąłem dwa browary.
„No spierdoliłeś to koncertowo” — oceniłem swoje dotychczasowe działania, zły na siebie jak cholera.
Łapczywie pochłonąłem dawkę słabego alkoholu. Zauważyłem w wyrazie twarzy Tamary niezadowolenie.
— Tato, proszę.
— Już, Tami, nie jest mi łatwo, to nie takie proste…
— To już mi mówiłeś. Powiedz normalnie. Jestem już duża.
Podobno w prostocie siła. Zacząłem jej tłumaczyć najprościej, jak umiałem. Prostymi zdaniami, że kiedyś się zakocha, że owszem, mnie będzie kochać, ale inną miłością. Nie wchodziłem w tematy seksu; była jeszcze za mała, a może mi się tak wydawało? Byłem tak skołowany i zestresowany, że po chwili sam nie wiedziałem, co plotę.
„I ty jesteś ojcem?” — zastanowiłem się, czy dorosłem do tej roli.
Słuchała moich niezbyt składnych zdań, starała się pewnie mnie zrozumieć, ale szło mi to jak krew z nosa. Już sam nie wiedziałem, czy coraz bardziej się pogrążam, czy też jakoś wychodzę na powierzchnię.
— Ale ty jesteś najwspanialszym mężczyzną, jakiego znam, nie chcę nikogo innego, ciebie tylko kocham — no kurwa, poległem na całej linii.
— Teraz tak mówisz, to normalne, ale kiedyś poznasz fajnego chłopaka, twoje dobre serduszko powie ci, że to on…
— Chłopaki z mojej klasy się ze mnie śmieją, tylko Władimir mnie lubi…
— Którzy się z ciebie śmieją?
Zlustrowała mnie poważnym wzrokiem. Dojrzałem w wyrazie twarzy córki strach.
— Nie powiem, bo ty tatku ich…
— Co?
— Zabijesz.
Ten wyraz, wypowiedziany delikatnym szeptem, przeszył mnie na wylot. Zdawała sobie sprawę, że dla niej byłbym gotów pozbawić życia tych, którzy z niej robili sobie żarty.
Musiałem wywalić kolejne browary. Widziałem, jak na mnie patrzy, i jej to się nie podoba. W końcu udało mi się, nie wiem jakim cudem, wejść na właściwe tory. Gadałem, tłumaczyłem.
— A mogę, ostatni raz, położyć się spać razem z tobą, tak jak dawniej, gdy miałam koszmary? Gdy byłam jeszcze mała?
Nie mogłem odmówić. Kiwnąłem głową, dając przyzwolenie. Ubrana w cienką nocną koszulkę wtuliła się we mnie jak, wtedy gdy zostawałem z nią na resztę nocy, którą przerwały jej koszmary. Objąłem ją ramionami.

Do wieczora tego dnia byliśmy bezrobotni. Nasze „orły” gdzieś tam oberwały, lecz dociągnęły do lotniska.

Buczek przy stanowisku dowodzenia zawył. Tkwiłem w namiocie, pogrążony w płytkim śnie.
„Koniec dobrego”
Poderwałem się na równe nogi. Biegiem ruszyłem na SD.
— Zestrzelono z „Buka” naszą rozpoznawczą Sukę (Su-24MR), dawajcie — usłyszałem.
Szybka odprawa, trwająca dosłownie kilka minut. „Rozpoznawczy” z SD szybko podawał dane. Kilkadziesiąt kilometrów od linii styczności wojsk, teren wroga, prawdopodobieństwo rakiet plot krótkiego zasięgu, no i ten „Buk”, co go strącił. Wpadł nasz „Pietia”, trochę jeszcze zaspany, a po chwili ten major koordynator. Wstydziłby się grubas jeden, wpadając na SD w samych gaciach i chyba nieco po alkoholu.
— Kto? — rzuciłem pytanie przełożonemu.
Rozdziawił gębę, patrząc na majora z 58 Armii. Tamten omiótł mnie wzrokiem.
— On — wydukał z siebie, patrząc na mnie.
— Kurwa, potwierdzasz czy nie? Wiertaloty czekają? — rzuciłem, patrząc na Pietię.
„Akuła” obserwował mnie. Obaj mieliśmy gotowych ludzi. Wszyscy to brali na poważnie, tylko ta dwójka majorów była jakby z innej planety.
—Tak, leć — usłyszałem.
„Priom” czekał z moją grupą. Rzuciłem tylko „Wpieriod” i szybko zajęliśmy swoje miejsca na pokładzie Mi-8. „Dwudziestka czwórka” już była nad lądowiskiem.
— Macie dane, obaj żywi? — zadałem pytanie pilotom.
— Dwie ratunkowe radiostacje działają, obaj nawiązali łączność, są w miarę blisko siebie, lecimy.
Bojowy tandem. Mi-8 jako ratowniczy, Mi-24 jako ochrona i wsparcie ogniowe. Pilot „ósemki” szybko podnosił maszynę.
— Broń sprawdzona, zapas amunicji załadowany — zameldował mi „Priom”, nieetatowy zastępca.
Standardowe AK-74 w większości, tylko ja miałem subkarabinek AKU-74 i snajper swoją specyficzną broń.
— Uwaga, schodzimy, front, może być ostro — ostrzegł nas po chwili technik.
Byłem podłączony jako jeden z nielicznych na pokładzie do interkomu. Mnie jako dowódcy desantu to przysługiwało.
— 041, rakieta w dole!!! — ostrzegł nas Mi-24.
— Strzelam racę, osłaniam, strzelaj swoje!!!
— Pierwsza poszła w wabiki, uważaj druga, strzelaj race!!!
— Kurwa, poszły!!!
Przeszliśmy, linię styczności wojsk. Czy to dla CSAR jest sukces? Tak, połowiczny. Wbijasz się człowieku w terytorium wroga, a tam może być MANPAD-ów od groma, żeby tylko te wyrzutnie krótkiego zasięgu, wbijasz się w średni zasięg i artylerię plot. Słowem, im głębiej, tym gorzej.
Wszystko na zasadzie: to, co sobie wprowadziłeś, tak lecisz i szukaj tych nieszczęśników, a oni czekają na ciebie jak na zbawienie. Kto w gorszej sytuacji? Oni generują sygnał na jasno określonej częstotliwości ratowniczej, o której każdy wie, i byle jaki namiernik ją zlokalizuje. Ty, lecąc, nie wiesz, czy tam na dole nie czeka pilot z przyłożonym do skroni pistoletem. W tej drugiej opcji, jeśli będziemy w zawisie, to po nas. Gówniany granatnik i śmigło leci w dół.
— Mamy ich, technik, patrz!!! Jebani, dotarli do siebie — ucieszył się drugi pilot.
— 089, gotowy, 041 osłaniaj.
— 041 przyjął.
— 056, podaj imię syna — To identyfikacja.
— Nie mam kurwa syna, mam dwie córki — padła odpowiedź.
— 057, podaj imię żony.
— Tatiana.
— Sprawdzone, możecie schodzić — usłyszałem w interkomie.
Zatrzymałem „Prioma”, gdy jako pierwszy chciał się wydostać. Tu nie było wyciągarki, tu był szybki desant z wyrzuconych lin.
— „Ural” i ja — zadecydowałem.
Łącznościowiec i snajper to ludzie wysokiej klasy. Nie wysyłaj ich byle gdzie. Za mnie wejdzie, ewentualnie nasz „Pietia”, a za „Urala” znajdzie się szybciej zamiennik niż za tamtą dwójkę. Łatwa segregacja, kto ma potencjalnie zginąć?
— Powodzenia — usłyszałem od technika i zacząłem zjeżdżać w dół.
Ogień poszedł z prawej i z lewej. Ktoś tu był i miał zamiar zabrać nam naszych „lotczików”.
— Mamy ogień z trzeciej i dziewiątej — wyprzedził mnie „Ural”.
— 041 przyjął.
Mi-24 wystrzelił z pokładowego uzbrojenia kilka serii, obracając się wkoło. Nieprzyjacielski ogień zamarł na chwilę. Byliśmy na ziemi. Dopadłem jednego z załogi, „Ural” był przy drugim.
— Dopinaj się do mnie!!! — wrzasnąłem. Zrobił to.
— Ja gotowy, ewakuacja — usłyszałem.
— Ewakuacja, ewakuacja, ewakuacja!!! — wrzasnąłem po trzykroć w radio.
Oplotłem nogami i rękoma rozbitka. Teraz to nas mieli wciągnąć na pokład. Śmigłowiec podniósł się do góry. Kolejna seria gdzieś z boku, co trzeci pocisk smugowy, to było widać. Metr po metrze, oddalając się od miejsca podjęcia, lecieliśmy do bazy.
— Major Trofiejuk, dziękuję, pilot, dowódca skrzydła — usłyszałem.
Czy gdyby był kucharzem w stopniu starszego szeregowca lub kaprala, nie narażałbym swojego życia tak samo? Wszak, gdy ratowałem Klaudię, to miałem też ratować kaprala ze specnazu. Na co mi było potrzebne to wyznanie? Linie frontu przeszliśmy w miarę gładko, nikt nie miał zamiaru do nas strzelać, a może rakiety się Gruzinom pokończyły.
Wylądowaliśmy. Personel sanitarny przejął załogę. Cała moja sekcja wysiadła z pokładu śmigłowca. Spokojnie obok siadał szturmowy Mi-24. Udałem się na SD, by zdać raport. Obaj majorzy siedzieli tam sobie w najlepsze. Pili kawę, przygotowaną pewnie przez jednego z szeregowych.
— Powrót, dwóch ocalonych — zameldowałem.
— Dobrze, siadaj kapitanie z nami, mamy tu coś jeszcze… — zaczął grubas, wyciągając spod stołu 0,7 litra stolicznej.
— Gdzie „Akuła”? — zapytałem bezpośredniego przełożonego.
— Poleciał, naszą „tutkę dwudziestą drugą” zestrzelono, już drugą — odpowiedział mi grubas, jakby zestrzelenie rosyjskiego bombowca strategicznego było normą.
— Pchnąłeś standard? — zapytałem, mając złe przeczucia.
Takie rzeczy się czuje, gdy coś ma jebnąć, to zawsze to wiesz. Teraz czułem, że tak się stało. Siedziałem obok nich.
— Polej kapitanie i uspokój się, dadzą radę, poszła tylko „ósemka”, bo na rano mamy delegację z telewizji. No wiesz, wysłałem naszego „krilatego tanka” do ochrony.
— Kurwa, wysłałeś „ósemkę” bez eskorty na misję ratunkową — wydarłem się.
— Zamilcz chuju!!!
Podniosłem się. „Pietia” mnie zatrzymał.
— Przestań, pijany jest.
Omiotłem go lekceważącym spojrzeniem, ledwo tłumiąc gniew i wściekłość. Miałem zamiar opuścić to towarzystwo, gdy nagle w radiu usłyszałem transmisję. Nie miałem wątpliwości, nadawał „Akuła”.
— Mamy jednego, mocny ogień ze skrzydeł, przesuwamy się.
— Tu 075, muszę odchodzić, mocny ogień z ziemi. Cholera, mają chyba „Igły” — wyraźnie usłyszałem głos pilota.
— Wasia, strzelaj race, rakieta z lewej.
— Poszły! Zwrot, uważajcie!!!
Operator siedzący przy radiostacji mocno zacisnął usta. Nie wiedział, co powiedzieć. Stałem obok niego, z przerażeniem wsłuchując się w korespondencję radiową.
— Tu „KOMBAT 2”, przyślijcie wsparcie, przeważające siły wroga próbują nas okrążyć, sami nie damy rady!!!
Grubas w najlepsze pił wódkę. Ruszyłem ze stanowiska radiooperatora w jego kierunku.
— Zrób coś do cholery!!! — wrzasnąłem na tę podłą kreaturę.
— Dadzą sobie radę — bąknął pijanym głosem.
Nie był w stanie dowodzić, był już nawalony i było mu wszystko jedno. Miał zamiar nadal walić gorzałę, mając w dupie życie moich podwładnych.
— „Priom”, zbieraj ludzi, sprawdź, czy zatankowano śmigłowce, niech uzupełnią amunicję — działałem jak robot.
— Rozpoznawczy, podaj lokalizację i dane pilotów oraz maszyny — rzuciłem do lejtnanta, który ślęczał nad planszetem.
— Załatwiaj korytarz i zgody — to stwierdzenie padło do jednego ze specjalistów lotnictwa.
— Mamy zestrzeloną sukę „dwudziestą piątą” z 368 pułku lotnictwa szturmowego, pilot jeszcze szybuje, ale będzie się strzelał. Kurwa to dowódca pułku. Wysyłamy dwie ekipy, jedną od nas, drugą od naszych z drugiej strony. To rozkaz dowódcy armii, on musi zostać uratowany — przerwał moje działania operacyjny.
— Nie zostawię swoich ludzi — wypaliłem.
— Kapitanie, ja cię rozumiem, wysłałbym do nich, jeżelibym miał cokolwiek — tłumaczył się kapitan z lotnictwa, będący oficerem operacyjnym.
— Dowódco, strzelił się, mamy lokalizację, nieco za północnym przedmieściem Cchinwali — zameldował drugi z operatorów nasłuchu.
Wpadł „Priom”. Najwyraźniej dostrzegł moją minę, bo stanął i nic nie mówił.
— Melduj!!! — wrzasnąłem na niego.
— Obie maszyny zatankowane, załadowaliśmy na „ósemkę” zapas amunicji, lecimy do naszych — wyrzucił z siebie.
— Nie dyskutuj kapitanie, zabieraj dupę i ratuj naszego pułkownika… — wtrącił się grubas.
— Zamknij się!!! — wrzasnąłem na „ludzkiego wieprza”.
Podniósł się zza stołu i ruszył w moim kierunku. „Pietia” próbował go zatrzymać, lecz ten odepchnął go.
— Coś ty powiedział?! — wypalił bełkotliwym głosem do mnie.
— To, co słyszałeś, pijana świnio — wszystko się we mnie gotowało.
Zamachnął się na mnie. Jednym sprawnym kopem w brzuch odsunąłem go od siebie. Operacyjny złapał mnie w pół, grubas wywalił się na ziemię.
— Puść!!! — krzyknąłem do kapitana, który oplótł mnie swoimi ramionami. — Jak możesz tolerować pijaństwo tego chuja?
— To major, z armii, jest moim przełożonym — usłyszałem cichy szept lotnika.
Zwolnił uścisk, oswobodził mnie. Wściekłym wzrokiem patrzyłem na z trudem podnoszącego się „knura”. Jeżeli definiowałem sobie obraz nędzy i rozpaczy w naszej armii, to ten mużyk był jej wizytówką.
— Jezu, nie — wyrzucił z siebie operator nasłuchu, który analizował wymianę radiową mojej grupy.
— Wrzucaj na głośnik!!! — krzyknąłem, mając jak najgorsze przeczucia.
Pijany koordynator coś bełkotał do mnie, chyba się odgrażał, lecz dla mnie to nie było teraz ważne. Operator chwilę się zawahał, patrzył na operacyjnego, jakby czekając na jego przyzwolenie.
— Wykonaj!!! — ponaglił do „Priom”.
Kapitan lotnictwa kiwnął głową.
— Maszyny zatankowane, załogi gotowe, czekają na zespół ratunkowy — zameldował pomocnik operacyjnego, brzmiąc, jakby chciał nas pospieszyć.
— Zaraz — fuknąłem w jego stronę.
„Pietia” chwycił pijaka i trzymał go z dala ode mnie. Próbował wreszcie jakoś się zachować, ale dawno stracił w moich oczach szacunek. Nie miał nic innego jak tylko autorytet formalny, bo moralny poszedł się pierdolić, w momencie, gdy mizdrzył się do tego prostaka i chama. Byłem święcie przekonany, że reszta moich ludzi myśli tak samo.
— Tu „Kola”, przejąłem dowodzenie. „Akuła” trafiony, „Buran” lekko ranny. „Locha” chyba zabity. Mamy kontakt z przeważającymi siłami. Cel przejęty, ranny. Dajcie wsparcie, długo nie wytrzymamy — te słowa podwładnego przeszyły mnie jak tysiące cienkich igieł.
Zerwałem zestaw nadawczo-odbiorczy z głowy operatora i nałożyłem na swoją. Nacisnąłem tangentę.
— Trzymajcie się, lecimy po was — rzuciłem w eter.
— „Poliak”, dawajcie, tylko uważajcie. Podchodźcie od SIERRA. Tam najbezpieczniej. Podaję koordynaty… — usłyszałem.
W pomieszczeniu panowała grobowa cisza. Nikt z personelu nie ważył się zabrać głosu. Wydawało mi się, że nawet oddechy spłycili, by lepiej słyszeć.
Wyłem wewnętrznie, zdając sobie sprawę, że walka dwojga ludzi z kilkunastoma żołnierzami zakończy się tragicznie dla moich podwładnych. Specjals to nie terminator; w stosunku jeden do pięciu ma marne szanse w walce na otwartym, obcym terenie.
— Wodzu… — poznałem głos „Akuły” w radiu. Był słaby, ale nie pozbawiony charakterystycznego brzmienia.
— Odpoczywaj, pomoc w drodze, uratują was — kłamałem jak z nut, bo nie ma nic gorszego, niż zabrać ludziom nadzieję na ratunek.
— Odwołaj misję, mają manpady. Cofnij ich — ledwo usłyszałem jego głos, gasł, stawał się coraz cichszy.
— Nie zostawiamy swoich, kurwa, nie zostawiamy swoich!!! — wrzeszczałem w zestaw, nie wiedząc dlaczego.
— Podchodzą z lewej, „Buran” likwiduj — rozpoznałem głos „Koli” — „Buran”, ogień…
Serce biło jak szalone, mózg się lasował, gdy tego słuchałem.
— „Buran” martwy, wchodzą… — to była ostatnia rzecz, jaką od nich usłyszałem.
Zawyłem jak ranione zwierzę. Mimowolnie skierowałem wzrok na pijaniutkiego oficera. Nie przejmował się niczym, zamroczony alkoholem. Operacyjny chyba zorientował się, co zamierzam, i mocno mnie chwycił, ściągając słuchawki z uszu.
— Bierz ludzi, ratuj pilota, proszę — ten ostatni wyraz mocno zaakcentował.
— Tu TUNDRA, „KOMBAT 2” zgłoś się — starał się wywołać moich ludzi operator.
Cisza, cholernie długa cisza. Nikt nie odpowiedział.
— Za mną!!! — wrzasnąłem na swoją sekcję.
Zatrzymałem się na chwilę w drzwiach kontenera Stanowiska Dowodzenia. „Pietia” chwycił pijaka i trzymał go z dala ode mnie.
— Nie daruję ci tego, chuju, zapłacisz za to — rzuciłem.
— Jesteś skończony, ty jebany Polaku.
Gdyby nie „Priom” to wróciłbym i gołymi rękami zajebałbym tego spasionego knura. Mój łącznościowiec pociągnął mnie mocno za rękaw bluzy.
— Co tak długo? — zapytał major, pilot Mi-8, w którym teraz tkwiliśmy.
— Nie pytaj, nie wkurwiaj go — krótko uciął „Priom”. — Przekaż dane mi, on za chwilę dojdzie do siebie, straciliśmy czworo ludzi i pilota „tutki” — dodał.
Rzeczywiście, siedziałem, jakby otumaniony, wyobcowany. Wewnątrz mnie tłukła się złość, wściekłość, żal i smutek. Przed oczami przelatywały twarze „Burana”, „Akuły” i „Koli”. Myśl, że nie zobaczę ich już żywych, była nie do zniesienia. Pałałem żądzą zemsty. Najpierw na tym prosiaku, pierdolonym majorze, bo przez niego ratownicza „Ósemka” nie dostała osłony. Chciał zabłysnąć przed dowództwem, pierdolony karierowicz, menda, jakich mało.
Czy miałem pretensję do Gruzinów? Sam nie wiedziałem. Walka to walka. Chyba nie rozstrzelali moich ludzi, prawdopodobnie nie zachowali się podle i niegodnie. Być może, a byłem nawet w 100% pewien, że moja trójka ludzi zadała im straty, bo nie wierzyłem, że tak łatwo sprzedali swoją skórę.
„Przecież mogli się poddać?” — przeszło przez myśl.
„A ty byś tak zrobił?” — dotarło po chwili.
Wiedziałem, że postąpiłbym tak samo, jak oni. Walka do końca, nas się nie bierze do niewoli. Wbijano to w czerep na każdym szkoleniu. Walczysz albo giniesz.
Poczułem kuksańca w bok, to „Ural” mnie oswobodził z tych myśli. Byliśmy w akcji, a ja byłem dowódcą. Spojrzałem na niego.
— Mów — tylko tyle, w tej chwili byłem w stanie z siebie wydobyć.
— Pułkownik … dowódca pułku, daleko mamy, ale cała jego w nas nadzieja, ratowniczy Mi-8 z drugiej strony dostał z manpada, cały zespół zawrócił, my przeszliśmy nad linią frontu. Miejsce, jakaś wiocha za Cchinwali. Jest na częstotliwości ratunkowej, mamy kontakt — zreferował w krótkich żołnierskich słowach.
Ta lokalizacja nie wróżyła nic dobrego. Dobrze zdawałem sobie sprawę, że nie wrócimy do bazy, tylko wylądujemy po drugiej stronie, w Południowej Osetii. Pchaliśmy się aktualnie w głąb Gruzji.
— Coś jeszcze? — zapytałem i się otrząsnąłem.
Wróciłem, zdałem sobie sprawę, że naszym, tym, którzy polegli już nie pomogę. Miałem jasno określone zadanie i na nim teraz musiałem się skupić.
Obie maszyny leciały na niskiej wysokości. Nieraz miałem wrażenie, zwłaszcza gdy przelatywaliśmy nad kompleksami leśnymi, że niemal muskają dolną częścią kadłuba czubki drzew.
— Ile do celu? — zapytałem pilota, podłączając się do interkomu.
— Dziesięć, piętnaście minut, nie mam danych w czasie rzeczywistym, nasz cel się przemieszcza — usłyszałem w odpowiedzi.
— Schodzą ja i „Ural”, reszta w gotowości. Jasne!!! — krzyknąłem.
Miny moich ludzi mówiły co innego. Patrzyli na mnie w sposób, który sugerował, że wydany rozkaz był dla nich dziwny.
— Co? — rzuciłem, zdziwiony.
— Nie, nie zginiesz, sugeruję „Urala” i „Patrona”, my zostajemy tutaj w odwodzie, razem im pomożemy w razie czego — zdobył się na odwagę.„Priom”
— Negujesz mój rozkaz?
— Nie neguję, ale aż prosisz się o to, by zginąć. Nie pozwolę na to, za bardzo cię szanuję. Widzę to. Odpuść. Proszę.
Zdałem sobie sprawę, że ma rację. Ta strata za bardzo we mnie uderzyła. Tam na dole nie działałbym racjonalnie, przynajmniej on tak to oceniał, bo ja subiektywnie nie miałem sobie nic do zarzucenia. Spojrzałem na snajpera i „Urala”. Ten pierwszy kiwnął głową na znak, że zgadza się ze stwierdzeniem „Prioma”.
— Wiktor, on ma rację, zrobimy to. Zostań i ochraniaj nas najlepiej, jak umiesz. Ufam ci, nie odlecisz, nie zostawisz nas — przekonał mnie „Ural”, siedzący obok. To nie była czcza gadka, mówił to mój podwładny, szczerze, bez owijania w bawełnę.
— 041, ogień z jedenastej i drugiej, przyduszam, dawajcie, macie go? — dało się słyszeć głos pilota z „Hinda”.
— Tu 089, podchodzę, mam sygnał, nie widzę obiektu.
Nasz Mi-8 obniżył lot. Dwójka moich ludzi wyrzuciła na zewnątrz liny. Nałożyli noktowizory.
— Gdzie jesteś „Misza 011”? Jesteśmy nad tobą.
— Słyszę was, tutaj jestem.
Niby nas słyszał, a jak słyszał, to musiał widzieć, ale my jego za cholerę nie. Poszła w nas seria z boku, mocno przeryła kadłub Mi-8.
— 041, osłaniaj, tu 089 poszukuje, brak kontaktu.
„Krilatyj tank” walił w przeciwnika wszystko, co mógł. Zabudowany kaem wypluwał pociski, a niekierowane rakiety właśnie opuszczały wyrzutnie. Huk eksplozji powiązany z ogniem. Swoisty, mały Armagedon.
— Mam go, kurwa, zobaczcie — wrzasnął nawigator, wskazując palcem cel.
Gdyby nie jakaś gówniana biała siatka lub torba, w życiu nie dostrzeglibyśmy pilota. Teraz machał do nas, zdając sobie sprawę, że po niego przylecieliśmy. Dwójka specjalsów natychmiast rozpoczęła desant w dół.
— Na pozycji, przejmują — rzucił technik stojący w otwartych drzwiach, a po chwili padł, ranny, na pokład śmigłowca.
— Przejmuję obowiązki, kontynuuj — rozkazałem.
— Wodzu, ja przejmę, ratuj go, wiesz lepiej — to nie był krzyk, to było błaganie ze strony „Prioma”.
Nie był mistrzem w kwestiach medycznych, nie wchodziło mu to do głowy. Technik oberwał w klatkę piersiową.
— Działaj — tylko to zdołałem z siebie wyrzucić i natychmiast klęknąłem przy rannym członku załogi.
— Leż spokojnie, no już, będzie dobrze — starałem się uspokoić poszkodowanego.
— Podnosimy, mają go — usłyszałem głos pilota.
— Wciągam — rzucił mój łącznościowiec.
Po chwili odlatywaliśmy. Założyłem rannemu technikowi opatrunek hermetyczny. Patrzył na mnie, przerażony. Zrobił błąd, nie zakładając kamizelki.
— Morfina, czy wydolisz? — zapytałem.
— Daj — usłyszałem szept, gdy pochyliłem się nad nim.
Wbiłem mu w udo autostrzykawkę, nic więcej nie mogłem zrobić. Na pokładzie po chwili pojawili się ratownicy z zestrzelonym pilotem.
— Dawajcie do moich, lotnisko B-45 — rozkazał. — Podaję koordynaty, wprowadźcie — dodał po chwili.
Zdałem sobie sprawę, że nie wracaliśmy do macierzystej bazy. Podane „gridy” nie pasowały. Lecieliśmy w rejon drugiego zgrupowania, na północ.
— Pułkownik Kobylasz, dziękuję wam, lecimy do moich chłopców — rzucił, patrząc na nas.
Nie odezwałem się ani słowem, nieważne było, jaką szarżę ratujemy, ważne było, że misja zakończyła się sukcesem. Wciąż w głowie miałem wymianę radiową pomiędzy moimi ludźmi z drugiej załogi a dowództwem.
„Utraciłem czterech ludzi, połowę sekcji”
Technik uspokoił się, narkotyk zaczął działać. Leżał spokojnie na podłodze śmigłowca.
— Kapitanie, dziękuję panu, pańscy ludzie… — zaczął uratowany dowódca pułku.
— Straciliśmy dziś czwórkę naszych, dowódca miał dylemat, lecieć po pana, czy po swoich — przerwał pułkownikowi „Priom”.
Podniosłem wzrok znad rannego i skierowałem go na uratowanego lotnika, nasze spojrzenia się skrzyżowały. Pilot podniósł się i zbliżył się do mnie, wyciągając dłoń.
— Dziękuję, wiem, co pan czuje, też straciłem swoich ludzi. Jeżeli mogę w czymś pomóc… — zaczął.
— Jeżeli możesz — powiedziałem bezpośrednio — daj nam odpocząć i coś zjeść, załatw, żeby koordynator na naszym lotnisku wypierdalał w chuj i daj wsparcie, żebym mógł zabrać swoich poległych ludzi — mówiłem to tak spokojnie i bez nuty emocji, że pułkownik aż otworzył usta ze zdziwienia. Uścisnąłem wyciągniętą rękę.
Patrzyliśmy sobie prosto w oczy. Żaden z nas nie przeniósł wzroku w dół.
— Masz moje słowo — zapewnił po chwili.
Usiedliśmy na lotnisku. Personel medyczny szybko i sprawnie zabrał rannego do szpitala polowego.
Mi-24 poleciał do przyporządkowanego lądowiska, nas i załogę Mi-8 zgodnie z poleceniem pułkownika nakarmiono i wskazano kwatery do spania. Walnąłem się na łóżko, wypompowany i zdołowany. Zapadłem w sen.
Pomimo faktu, że cały czas w głowie miałem moich utraconych ludzi, przyśniła mi się rozmowa z Tamarą.
— Tatulku, proszę, mam prośbę, zgódź się? — prosiła, patrząc na mnie swoimi przecudnymi oczami, po tej nocy, gdy po raz ostatni spała wtulona we mnie.
— Ale co, kochanie?
— Jest obóz prowadzony przez polskich księży, ty miałeś rodzinę z Polski, trochę mnie uczyłeś tego języka. To ciekawy kraj, wiem, jestem prawosławna tak jak i ty, i mama, ale to ta sama religia. Proszę, zgódź się, to tylko dwa tygodnie. Tam są siostry zakonne od nas i z Polski, nauczę się tego języka, chcę tego tatulku. Proszę — jej wzrok i barwa głosu mnie rozbrajały.
Wiedziałem, jaka jest religijna, chyba najbardziej z naszej rodziny. To ona, nie moja żona, brała Nadię do pokoju i razem modliły się za „zdrowie tatusia i mamusi”. Udzielała się w cerkwi, zbierała pieniądze na biednych.
— A mama? — no bohater był ze mnie pierwszej wody, jak problem to zrzucić na małżonkę.
Wierzyłem w Boga, miałem szacunek do duchownych, ale… niekoniecznie moje działania były zgodne z wiarą. Zabijałem, kłamałem, i to, co wydarzyło się z Klaudią. Tylko czy to było cudzołóstwo?
„No tak, chuju, rozgrzeszaj się dalej, kutasie jebany”.
— Nie rozmawiałam z mamą, ona ma teraz Kławdię na głowie, wiesz przecież, tato?
No tak, oczywiście. Dwunastoletnie dziecko dostrzega, a ty, stary byku, pytasz się głupio nastolatki. Pogratulować kurwa, no pogratulować. Ojciec roku, wzorzec, który trzeba przechowywać w Serve pod Paryżem.
— Mama się zgodzi, przecież ona nas bardzo kocha — rzuciła.
To stwierdzenie, nie mogłem sobie lepszego wymarzyć, niebędąca naszą biologiczną córką, przemądra i cudowna istota obdarzyła nas uczuciem. Było to dla mnie fenomenem. Nie w stosunku do Katii, bo ta jej w życiu nic złego nie zrobiła, ale do mnie, człowieka, który okaleczył ją na całe życie. Nie mogłem inaczej postąpić, musiałem i chciałem się zgodzić.
— Pojedziesz, załatwię to z mamą.
— Dziękuję, tatuśku, kocham cię — objęła mnie wtedy ramionami i pocałowała w usta.
Wybudziłem się. Wstawał świt.

Drugi dzień wojny.

Szybkie śniadanie i gotowość do dalszych działań. Byliśmy przygotowywani na gorsze warunki. Trzy dni bez prowiantu, długie marsze, odskoki, bytowanie na terenie przeciwnika. Po śniadaniu wezwał mnie uratowany dowódca pułku. Stawiłem się zgodnie z planem.
— Siadajcie kapitanie, nasi idą w górę, może na waszym kierunku tego nie widać, parę dni i będzie po sprawie. Gdzie ostatnio był kontakt z waszymi ludźmi? Na razie moje orły nie mają zadań, ale uwierz mi, Suka-25 potrafi dużo.
— Wiem pułkowniku, na Kuzniecowie rozjebała się jedna, ratowaliśmy ludzi.
— To pan. Szacunek. Podobno uratował pan obu ludzi.
— Gdyby nie pewna ratowniczka…
Przyłożył palec do ust. Zdałem sobie sprawę, że pomimo tak wysokiej szarży i zajmowanego stanowiska obawiał się o swoją posadę. Dał mi znak, byśmy wyszli na zewnątrz.
— Biuletyn biuletynem, swoje się wie. Ciężko było, szczerze? — zadał pytanie, gdy byliśmy na zewnątrz.
— Uratowała moje życie.
— Masz dwadzieścia minut, starczy? Podałem swoim w tym rejonie zadanie bojowe. Starujcie natychmiast, moje „suczki” dogonią was po chwili. Wystarczy?
Miałem zamiar uścisnąć gościa, zamiast tego wyciągnął tylko rękę.
— Dziękuję, proszę przekazać to swoim ludziom i róbcie swoje.
Odwróciłem się i ruszyłem w kierunku wyjścia.
— Na tego chuja z 58 Armii za krótki jestem, to kutas mający plecy w dowództwie okręgu. Przepraszam — te słowa mnie zatrzymały. Odwróciłem się do pułkownika twarzą.
— Chrześniak generała. Ty go rozjebiesz, ja to wiem.

+++++

Klucz Su-25 utorował nam drogę, Po raz pierwszy w życiu tak zdołali oczyścić teren, że nasz Mi-8 wszedł tam jak w masło. Oczekiwali, przypierdolili z pokładowych npr – ów, tak chyba bardziej profilaktycznie.
Sam desantowałem się z „Priomem” i „Uralem”. Znalazłem tylko ciało „Lochy” trafione czterema patronami. Reszta musiała bronić się w gnieździe oporu. Tam jedno pierdolnięcie z RPO potrafiło zabić wszystkich. Termobaryczny pocisk, a potem atak gruzińskich sił. Kaplica, nikt stamtąd nie wyjdzie żywy. Razem z „Uralem” weszliśmy do ostatniego bastionu, gdzie bronili się moi ludzie.
Wypaliło ich wszystkich. Tylko kości, po pocisku RPO, musiał tu trafić pocisk zapalający z tej wyrzutni lub z innej.
Tylko to pozostało po moich ludziach, z wyjątkiem „Lochy”.
— Zabierać, zabierać — krzyczałem na podwładnych.
Miałem wyjebane na wcześniejsze ponaglenia, by wrócić do macierzystej bazy, do tego wieprza i Pietii.
Musieliśmy tu i teraz wykonać to, co do nas należało. Dać rodzinom to, co z moich podwładnych pozostało. Znalazłem dwa nieśmiertelniki „Burana” i „Akuły”. Nie dostrzegłem śladu po „Koleńce” i pilocie.
— Wyprowadził pilota, „Kola” na Saharze, by nas wyprowadził. Udało mu się — rzuciłem do „Urala”.
Kiwnął głową, pewnie myśląc tak samo, jak ja. Skoro nie było tu jego ciała, tak samo, jak podpułkownika z załogi Tu-22, to obaj byli traktowani jako zaginieni bez wieści. Może są w niewoli? A może…
— Zwijamy się, Suki za chwilę odlecą, będziemy bez osłony — wyrwał mnie z przemyśleń głos pilota Mi-8.
„Priom” zawinął ciało „Lochy” w brezent i został wciągnięty na pokład śmigłowca jako pierwszy. Tulił szczątki kolegi do siebie, nie zważając na to, że to nieboszczyk. Po nim do wiertalota dostaliśmy się my – ja i „Ural”. Nasz snajper pozostał na pokładzie, osłaniał nas. W plastikowym worku mieliśmy resztki tego, co pozostało po naszych dwóch towarzyszach, w dłoni zaciskałem oba nieśmiertelniki. Kości obu „Wympiełowców” wymieszały się.
— „Akuła” lubił się z „Buranem”, nie będzie im to przeszkadzać — jakby w moich myślach przeczytał „Ural”.
W eskorcie dwóch „Graczy” odlatywaliśmy na lotnisko B-45. Nasi przejęli panowanie w powietrzu, nikt nie obawiał się gruzińskich samolotów, problemem pozostawały naziemne systemy obrony powietrznej. Tych do końca nie udało się zneutralizować. Kolejne nasze samoloty i śmigłowce były zestrzeliwane lub, trafione, wracały na lotniska.

+++++

Zameldowałem się u dowódcy pułku lotnictwa szturmowego, taki dostałem rozkaz. Czekał na mnie. Gdy wszedłem, od razu kazał mi usiąść na krześle.
— Słyszałem, nic nie mów. Posłuchaj mnie tylko — zaczął konkretnie, widząc moją przygnębioną twarz.
Traciłem ludzi w walce, już nieraz z taką stratą przyszło mi się zmierzyć, ale nie czterech naraz, choć miałem nikłą nadzieję, że „Kola” żyje. Ta iskierka, że on przeżył, tliła się we mnie i nie chciała zgasnąć. Dopóki nie zobaczę zwłok, dopóki nie będę miał pewności…
— Naciskają na mnie, bym was wysłał, nie zrobię wam tego, macie dzisiaj wolne, do szóstej nad ranem, zameldowałem, że jesteście mi tu potrzebni, ale przełożeni wyrazili zgodę do szóstej nad ranem — kontynuował.
Podniosłem wzrok i patrzyłem na niego. Poczułem, że rozumiemy się bez słów.
— Zwłoki twoich ludzi pójdą jutro transportowcem do Moskwy, w pierwszej kolejności, teraz są w prosektorium. Przysięgam, że osobiście dopilnuję. Weź ludzi, pożegnaj swoich towarzyszy, macie czas wolny do rana — kontynuował.
Nie miałem siły nawet wydobyć z siebie słowa podziękowania, byłem jakby odcięty. Docierały do mnie słowa, ale nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Byłem zaskoczony jego działaniem.
— Tu masz ode mnie, wypijcie za spokój duszy tych ludzi — mówiąc to, wyciągnął z sejfu dwie butelki „Smirnoffa” i postawił je na stole.
— Pułkowniku — wreszcie zdobyłem się na zabranie głosu.
— Bierz i nie dziękuj, to moje podziękowanie. No, zmykaj — zakończył rozmowę.

Tkwiliśmy w czwórkę w prowizorycznym prosektorium. Obsługa pozostawiła nas samych ze szczątkami „Akuły” i „Burana” oraz ciałem „Lochy”. Głaskałem czarne włosy naszego medyka, potem dłoń przesunąłem na czoło.
— Przysięgam wam, ten kutas odpowie za to — wyszeptałem i pocałowałem „Lochę” w czoło.
Dłonią dotknąłem resztek, jakie pozostały po „Akule” i „Buranie”. Byli przyjaciółmi, przeciwne bieguny – „Akuła”, szczupły, szybki i zwinny specjals, „Buran” – typowy mięśniak, solidnie zbudowany kafar, ale na swój sposób ciepły i przyjacielski, choć może czasami zagubiony. Zmiksować tę dwójkę – istota idealna. Tylko nie w ten sposób, nie tak, jak teraz. Nigdy.
— Trzymajcie się i chrońcie nas stamtąd, spotkamy się kiedyś — szepnąłem i wyszedłem z kostnicy.
Nie miałem urazy do żołnierzy gruzińskich, oni walczyli z naszymi na życie lub śmierć. Gdybym z moimi ludźmi był w takiej sytuacji jak oni, zrobiłbym to samo. Twarda walka, tracisz ludzi, a tego nie chcesz. Przeciwnik jest twardym orzechem do zgryzienia. Ostrzeliwuje się, podejmuje wymianę ognia. Działasz tak, by, jak najszybciej przydusić go ogniem. To nie zabawa – albo giniesz ty i twoi ludzie, albo oni. Nie wiesz, czy za chwilę nie przyleci wsparcie. Jak najszybciej musisz zlikwidować nieprzyjaciela, bo jeśli nie ty jego, to on ciebie.
Mój ból tkwił gdzie indziej, w głupocie tego debila, który wysłał moich chłopców bez zabezpieczenia w postaci Mi-24, chcąc zaplusować w oczach przełożonych, dając śmigłowiec osłony dla dziennikarzy. Medialna menda szafująca życiem ludzkim. Tak się nie godzi, ale co taki śmieć, ludzkie gówno o tym mogło wiedzieć. Karierowicz, pizda, która o dowodzeniu i walce wiedziała tyle, co ja o fizyce kwantowej. Gdyby nie plecy w dowództwie okręgu, byłby nikim, prostym mużykiem.

+++++

Piliśmy na stojąco. Pierwszy, drugi kieliszek wlaliśmy w gardła bez słowa. Mieliśmy jedną kwaterę, na boku, taką, która nie rzucała się w oczy. A nawet jeśli ktoś zwróciłby nam uwagę, to waliło to mnie i moich ludzi.
W końcu usiedliśmy na łóżkach. Rozlałem do kieliszków kolejną porcję wódki.
— Pamiętasz, wodzu, kiedy ostatni raz śmieliśmy się wszyscy, no może bez „Wołka”? — rzucił „Ural”.
Nie mogłem sobie przypomnieć, jakoś nie miałem głowy do tego.
— Nie wiem — odparłem po chwili.
— Jak „Biełka” wytłumaczyła nam, co to znaczy słowo „Locha” — przypomniał „Patron”.
Po raz pierwszy, on, abstynent, złamał swoje postanowienie. Pił z nami. Roześmialiśmy się, a mnie wróciły wspomnienia z przeszłości.
„Boże, kogo ja kocham? Czy można kochać dwie osoby naraz?” — i tak wiedziałem, że na to pytanie, nawet Najwyższy mi nie odpowie.
Przed oczami miałem obraz Klaudii, jak jej postać niknie, gdy operowałem wyciągarką. Nawet na chwilę nasz kontakt wzrokowy wtedy nie został przerwany, aż do momentu, gdy na dole przechwycili ją marynarze z „Czernickiego” i na końcu ten smutny wyraz jej twarzy, gdy odlatywałem na Kuzniecowa.
Otrząsnąłem się po chwili z tych wspomnień. To była stypa po trójce naszych towarzyszy, o nich należało rozmawiać.
— Dała mu wtedy do pieca, nie? — rzuciłem po dłuższej chwili.
Wspominaliśmy wspólne akcje, gagi i miłe rzeczy, które tyczyły się tej trójki. Nikt, nie ważył się o „Koli” mówić w czasie przeszłym. Do północy obaliliśmy alkohol, podarowany przez pułkownika.
Oni, martwi, nie chcieliby, byśmy tylko rozpaczali po ich stracie. Powspominać, przypomnieć stare czasy, pośmiać się, zachować to, co było najlepsze. My byliśmy jeszcze żywi, ale każdy z nas, obecnych tutaj, chciałby, by ta specyficzna stypa w naszym przypadku wyglądała podobnie.
To nieprawda, że specjalsi nie płaczą, że nie mają uczuć. Gdyby tak było, to byłbym człowiekiem wyzbytym uczuć, terminatorem, z którym nie warto się wiązać na dłuższe lata.
To, że nie płaczemy, co nie jest zawsze prawdą, gdy zginie członek zespołu, to nie twardość, to po prostu jakieś okiełznanie faktu, że każdego z nas to może spotkać.
Walczymy, a walka ściśle związana jest ze stratami i tymi nieodwracalnymi. Mamy definicję rannych, zaginionych, chorych, kontuzjowanych i zabitych. Wcześniejszych można przywrócić do życia, tej ostatniej grupy nigdy.
Bardziej przeżywamy stratę bliskich niż towarzyszy broni, płaczemy nad poległymi zakładnikami i ofiarami cywilnymi, szczególnie tam, gdzie moglibyśmy zadziałać lepiej, a różne czynniki wpłynęły na to, że tak się nie stało.
Nie płaczemy w większości przypadków za towarzyszami broni, którzy zginęli w akcji, ale mamy pretensje do tych, którzy tę akcję zorganizowali błędnie. Każdy ma prawo się pomylić, bo i my się w ocenie sytuacji mylimy, ale ten, kto szafuje ludzkim życiem w ramach własnego lansowania się, pójścia w górę, wybicia się kosztem ludzkich istnień, jest traktowany przez nas jako ludzkie ścierwo. Nic niewarta masa mięsa. Tchórz, który zza fotela jest w stanie poświęcić istnienia dla swoich… no właśnie czego.
Nakazałem ludziom iść spać. Wojna jeszcze nie dobiegła końca. Miałem do wyrównania rachunki, niekoniecznie z przeciwnikiem.

Trzeci dzień wojny, wczesne godziny poranne.

Wpakowaliśmy się do śmigłowca o świcie, spokojny lot, nad naszą kontrolowaną przestrzenią, poza zasięgiem środków OPL przeciwnika, przynajmniej tych krótkiego zasięgu. Kilka godzin niezakłóconego lotu – prawdziwa bajka.
Nie czułem się pijany; dwie półlitrowe butelki wódki wypite w cztery osoby do dwudziestej drugiej to nie było nic nadzwyczajnego. Kilka minut po 05:30 nasz Mi-8 wzbił się w powietrze. Po niecałych dwóch godzinach wylądowaliśmy na macierzystym lądowisku. Standardowa procedura, normalne podejście.
Nie czekał na nas „Pietia”, co wcale mnie nie zdziwiło. Jego stanowisko miało być tylko epizodem, by dalej piąć się po szczeblach kariery w strukturze. Zmienił się „Wympieł”, oj, bardzo się zmienił od czasu, gdy ja tam trafiłem.
A może to wojna obniżyła standardy? Sam nie wiedziałem.
— Do namiotów, odpoczywać, nie wiadomo, co nas czeka — rozkazałem swoim ludziom.
Dobrze wiedziałem, gdzie miał swoje miejsce „Pietia”. Nie gówniany namiot, tylko kontener, może nie z wygodami, ale wilgoci tam nie poczułeś. Sierpniowe słońce ledwo się wychylało, dając subtelne ciepło. Spokojnym krokiem pokonywałem dystans dzielący mnie od miejsca zamieszkania majora. Na lądowisku panowała cisza, nasz Mi-8 wyłączył silniki. Przez chwilę zastanawiałem się, czy tu naprawdę czuć wojnę. Chyba sztabowcom, przyzwyczajonym do rozstawiania pionków na szachownicy, tych pionków zabrakło. Cztery pionki, wróć, trzy stracili, kolejne cztery uciekły na inną szachownicę. Gracze są, tylko figur jakoś brak.
Coś mnie tknęło, by nie walić bezpośrednio w drzwi.
„Podejdź z boku, luknij przez okno”
Rzadko kiedy intuicja mnie zawodziła i takie wewnętrzne podpowiedzi. Ominąłem wejście do campu i zajrzałem przez okno. Na szczęście nie było zasłonięte i uchylone.
Zamarłem, widząc to, co działo się w środku. Mimowolnie wyciągnąłem telefon komórkowy i bez chwili namysłu włączyłem opcję „kamera”. Przyłożyłem go do szyby i spłyciłem oddech.
Gruba świnia ze sztabu stała za naszym przełożonym i nicowała go w odbyt. Oparty o stół, nasz major był wygięty, eksponując swój zgrabny tyłek. Obaj byli kompletnie nadzy. Z zaskoczenia rozdziawiłem usta, nie wierząc w to, co widziałem.
Nie, nie przestałem się temu przyglądać, primo – po raz pierwszy widziałem, jak faceci się pierdolą, secundo – sprawiało mi to swoistą przyjemność. Już wiedziałem, że obu mam w garści.
„Mam was, kurwa” — tryumfowałem w myślach.
Grubas ruszał dupą dość wolno, na stole, o który opierał się nasz przełożony, dostrzegłem dwie butelki wódki, kieliszki i otworzone konserwy. Majorzyna z armii jedną ręką opasał wpół naszego dowodzącego, dłonią drugiej ręki masturbował go.
Zajęci sobą, nie mogli mnie dostrzec. Mogłem śmiało nagrywać ich miłosne uniesienia, będąc cicho, wychwytywałem nawet ich pojękiwania.
— Lubisz tak, lubisz — dało się słyszeć z ust grubasa.
— Tak, o tak — wyrzucił z siebie rozanielony „Pietia”.
Grubas mocniej przycisnął do siebie zgrabne ciało naszego pryncypała i przyspieszył ruchy biodrami. Nicował go płytko, najwyraźniej brzuszysko mu przeszkadzało albo kuśka nie grzeszyła długością. Zwiększenie częstotliwości pchnięć spowodowało, że ich moszny kołysały się rytmicznie, przy czym worek mosznowy koordynatora uderzał w tyłek partnera.
— Ufff, offf — „prosiak” począł wydobywać z siebie nieartykułowane dźwięki.
— Szybciej, proszę, szybciej — napraszał się nasz major.
„Prosiaczyna” w kwestii szybkości począł osiągać chyba drugą prędkość kosmiczną, penetrując partnera głębiej. Na twarzach obu kochanków dało się zauważyć grymasy rozkoszy, co oznaczało, że za chwilę obaj osiągną orgazm.
Zdałem sobie sprawę, że to najlepszy moment, by wpaść do środka. Miałem cichą nadzieję i pewność, że nie zamknęli na klucz campu. Chlali przecież nie pierwszy raz, a gdy udawałem się do swojego przełożonego, drzwi od kontenera zawsze były otwarte.
Z bólem serca zakończyłem nagrywanie ich miłosnych uniesień. Prostych, zwierzęcych, choć w tej chwili ubliżałem zwierzakom. Włożyłem telefon do kieszeni i, robiąc dosłownie trzy, może cztery kroki, znalazłem się przy drzwiach wejściowych. Bez pardonu szeroko otworzyłem „warota” i wparowałem do środka.
— No pięknie, panowie oficerowie się tu pierdolą, a my zbieramy zwłoki naszych poległych — byłem w swoim żywiole.
Obaj szczytowali, chyba nie tak jak chcieli, widząc mnie stojącego w drzwiach campu. Grubas jeszcze wykonywał gwałtowne ruchy, z penisa mojego przełożonego właśnie tryskała pierwsza fala nasienia.
— No już, dobrze — dodałem.
Prosiak, pierwszy doszedł do siebie. Momentalnie odskoczył od partnera i omiótł mnie wściekłym wzrokiem.
— To nie tak, jak myślisz? — wypalił „Pietia”.
— A jak? — zapytałem.
— Wypierdalaj — wrzasnął grubas, który wreszcie doszedł do siebie.
— Skończyliście, czy jeszcze macie zamiar się pierdolić, bo może przerwałem — teraz to jechałem po pełnej bandzie.
— Wynoś się — wrzeszczał spasiony wieprz.
Stałem w drzwiach, nie mając zamiaru się ruszyć. Z szelmowskim uśmieszkiem obserwowałem tę dwójkę, która w pośpiechu zakładała gacie.
Kątem oka dojrzałem, jak koordynator łapie ze stołu pustą butelkę po wódce i bierze zamach dłonią. Cisnął butelkę w moją stronę, ale zdążyłem zrobić krok w tył i odskoczyć na bok. Ta roztrzaskała się o framugę drzwi. „Pietia” próbował go chwycić, lecz ten odepchnął go i ruszył w moim kierunku.
Prosty kop w okolice brzucha zatrzymał grubasa, który runął na podłogę z impetem. Odrzuciłem karabinek na bok i sprawnym ruchem znalazłem się nad nim. Chwilę później siedziałem mu na klatce piersiowej, przyciskając jego krótkie ręce. Moje krocze znajdowało się niemal na wysokości jego podbródka, a lewa dłoń odciągała tę część ciała do tyłu, jakbym chciał mu udrożnić drogi oddechowe. Czułem, jak wierzga swoimi dolnymi kończynami, nie mogąc nic zrobić.
— Wykończę cię, gnoju — ledwo wydobył z siebie.
— Czynna napaść na funkcjonariusza FSB w trakcie konfliktu zbrojnego — cedziłem przez zęby, patrząc mu prosto w oczy, jednocześnie sięgając prawą ręką po pistolet.
— „Poliak”, zwariowałeś!!! — wrzasnął „Pietia”, widząc, co się dzieje.
— Zamknij się i stój tam, gdzie jesteś. Jeden twój ruch, a nie ręczę za siebie — odparłem głosem pełnym złości, przystawiając Cezetę do czoła wieprzka.
Kciukiem odciągnąłem kurek i zwolniłem bezpiecznik broni.
— Zawsze noszę przeładowany, by nie tracić czasu — oznajmiłem.
Patrzyłem tej kreaturze prosto w oczy i dostrzegłem w nich strach. Jego twarz delikatnie drżała, a wzrok miał rozbiegany. Nasz Majorek stał zgodnie z wydanym mu poleceniem, z przerażeniem w oczach obserwując sytuację. Nie wykonał nawet kroku.
Mocniej docisnąłem lufę pistoletu do czoła „wieprzka”. Palec wciąż tkwił na języku spustowym.
— Jebie mnie, że masz plecy w dowództwie okręgu, sram na to. Ostrzegam, jeszcze jeden taki numer, a zajebię cię osobiście. Uwierz mi, robiłem to już nieraz — z pietyzmem wypowiadałem każde słowo, napawając się strachem leżącego majora. — Teraz wstanę, a ty napiszesz wniosek o przeniesienie, chuj wie gdzie. Nie chce cię tutaj widzieć. Jasne!!! — kontynuowałem.
Nic nie odparł. Nie wiedziałem, czy ze strachu, czy taki był z niego kozak.
— Jasne!!! — powtórzyłem.
— Tak — ledwo wyszeptał po chwili.
Odsunąłem pistolet od jego głowy, spuściłem kurek i zabezpieczyłem broń. Powoli zacząłem podnosić się z pozycji, w której tkwiłem. Gdy już stałem nad nim wyprostowany, dostrzegłem, że ma mokre slipki, a na podłodze widoczna była spora kałuża. Parsknąłem śmiechem i odwróciłem się w stronę „Pietii”.
— Ciała trójki naszych ludzi poleciały do Moskwy, tych, których wysłaliście na pewną śmierć, jeśli cię to interesuje — zwróciłem się do niego.
Spuścił tylko wzrok. Nawet nie było go stać, by spojrzeć mi prosto w twarz.
Nie poniosły mnie emocje; działałem jak Terminator. Obezwładniłem przeciwnika, zagroziłem i postawiłem warunki.
Pochyliłem się i podniosłem rzucony wcześniej karabinek. Gdy przerzucałem go przez ramię, usłyszałem głos „prosiaczyny”.
— Wykończę cię chuju.
Stałą ta menda w ojszczanych slipkach i odgrażała mi się. Nie miałem nawet ochoty wrócić i pierdolnąć mu w twarz. Musiałem odpocząć po zadaniach bojowych, które realizowałem, misjach, o których ta kreatura mogła tylko pomarzyć.

+++++

Obudził mnie delikatny dotyk dłoni. Otworzyłem oczy i poderwałem się z łóżka. Nade mną stał oficer operacyjny, który pełnił służbę, gdy straciłem swoich ludzi. Przetarłem zaspane ślepia.
— Co jest? Akcja? — zapytałem.
— Nie, chodź — rzucił tajemniczo i poczekał, aż się ubiorę.
Kątem oka spojrzałem na zegarek i zdałem sobie sprawę, że spałem ponad siedem godzin. Wzrokiem omiotłem namiot; moi ludzie nadal tkwili w objęciach Morfeusza.
„Dobrze, niech odpoczywają, należy im się to”.
Kapitan szedł przodem, a ja za nim. Zatrzymał się za uszkodzonym śmigłowcem stojącym na lądowisku.
— Powiesz wreszcie, o co chodzi? — zapytałem, mając już dość tej konspiracji.
— Masz, czytaj, te kutasy chcą wrobić cię. Jak długo służę, to się jeszcze z takim skurwysyństwem nie spotkałem — odparł, wręczając mi blankiet telefonogramu. — Nie, nie wysłałem go, kurwa, nie mogłem — dodał, chcąc mnie uspokoić.
Zrozumiałem, dlaczego wziął mnie w ustronne miejsce, gdy zacząłem czytać depeszę.
… Odnośnie do strat podporządkowanych mi funkcjonariuszy FSB z jednostki „Wympieł”, melduję, że konsultowałem z bezpośrednio dowodzącym nimi kapitanem „Poliakiem” kwestię wysłania jako dodatkowej ochrony dla grupy medialnej śmigłowca Mi-24W o numerze burtowym 81. Wskazany oficer sam nakłaniał mnie do tego, by tak uczynić, twierdząc, że jest zdolny wykonać zadanie bez dodatkowej ochrony w postaci śmigłowca szturmowego. Podpierał się swoim doświadczeniem bojowym i faktem, że w czasie II wojny w Czeczenii nieraz tak postępował.
Moje spostrzeżenia potwierdził jego bezpośredni przełożony, mjr (i tu padało nazwisko „Pietii”), który jasno stwierdził, że takie ryzykowne i niebezpieczne działania, niezgodne z taktyką działania sił specjalnych, charakteryzują tego oficera. Ów ma specyficzny dar przekonywania i nacisku, o czym sam się przekonałem.
Pomimo naszego sprzeciwu, biorąc jednak pod uwagę doświadczenie bojowe wskazanego powyżej oficera oraz obawy, które mu jasno przedstawiliśmy, przychyliliśmy się do jego sugestii…
… kapitan „Poliak” przewidywał, że misja odzyskania zestrzelonej załogi samolotu Su-24MR będzie charakteryzowała się niskim poziomem zagrożenia, dlatego też sam, na ochotnika, zgłosił się do jej realizacji, pozostawiając mniej doświadczonego oficera, porucznika „Akułę”, do realizacji bardziej wymagających zadań, co mógł wywnioskować, zdając sobie sprawę, że w narastającym konflikcie niebezpieczeństwo będzie rosło.
Omawiany oficer, realizując misję w bliskim rejonie, zapewnił sobie pełną ochronę zespołu ratowniczego liczącego dwie maszyny, nie patrząc na to, że swojemu podwładnemu, który jak się później okazało, realizował zadanie w głębszej strefie, pozostawił jeden śmigłowiec bez ochrony.
Kolejny wylot, celem ratowania dowódcy pułku lotnictwa szturmowego, jest próbą ratowania swojej reputacji przez tego oficera. Pomimo faktu, że obaj z majorem… (nazwisko Pietii) sugerowaliśmy, by jego sekcja podjęła zadanie ratowania okrążonych bohaterskich funkcjonariuszy II sekcji „Wympieła”, ten stanowczo odmówił i zadecydował, że zrealizuje zadanie ewakuacji zestrzelonego pilota, przez co w bezpośredni sposób przyczynił się do ich śmierci…
… pomimo jasnych rozkazów, przesyłanych do SD pułku lotnictwa szturmowego, nie podporządkował się im, pozostając w innym rejonie działań wraz ze swoimi ludźmi, przez co obniżył gotowość bojową podległej mi grupy i uniemożliwił misje ratowania zestrzelonych załóg. Z pełną premedytacją przekonał uratowanego dowódcę pułku, by pozostać w tym rejonie, posługując się kłamliwymi i nieprawdziwymi faktami…
Po przybyciu do miejsca stałej dyslokacji, będąc w stanie wskazującym na spożycie alkoholu, groził mi i obecnemu ze mną majorowi… bronią palną, obwiniając nas za śmierć swoich ludzi…
W związku z powyższym…
Nie czytałem już dalej, o ile wcześniej, po tym homoseksualnym ich spektaklu byłem w miarę spokojny, to teraz we mnie wstąpiły demony zemsty.
Nie był podłą gnidą, to była szuja. Mały, drobny skurwysynek, niegodny, by go nazwać nawet ludzkim ścierwem.
Buzowała we mnie krew. Odezwał się we mnie kawał uzbrojonego skurwysyna, który zabije takie… no właśnie co? Brakowało mi słów, ale nie woli, by zgnieść tego kutasa. Poczułem to, co pewnie czuł Demon, gdy dostawał komendę „Ljoko” — zew krwi.
Podniosłem wzrok znad telefonogramu i spojrzałem na kapitana z sił powietrznych. Patrzył na mnie badawczym wzrokiem. Nasze spojrzenia się skrzyżowały.
— Dlaczego nie wysłałeś? — zapytałem go szeptem.
Chyba nie spodziewał się takiego pytania, może bardziej mojego wybuchu wkurwienia i złości.
— Bo nie mogłem, gdybym to zrobił, byłbym chujem — odpowiedział spokojnie, choć z pewnością i u niego buzowały emocje.
Na bok odrzuciłem teraz opcję zemsty. Za długo byłem w Specnazie i w „Wympiele”, by działać emocjonalnie.
„Uspokój się, działaj racjonalnie. Załatw tego skurwysyna raz a dobrze”.
— Musisz to wysłać, jak tego nie zrobisz, on cię załatwi… — zacząłem, a kapitan mi przerwał.
— Jebie to.
— Masz czas, podaj mi, do kiedy musisz to wysłać. Uderzył w „Wympieł” i „Wympieł” go zajebie.
— Kurwa, chcesz go zabić?
— Nie, wykończyć.
Jakkolwiek to zabrzmiało, nie sugerowało fizycznej likwidacji. Nie miałem żadnego planu na sztabowego kutasa teraz w głowie. Kurwa, czy ktokolwiek ma jakiś plan, gdy nagle dostajesz takie skurwysyństwo? Wyciągnąłem telefon komórkowy i wykonałem zdjęcie meldunku.
Czekasz, czekasz na potknięcie, na błąd, a przede wszystkim na odpowiednią sytuację – żołnierskie szczęście. Liczyłem na to, a coś wewnętrznie podpowiadało mi, że fortuna mi sprzyja.
— Działaj, ja nic nie widziałem, moi chłopcy też. Gwarantuję za nich… — rzucił.
— Daj mi czas, ile możesz?
— Meldunek muszę wysłać maksymalnie za dwadzieścia minut, kurwa ściemnię do czterdziestu, bo mogę robotą być zajebany. Nie dłużej.
— Dlaczego to zrobiłeś? Tylko szczerze, nie oszukuj mnie, bo wiem, że… — zapytałem, a on przerwał mi.
— Wiesz, nie mogę patrzeć, jak takie szuje… Ty jesteś…
— Żołnierzem jestem, takim jak ty — odparłem.
— Nie pierdol.
Równocześnie wyciągnęliśmy dłonie. Mocny uścisk i … jakby to nie brzmiało, po chwili wzajemnie klepaliśmy się po plecach, będąc objęci. Męskie, nieerotyczne, szorstkie pieszczoty.
— Ściągnij ludzi i daj mi zielone światło — poprosiłem.
— Poł czasa.

Brutalnie obudziłem śpiącego „Prioma”. Wywalił oczy i po kilku chwilach dopiero doszedł do siebie.
— Lecimy? — zapytał, na wpół świadomy.
— Gorzej — odpowiedziałem, wręczając mu telefon komórkowy. — Czytaj, kurwa — ponagliłem, widząc, jak powoli dochodzi do siebie.
Rozszerzył na ekranie aparatu tekst. Widziałem wściekłość na jego twarzy. Czas uciekał, a on wciąż czytał. Z trudem powstrzymywałem się, by mu nie przerwać.
— Ja pierdolę… — wyjebał.
— Kurwa, nie pierdol i nie pytaj, skąd to mam. Za pół godziny to pójdzie. Dasz radę to jakoś zatrzymać?
— Czym i jak? — usłyszałem.
— No kurwa, od nas, normalnie.
Jego spokojny wyraz twarzy mnie zaskoczył. Patrzył na mnie jak na kosmitę.
— Bajka, tylko muszę być sam, żeby nikt nie widział, i mieć dostęp do systemów antenowych, tych nadawczych — wyjaśnił, jakby to była prosta sprawa.
— Masz dwadzieścia minut, dasz radę.
— Wodzu, kurwa, spoko — odparł z flegmą w głosie.
— Działaj.
— Już zapierdalam, spoko Maroko — rzucił, sznurując buty.

— No, teraz se mogą nadawać i ni chuja nikt ich nie usłyszy — „Priom” tryumfował.
Nie pytaj, czy naprawdę to zrobił. Skoro melduje, że tak jest, to bierzesz to za pewnik.
Z naszymi majorami-kutasami spotkałem się na kolacji. Dosiedli się do mnie przy stoliku oficerskim. Procedura w „Wympiele” mówiła jasno — nie jesteś w jednym miejscu ze swoim zastępcą, a tym był teraz „Priom”.
Zostawiłem podaną mi potrawę i wyszedłem ze stołówki. Honor nie pozwalał mi spożywać posiłku w ich obecności. Te uśmieszki obu kutasów, a pewnie potem głupie gadki, jak to załatwili swym meldunkiem, przez obu podpisanym tego nic nieznaczącego kapitana.
„No pewnie myślą, że wyjebali mnie do kolonii karnej?” — pomyślałem, patrząc na ich harde miny.
Filmik z ich figlami na wszelki wypadek podesłałem do „Wołka” i swoich ludzi. Nie dała mi ta dwójka innego wyboru.
Nad ranem ruszyły nasze siły i Abchaskie. Mocne uderzenie pokonało siły gruzińskie, które zaczęły się cofać. Rozpoczynał się czwarty dzień wojny.

Czwarty dzień wojny. Abchazja. Natarcie w kierunku Poti.

Uderzenie w przeciwnika w tym rejonie działań było silne. Nasze siły zbrojne zmierzały w kierunku Poti, nadmorskiego miasta, a wojska Abchazji, wsparte siłami 45. pułku powietrznodesantowego, pchały się w wąwóz Kodori.
Gruzini nie dawali za wygraną. Byli trudnym przeciwnikiem, szczególnie dla nieobeznanych w walce sił Abchaskich. Można mieć wolę walki. Można mieć nawet żołnierzy, którzy są gotowi polec za Ojczyznę, ale brak wiedzy i doświadczenia sprawia, że wszystkie te atrybuty można o kant… rozbić.
W tym czwartym dniu wojny zrobiono z nas typowych zmecholi. Jedna z najgorszych rzeczy. Wrzucasz gościa, w którego poszło ileś milionów rubli, po to, by stał się zwykłym piechocińcem, desantem wpakowanym do BMP-2.
Śmigłowce odleciały na nowe lądowisko, załadowane sprzętem. Po nich zwinęły się zabezpieczające ich działania aparatownie systemów lotniczego zabezpieczenia wraz z personelem. Czekaliśmy na transport, który miał nas przerzucić drogą lądową na nowe miejsce działań.
Dowodziłem sam, nie mogłem spojrzeć w oczy naszemu „Pietii”, a i on unikał kontaktu ze mną. Proste rozkazy przekazywał w sposób krótki, bez dodatkowych wskazówek. Przyjął strategię bardzo prostą i ostatnio modną. Będą sukcesy – pierwszy wypnie pierś do medalu, w przypadku porażki zwali wszystko na mnie.
Oj, to nie była już ta armia, jaką pamiętałem sprzed kilku lat, gdy byłem jeszcze w Specnazie. Asekuranctwo, robienie wszystkiego na odpierdol, traktowanie ludzi jako nic nieznaczących pionków i poczucie własnej zajebistości. Prosta droga do moralnego rozkładu Sił Zbrojnych.
Kapitan z lotnictwa spotkał się ze mną tuż przed swoim wyjazdem. Uścisnąłem go jak brata i życzyłem powodzenia.
— Dziękuję, jestem twoim dłużnikiem — rzuciłem, gdy się rozstawaliśmy.
— Nie znam cię długo, ale wiem, że postąpiłbyś tak samo. Powodzenia specjalsie. — Jednak w tej armii byli ludzie honoru.
Rzadko oddawałem honor równemu stopniem, ale wtedy to uczyniłem.
— Przestań, chłopie — skwitował mój gest, wsiadając do pojazdu.

Dwa BMP-2 i wóz dowodzenia ze specjalistyczną aparaturą łączności utajnionej pojawiły się po kilku godzinach. Podzieliłem resztki mojej grupy na pół. W zamykającym bewupie zasiadłem z „Priomem”, a pozostała dwójka wpakowała się do pierwszego wozu.
— Pietia, nie będziemy jechać z nimi, dawaj do naszych radzików, załatwię — prosiak znów był pod wpływem, podobnie jak nasz Majorek.
Procedury jasno zabraniały, by nieetatowy personel poruszał się we wnętrzu pojazdu łączności specjalnej. Nie zdziwiło mnie jednak, że ta swoista „ludzka kurwa”, powołując się na swoje koneksje, przekonała wystraszonego młodszego lejtnanta, a ten ugiął się.
— Ochraniaj nas, kapitanie, może to twoje ostatnie zadanie — napraszał się, strzała w ryj, mówiąc to do mnie i śmiejąc się do rozpuku.
— Pażiwu, pasmatri — odparłem, z trudem wstrzymując wybuch złości.
Dowodzący bojowym wozem piechoty sierżant przywitał nas na pokładzie. Gdy dojrzał emblematy, rozdziawił gębę ze zdziwienia i przez chwilę nie mógł wydobyć z siebie słowa.
— Kurwa, „Wympieł”, ja pierdolę — bąknął. — Przepraszam, kapitanie, ale…
— Spokojnie, rób swoje, nami się nie przejmuj — odparłem.
Kolumna ruszyła.
Ciasne, toporne wnętrze BMP-2 nie zapewniało takiego komfortu, jaki mieli nasi przełożeni. Przełożeni? Dowódcy? Jebani karierowicze, drobne kawałki gówna, padlina — tak ich określałem. Osoby niegodne nosić żołnierski mundur. Brakowało mi słów, by określić, czym są, bo na pewno nie kim.
— Karma wróci, czuję to — zwrócił się do mnie „Priom” i klepnął w ramię.
Nie sposób odpocząć w takim stalowym potworze. Rzuca, silnik wyje, głośno i duszno. Przestrzeń dla desantu może przyprawić gościa z klaustrofobią o śmierć, ale masz ochronę cienkiego pancerza, nie podróżujesz w ciężarówce, podatnej na ogień i działanie odłamkowe granatów. Dostajesz poczucie bezpieczeństwa, no i nie jesteś bezbronny. Trzydziestomilimetrowe działko zamontowane w wieżyczce potrafi naprawdę wiele, szybkostrzelne, lepsze niż gładkolufowa armata 73 mm w BMP-1.
Nic nie widzieliśmy, zamknięci w stalowej puszce, zdani na załogę wozu. Tamci też nie podziwiali krajobrazów przez wąskie szczeliny obserwacyjne. Skupiali się na tym, by dostrzec potencjalnego przeciwnika. Niby nasi weszli głęboko w teren i parli do przodu, jednak… my, specjalsi, mamy trochę inne podejście do regulaminowych definicji taktycznych i podręcznikowych stwierdzeń.
Bewup wyhamował gwałtownie, prawie stając dęba.
— Trzecia, ogień, działonowy ognia!!!
Mieliśmy informację, że z Iraku, z misji, z pomocą Amerykanów, Gruzini ściągali swoje jednostki tam stacjonujące, ostrzelane, z doświadczeniem bojowym, ponad 2000 ludzi, a część to komando, nam podobni.
— W tył, dawaj w tył!!! — wrzeszczał dowódca przez pokładowy telefon wozu, a BMP-2 ruszył z kopyta na wstecznym biegu.
— Kurwa, dostał, środkowy wóz dostał!!! — ryczał kierowca, cofając na pełnej prędkości.
Procedury nakazywały, by w wozie bojowym mieć na głowie hełm. Naprawdę? Poważnie? Każdy z doświadczeniem bojowym miał to w nosie. Przeszkadzał, gdy miałeś za zadanie strzelać przez otwory strzelnicze. Spróbuj, kochany, to zrobić. Nic nie widzisz, bo kompozytowy lub stalowy „orzeszek” nie pozwoli na to, a jak pierdolną z ppk w ciebie, to nic nie pomoże, giniesz – ku chwale Ojczyzny. Jebane instrukcje, o kant dupy rozbić, zderzenie teorii z praktyką.
Działonowy przypierdolił ogniem. Chwyciłem leżący, podłączony do wewnętrznej komunikacji hełmofon.
— Co jest, melduj, tu desant.
— Pierdolnęli w BTR-a, tam jest „Aliofa”, najnowszy system, mam zadanie…
— Desantujemy się, zatrzymaj wóz!!! — wrzasnąłem.
Nie musiałem wydawać „Priomowi” żadnych komend. Poszedł za mną bez słowa. Nasz wóz wypluwał z siebie krótkie serie z działka, wsparte ogniem PKM-a. Nie mogłem powiedzieć o naszych zmecholach złego słowa. Oba BMP ziały ogniem w kierunku przeciwnika i przygwoździły go ogniem.
— Dawaj „Priom”, idziemy!!!
Zostawiliśmy otwarte drzwi z tyłu wozu i skuleni, posuwaliśmy się w kierunku trafionego transportera łączności. Musiał dostać z RPG-7 lub podobnego granatnika w boczny lichy pancerz. Mieliśmy nadzieję, że ktoś przeżył i zdołamy ewakuować załogę.
Rzuciliśmy granaty dymne, by zamaskować swoje ruchy. Sprawnie i szybko znaleźliśmy się przy BTR. Głowica trafiła ośmiokołowy transporter pomiędzy trzecią a czwartą parą kół, centralnie w miejsce, gdzie znajdował się przedział desantu/obsługi. Kierowca i dowódca BTR-a zdołali wydostać się o własnych siłach przez włazy w górnej części stropu. Ułatwiło to nam zadanie, gdyż pozostali członkowie załogi i nasi majorowie pozostali w przedziale obsługi.
— „Poliak”, potrzebujesz wsparcia? — usłyszałem w radiotelefonie głos „Urala”.
— Osłaniajcie ogniem, dwóch z BTR-a — odparłem. — „Priom”, wskaż im drogę do drugiego bewupa — rozkazałem tkwiącemu obok mnie towarzyszowi.
Bez chwili zwłoki, mój podwładny dopadł do skołowanych jeszcze żołnierzy i dłonią wskazał im, gdzie mają się udać. Szarpałem się z bocznym włazem, umiejscowiony pomiędzy drugą a trzecią parą kół transportera.
W końcu się udało, otworzyłem go. Z wnętrza buchnął dym i dało się słyszeć jęki. Oba BMP-2 nadal pruły ogniem z pokładowej broni, dodatkowo „Ural” i „Patron” walili ze swojej broni przez otwory strzelnicze wozu. Przeciwnik, przygwożdżony gradem pocisków, zamilkł chwilowo. Na razie byliśmy panami sytuacji, choć miałem obawy, czy aby nie zajdą nas od skrzydeł.
Szybki rzut oka i miałem ogląd na sytuację wewnątrz przedziału. Pokiereszowane ciało jednego z operatorów radiostacji i urządzeń tam się znajdujących jasno dało mi do zrozumienia, że ten nieszczęśnik nie żyje. Dwójka naszych oficerów miała więcej szczęścia, oberwali i byli przywaleni, wyrwanymi z mocowań radiostacjami i urządzeniami łączności specjalnej. To ich po części uratowało i przyjęło na siebie kumulacyjne działanie głowicy pocisku.
— Kapitanie, na co czekasz, zabieraj mnie do cholery — usłyszałem głos spaślaka.
— „Poliak”, ratuj — dał się słyszeć cichy głos „Pieti”.
Ten drugi był w gorszym stanie. Przywalony dużym panelem radiostacji, z pewnością miał połamane żebra i przebite płuco. Z ust płynęła mu krew, a oddech miał spłycony.
— Kurwa, zabieraj mnie chuju, to rozkaz!!! — tłusty kutas podniósł na mnie głos.
Poczułem na ramieniu dłoń „Prioma”. Odwróciłem się. Bez słowa podał mi obronny granat ręczny i mrugnął porozumiewawczo oczami, kiwając równocześnie głową. Wiedziałem, co chciał mi przekazać, a jego przyzwolenie było dla mnie zbawienne. Na swój sposób robiliśmy to wspólnie.
Palcami dłoni przerzuciłem zakres radiotelefonu na częstotliwość załogi naszego BWP-2.
Tkwiłem po lewej stronie włazu, „Priom” był teraz po prawej.
— Obiecałem wam, że odpowiecie za śmierć moich ludzi, a słów na wiatr nie rzucam… — zacząłem i jednocześnie wyciągnąłem zawleczkę granatu, cały czas trzymając łyżkę dociśniętą do żeliwnego korpusu.
— Zwariowałeś, zapomnę o tym… — wyrzucił z siebie grubas i króciutkimi górnymi kończynami począł odsuwać od siebie żelastwo, jakie na nim tkwiło.
— „Poliak”, błagam — zaskamlał „Pietia”.
— 387 zgłoś, tu desant, pozostali nie żyją, czy mam zniszczyć aparaturę? — połączyłem się z dowódcą bojowego wozu piechoty, a te dwa dupki musiały zrozumieć, że właśnie wnioskowałem o karę śmierci dla nich.
— Desant, tu 387. Zniszczcie „Aliofę”, to rozkaz. — Wysoki Sąd właśnie przychylił się do naszego wyroku.
— Kurwa!!! Proszę!!! Błagam!!! Wycofam swój meldunek na ciebie!!! — wydobyło się, mówione szaleńczym tonem głosu błaganie oficera 58. armii.
— Przyjąłem, realizuję, nie ma możliwości wydobycia zwłok — zameldowałem, cedząc powoli każde słowo.
— Twój meldunek nigdy nie poszedł w eter. — „Priom” wieprzowi nie pozostawił złudzeń.
— Wiktorze, nie rób tego. Za co ja? — „Pietia” skamlał, chcąc mnie wziąć na litość.
— Ty stanąłeś po złej stronie, a obaj niegodni jesteście nazywać się żołnierzami — Apelacja oskarżonych, właśnie została odrzucona.
Spojrzałem na „Prioma”, a on na mnie. Majorzy coś tam krzyczeli, grubas zagęścił ruchy dłońmi i zrzucał z siebie kolejne metalowe i żeliwne części. Mój towarzysz kiwnął głową, chwytając właz.
Zwolniłem nacisk na łyżkę granatu i wrzuciłem go sprawnie do środka. Nim „Priom” zdołał zamknąć właz, dał się słyszeć głośny krzyk obu oficerów.
— Nieeeee!!!
Huk wewnętrznej eksplozji we wnętrzu wozu był przytłumiony. Żałowałem jednej rzeczy – że zbezcześciłem zwłoki zabitego operatora radiostacji, ale jemu, chyba to było wszystko jedno.
— Zadanie wykonane, wracamy. — Wyrok został wykonany. Jak na wojnie, szybko, sprawnie, bez zwłoki.
Nad naszymi głowami, na niskim pułapie przeleciały dwa Su-24 M. Wystrzeliły serię wabików, jakby chcąc uświetnić nasz wyrok. Zrzuciły bomby na domniemane pozycje gruzińskie. Huk eksplozji był donośny, ziemia się zatrzęsła.
— 384, wycofujemy się, jesteśmy za blisko — usłyszałem, gdy zajęliśmy miejsca w BMP-2.
— Waliera, przypierdol jeszcze w beteera, jeden granat może nie wystarczyć, musimy mieć pewność — dowódca naszego wozu musiał mieć pewność, że owa „Aliofa” ma stać się kupą bezużytecznego złomu.
Seria wystrzelona z 30 mm działka typu 2A42 rozorała poszycie zniszczonego BTR-80. Oba bewupy zawróciły i ruszyły w nieznanym nam kierunku. Pod naszą nieobecność dostali nowe rozkazy.
— Pomściliśmy swoich — szepnął do mnie „Priom”.
Tylko kiwnąłem głową. Nie miałem żadnych wyrzutów sumienia, miałem nadzieję, że ta dwójka niegodziwców trafiła do piekła.

Piąty dzień wojny.

Ofensywa naszych sił nabierała mocy. Gruzini cofali się na każdym z kierunków. Późnym wczorajszym wieczorem dotarliśmy do Poti. Nieciekawie jednak było w wąwozie Kodori, gdzie rozwalono kolumnę sztabu armii. Jednak i tam po pewnym czasie unormowało się wszystko i nadal prowadzono natarcie.
Słuchaliśmy radia, a w polityce dużo się działo. Polski prezydent zabrał ze sobą głowy państw nadbałtyckich i Ukrainy. Prezydent Francji miał mieć spotkanie z naszym. Jakoś te zachodnioeuropejskie państwa nie grały wspólnie. Byłe „demoludy” próbowały działać na własną rękę, a stara Europa pragnęła zakończyć tę wojnę, układając się z Putinem.
Do dziesiątej mieliśmy spokój, jak to w wojsku, przez chwilę, nas przylepionych do innej jednostki, pozbawionych dowództwa, pomijano, a może zagubiliśmy się gdzieś w wojskowym bajzlu. Bo że ten panował, to zdawaliśmy sobie sprawę.
Co chwila dochodziły meldunki o tym, że porażono siły własne przyjacielskim ogniem. Osetyjczycy przypierdolili w Rosjan, Abchazi też spuścili nam dwa śmigłowce przy pomocy „friendly fire”. Burdel to łagodne określenie, bo w przybytkach rozkoszy porządek raczej jest.
Dostaliśmy ostatnie zadanie. W porcie stały unieruchomione gruzińskie jednostki. Rozkaz był prosty – zatopić. Nie pamiętam już teraz, czy to kutry torpedowe, czy rakietowe.
Na nadbrzeżu czekały na nas skrzynie z amunicją artyleryjską i miny przeciwpancerne. Dostaliśmy się do portu w konwoju dwóch BTR-80 i czołgu T-72.
— Róbcie swoje, a potem jedziemy na lądowisko pod miastem. Z tego, co wiem, wracacie do domów — oznajmił nam młody kapitan ze służb pancernych.
Nawet nie chciało mi się dupy ruszyć na pokład. Cały czas miałem przed oczami „Akulę” „Lochę”, Burana” i „Kolę”. Potem dwie następujące po sobie eksplozje, kutry osiadły na dnie.
— „Koleńka” żyje, wyprowadził pilota, cały „Kola” — jak mantrę powtarzał „Ural”.
Też chciałem w to wierzyć, lecz nadzieja gasła. W cywilizowanym konflikcie zbrojnym, a ten takim był, strony wymieniają się danymi dotyczącymi jeńców i zabitych. W tej drugiej opcji podaje się numery tabliczek tożsamości. Przed wyjazdem sprawdziłem, gdybyś mnie dzisiaj obudził i zapytał o numer nieśmiertelnika któregokolwiek mojego podwładnego, wyrecytowałbym to z pamięci.
Zmieniono „Koli” tylko status — z potencjalnego jeńca na zaginiony bez wieści. Dwa tygodnie później — klasyfikacja — prawdopodobnie zabity. Suche stwierdzenia, przekaz to do cholery jego żonie i siedmioletniej córeczce. Jak? Może tata się znajdzie? A jak nie, to gdzie ma prawdopodobna wdowa pójść i zapalić świeczkę – u nas w siedzibie jednostki na korytarzu, czy w domu, w oknie?
Polacy stanęli za Gruzinami. Nie widziałem, nie wchodziłem w politykę, brudny syf, który mnie odrzucał. Byłem żołnierzem, no nie, funkcjonariuszem, kosmetyka. Małym, drobnym kawałkiem układanki.
Czekając, aż ktoś poda poranna kawę, myślałem dużo. Miałem czas.
„Czy byłbym w stanie zabić Klaudię, skoro Polacy tak wsparli Gruzinów, może za chwilę przyleci tu i staniemy twarzą w twarz. Ona – ratująca załogę zestrzelonego samolotu i ja mający za zadanie przejąć pilota sił przeciwnika”.
Nie. Dlaczego kurwa nie? Gdyby zamiast niej była jakaś Marysia z Polski, to te bym wziął do niewoli lub zlikwidował.
„Kurwa, zlikwidował? Zabiłbym ją. Nazywaj, chuju rzeczy po imieniu”.
„Nie, nie zabiłbyś Klaudii” Nie ją!!! — Byłem chyba paranoikiem.
„A Sebastiana? Może z nim sobie ułożyła życie? No, pierdolony chuju, co byś zrobił?”.

— Kawa kapitanie, mocna, dobra, postarałam się — miły damski głos, wyrwał mnie z przemyśleń.
Spojrzałem na kelnerkę. Młoda, ładna kobieta. Śliczna szatynka. Co takie cudo tu robi? Już miałem zadać może głupie pytanie, ale ona mnie uprzedziła.
— Pan jest z „Wympieła”. Przepraszam, ale…
— Tak, proszę pytać.
Spojrzałem jej w oczy. Niebieskie, cudne. Zauważyłem, że jest trochę zmieszana. Niby zaczęła „ale jakby bała się zakończyć.
— Mów dziecko, śmiało, nie gryzę — zachęciłem, widząc niezdecydowanie.
Dojrzałem, że biła się z myślami, nawet przez chwilę, chciała odejść.
— Cała rodzina mojego taty zginęła tam wtedy, mówią, że atak był niedobry, że trzeba było inaczej…
Znałem to podejście pismaków szukających wszędzie afer. Fakt, można to było zrobić lepiej, tylko… każdy to analizował na sucho, w kapciach, popijając kawkę lub herbatkę.
Czy jakiekolwiek Państwo zmierzyło się z uprowadzeniem ponad 1000 ludzi? Może, może tak było, ale mi w pamięci taki akt nie został. Samoloty, gdzieś jakiś statek. Rozumiałem ją. Miała prawo mieć pretensję, ba żale. Tylko czy do mnie? Wyrobnika, podporządkowanego rozkazom, a wtedy, człowieka, który sam zmuszony był podjąć decyzję. Niełatwą, wszak straciłem dwóch ludzi, a krew medyka, wtedy pozostała w moich snach i często mnie prześladowała. Tak, oczywiście, płacimy ci kapitanie w chuj kasy, normalny Rosjanin…
Naprawdę? Normalny Wowa, czy Aleksiej z zimną krwią jest w stanie zabić czeczeńskiego terrorystę? Nie z 500 metrów, tylko z dziesięciu. Przez dziesięć dni będzie śledził innego, śpiąc na ziemi, cztery godziny na dobę? Podejmie to?
— Na pewno zabiłem wtedy dwóch, pewnie trafiłem kolejnych dwóch, sekcje którą osłaniałem, z siedmiu wróciło dwóch, reszta do końca trzymała dzieci w swych ramionach, a jeden nakrył ciałem rzucony granat. Mogło być lepiej…
— Nie, ja przepraszam, nie powinnam…
— Siadaj, nie bój się, twój przełożony się zesra jak zobaczy emblemat, Proszę. Potrzebuję tego,
Usiadła, a ja powstałem. Skierowałem swe kroki w kierunku „wydawki”. Sierżant wypiął się jak struna.
— Nie, nie, proszę z nią rozmawiać, ile pan chce — był posrany, i to widziałem.
— Chcesz posłuchać mnie? — zapytałem dziewuszki.
— Tak, niech pan mówi — usłyszałem w odpowiedzi.
Przed obcą osobą się nie otwieraj. Złamałem tę zasadę. Musiałem, coś we mnie siedziało i musiałem to wyrzucić, pozbyć się balastu. Siedziała, a ja opowiadałem, o Biesłanie. O tym, co zrobiłem temu dziecku i jak za wszelką cenę ją ratowałem.
Cały czas patrzyła w moją twarz ani na chwilę, nie opuszczając wzroku. Gdy te traumatyczne przeżycia powróciły ponownie do mnie, czułem, że mam wilgotne oczy. Z oczu tej dziewczyny też kapały łzy. Przeżywała to razem ze mną, stałą się, jakby moim spowiednikiem i bacznym słuchaczem.
— Może już dość, może cię… — przerwałem na chwilę, widząc, jak przeżywa moje wyznania.
— Nie przerywaj, mów — przerwała mi, ocierając łzy z kącików oczu.
Kontynuowałem, a ona słuchała z zaciekawieniem. W pewnej chwili jej drobne palce dotknęły mojej położonej na stole dłoni. Nie, nie cofnąłem jej. Pragnąłem tego ciepłego dotyku, nie oponowałem, gdy głaskała moją prawicę. Delikatnie, subtelnie, zmysłowo.
Zdawałem sobie sprawę, co mogę powiedzieć, a co nie. Żadne szczegóły dotyczące akcji w Libanie, nic o Klaudii. To miałem wbite w głowę i nawet z Jekateriną nie rozmawiałem o tych sprawach. Kiedy ponosiłem straty, wrzucałem tylko suchy fakt – nie wszystko się udało, było ciężko, nie poszło, tak jak chcieliśmy. Małżonka, przez te lata nauczyła się, by nie dopytywać się zbytnio. Kiedyś powiedziałem jej, że im mniej wie o tym, co robię, tym lepiej dla naszej rodziny. Tak wyrozumiałej kobiety, to ze świecą szukać.
Nawet nie zauważyłem, kiedy w tej prowizorycznej stołówce zrobiło się pusto. Siedziałem tylko, jak i owa kobieta. Gdy przestałem mówić, wyciągnęła drugą ze swoich dłoni i otarła mi łzy z policzka.
— Chodź — usłyszałem jej cichy szept i chwyciwszy mnie za dłoń, wstała zza stolika.
Nie wiem, dlaczego, ale podniosłem się.
„Co ja robię?”
Gdy pociągnęła mnie za sobą, chwilowo zatrzymałem się. Nie byłem pewny, czy chcę z nią pójść.
— Chyba nie boisz się mnie, kapitanie? Ty? — usłyszałem jej aksamitny głos.
Poddałem się. Prowadzony przez nią, pokonywałem labirynt korytarzy. Byłem jak w amoku, nie wiedziałem, dlaczego się poddaje. Nigdy tak się nie zachowywałem, zawsze byłem stanowczy, pewny siebie, a teraz?
Znaleźliśmy się w jakimś pomieszczeniu bez okien, na głębokim zapleczu, tej pseudo stołówki, najwyraźniej doraźnie przystosowanej, z jakiejś gruzińskiej restauracji. Przekręciła klucz w zamku i zapaliła światło. Marnej mocy żarówka oświetliła wnętrze. Dostrzegłem tylko leżące na regałach środki czystości, szmaty i kuchenne fartuchy.
— Biedaku, kochany mój biedaku… — zaczęła i palcami dłoni zaczęła rozpinać guziki mojej mundurowej bluzy.
— Co… — tylko na tyle mnie było stać. Tkwiłem jak kołek w płocie, nie reagując na to, co czyni kobieta.
— Ty pragniesz czułości, ciepła, kobiety, ty wołasz o to, widzę to, nic nie musisz mówić — rozgryzła mnie, rozkminiła jak najlepszy psycholog. Ona, młoda dziewczyna, w stopniu szeregowego. Mnie, kapitana, z bagażem doświadczeń.
— Ale… — wydukałem, gdy jej dłonie dotknęły mojego torsu, gdy drobne palce dotknęły małych męskich brodawek.
— Nie, nic nie musisz mówić, dałabym ci więcej, ale nie mogę, mam okres, brzydziłbyś się — Wiadomym było, do jakiego finału zmierza to spotkanie.
Miałem coś powiedzieć, ale wyprzedziła mnie.
— Tak, chcę i zrobię to, miejmy miłe wspomnienia z tej wojny.
Nie poznawałem siebie. Wzięła moje dłonie i położyła je na swoich piersiach. Przez materiał munduru, to musiało mi wystarczyć. Jak szkolniak, nawet ich nie ugniotłem, stojąc, jak zaczarowany. Killer, facet, który zabija z zimną krwią, teraz bezradny w stosunku do pomocy kuchennej.
„Czy ja się jeszcze do tej roboty nadaję” — oj, nie ma nic gorszego, kiedy zadajesz sobie takie pytanie.
Przykucnęła, zrobiła to tak szybko, że nie zdążyłem zareagować. Uniosła poły mundurowej marynarki. Usta kobiety muskały mięśnie mojego brzucha, a palce jednej z dłoni, nerwowo rozpinały zamek moich spodni. Tkwiłem jak zahipnotyzowany, nic nie robiąc. Śmiałym ruchem zsunęła spodnie wraz z bokserkami, a te zatrzymały się na wysokości ud. Niżej nie mogły opaść, udowa kabura z cezetą, blokowały dalszy ruch w dół. Jej usta otwarły się w oczekiwaniu na erekcję, przyspieszyła oddech. Musiała dostrzec rosnąca męskość. Serce zaczęło mi walić jak oszalałe.
Spojrzałem w dół i nasze spojrzenia się skrzyżowały. Podniosła głowę, dostrzegłem szeroko otwarte oczy dziewczyny wyrażające niecierpliwość i napięcie. Gdy wypuściła z ust gorący oddech, wzrok skierowała na sterczącego kutasa.
Przez chwilę patrzyła, jakby była niezdecydowana, jakby miała ochotę to zrobić, ale w ostatniej chwili dopadły ją jakieś opory. Przełamała się, a może tylko potrzebowała chwili czasu?
Odetchnęła głęboko, dotykając go delikatnie palcami. Czułem ich ciepło. Dotyk był delikatny, badawczy. Podświadomie miałem wrażenie, że robiła to pierwszy raz i nie bardzo wiedziała, czy nie zrobi czegoś głupiego, niezręcznego.
Pocałowała go po raz pierwszy, gdzieś tam pośrodku, potem drugi, gdy zsunęła mi napletek Zacisnęła na organie swą delikatną dłoń i zaczęła wykonywać delikatne ruchy. Dostrzegłem, że spojrzała w górę, jej wyraz wzroku zapytywał mnie, czy aby nie za mocno, czy dobrze. Kiwnąłem głową delikatnie, dając jej do zrozumienia, że robi to właściwie, że tak chcę. Na wpół przymknąłem oczy i rozchyliłem usta. Oddech stał się inny, cięższy. Wykonała jeszcze parę ruchów.
Zamknąłem całkowicie oczy i uniosłem podbródek do góry. Jej wilgotne usta musiały zbliżyć się do penisa i po chwili poczułem jak żołądź zagłębia się w buzi dziewczyny. Nie, nie wsunęła fallusa całego, bo na pozostałej długości sterczącego penisa, znajdowała się dłoń kobiety, coraz bardziej intensywniej wykonująca wiadome ruchy.
Czułem tę błogość, Przecież nigdy, odkąd pamiętałem, nikt nie zaspokajał mnie w ten sposób. Owszem, Jekaterina czasami całowała moje przyrodzenie, muskała ustami mosznę, ale nigdy nie wsadzała sobie mojego organu w usta. To ja odczuwałem kopa, gdy ustami pieściłem łechtaczkę.
Klęcząca, przede mną ukochana osoba – nie. Nigdy. Wydawało mi się to upokarzające dla kobiety. Kochanej kobiety. Takie, rodem z filmów porno, z podtekstem „Na kolana suko”. Oral, taki delikatny, subtelny jako gra wstępna, to tak. Pocałunki, pieszczoty. Spust w usta — nie. Nie upokorzyłbym nigdy, ukochanej istoty.
Teraz jednak z lubością poddawałem się temu. Coś po Libanie, się we mnie zmieniło. Na gorsze. Pragnąłem tego. Mimowolnie zsunąłem dłoń i dotknąłem ręki kobiety. Otworzyłem oczy i spojrzałem w dół. Jakaś perwersja się we mnie obudziła, pragnąłem patrzyć jak to robi.
Domyśliła się znaczenia mojego gestu. Wypuściła penisa z dłoni i przesunęła głowę w przód, tak, że członek, wsunął się głębiej, niemal cały. Chyba się zakrztusiła, jednak ani na chwilę nie wypuszczała go z ust.
Obiema dłońmi objąłem jej głowę. Przejąłem dowodzenie, choć to ona wyszła z inicjatywą. Mimowolnie sprowadziłem ją do uległej partnerki. Czy tego chciała? Nie wiedziałem.
Gorejący penis penetrował jej jamę ustną. Sterując jej głową, zmuszałem, by ruchy te stawały się coraz szybsze i głębsze. Zatraciłem się w tym. Sprowadziłem nieświadomie do roli obciągary, a przyznać muszę, że robiła to zachłannie.
Na bok poszły konwenanse, skrępowanie, początkowa niepewność z mojej strony. Rozbudziła we mnie zwierzęce pożądanie. Teraz traktowałem ją jak sukę, która skoro miała zamiar dać, to wykorzystam, to na maksa jak prosty mużyk. Wyposzczony samiec.
Jej ruchy stały się coraz szybsze, a moje ręce wciąż trzymające ją za głowę, coraz silniejsze. Zacząłem pojękiwać, dając kobiecie znać, że jest mi coraz lepiej i finał nastąpi niebawem. Czy ona miała z tego jakaś przyjemność? Nie zastanawiałem się, ważny byłem ja, moja przyjemność.
Jeszcze bardziej przyspieszyła ruchy, tylko czy ona, bo to ja sterowałem wszystkim. Czułem, że dochodzę, Wtedy coś uderzyło we mnie.
„Nie, nie w usta, jakby się czuła Klaudia”.
Mocno ją chwyciłem i odciągnąłem penisa. Moja dłoń zacisnęła się na członku, mięśnie napięły się, ciśnienie krwi skoczyło. Dostrzegłem jak na rękach nabrzmiewają żyły. Fala przyjemności przeszyła ciało, biodra mimowolnie zaczęły frykcyjne ruchy.
Trysnąłem pierwszą salwa. Wylądowała prosto w jej policzek. Kolejne spadały na umundurowanie dziewczyny w okolicach brzucha, kolan i w końcu na podłogę. Jeszcze kilka ruchów dłonią i było po wszystkim.
Otarła usta dłonią, potem chusteczką, uprzednio, wyciągnąwszy ją z kieszeni. Wstała z kolan, dojrzałem jak drżą jej nogi. Nadal tkwiłem z opuszczonymi spodniami. Musiałem dojść do siebie, po tak nagłym i niespodziewanym przeżyciu.
— Przepraszam — wydukałem po minucie, może dwóch. Na, tyle tylko mnie było stać.
— Nie przepraszaj, nie masz za co, chciałam tego…
— „Poliak”, gdzie jesteś, odbiór — zaskrzeczało radio.
Najpierw wciągnąć na dupę spodnie, czy odpowiedzieć. No, żaden regulamin tego nie określi. Radiotelefon wygrał.
— Zgłasza „Poliak”, czekać trzy, Wychodzę — nadałem w eter.
Uśmiechnęła się i poprawiła rozczochrane przeze mnie włosy.
— Poczekaj, masz, żeby się nie dopytywali, daj swoim — powiedziała, wręczając mi wyciągnięte z kieszeni fartucha trzy mandarynki.
Naciągnąłem spodnie i majty na dupę. Poprawiłem karabinek. Mocno chwyciłem ją za szyję i wbiłem się ustami w jej wargi.
— Dziękuję, jak masz na imię? — zapytałem, gdy zakończyłem pocałunek.
Musiałem trafić z nim, jak była na wydechu, bo przez chwilę nie mogła chwycić tchu.
— Swieta, Swietłana, a ty?
— Wiktor.
Przekręciłem klucz w zamku i otworzyłem drzwi. Nim wyszedłem, odwróciłem się do niej. Nasze spojrzenia skrzyżowały się. Coś chciałem powiedzieć, lecz to ona mnie uprzedziła.
— Leć i bądź taki, jaki jesteś. Powodzenia kapitanie.
Coś ścisnęło mi gardło. Omiotłem ją ciepłym spojrzeniem i podniosłem dłoń, a potem ją mocno zacisnąłem. Gest, by trzymała się mocno, że w nią wierzę i życzę, wszystkiego co najlepsze.
Bo na to zasługiwała.

Soczi, Federacja Rosyjska, kilka godzin później.

Nasza wojna dobiegła końca. Przetransportowani śmigłowcem tutaj, na lotnisko, czekaliśmy na transportowego An – 26. Jedno międzylądowanie, docelowo do Moskwy.
Wracałem. Bez połowy ludzi, nie wiadomo, czy na tarczy, czy z tarczą? Bo jak określić takie straty?
Nie miałem sobie w kwestii wojskowej nic do zarzucenia. Dowodzili nami debile, bezmózgowcy, karierowicze. Szafowali życiem podwładnych, jak w grze komputerowej.
Dowodzili. Dobrze powiedziane, bo ich już nie było. Dołączyli do tych, których wysłali na śmierć. Na pewno czekała moja trójca, tam na nich, i pokazała kreaturom, gdzie ich miejsce.
„Buran” – jednym ruchem dłoni, celnym ciosem, posłał kutasów na dno piekła.
„Akuła” — wreszcie objął dowodzenie, pewnie moimi i tymi co polegli wcześniej, miał wreszcie swoją sekcję, boską i z niebios, gdyby mógł, to spadłby ze swoimi nas wesprzeć.
„Locha” — a pomaga pewnie w lazarecie, leczy chore duszyczki, a tym, co ściemniają, to aplikuje najgrubszą igłą zastrzyki.
Czy „Kola” był razem z nimi, czy też nie? Nadzieja umiera ostatnia, a że matką głupich jest, to inna sprawa.
— Wodzu, co teraz z nami będzie, kto ich zastąpi? — zapytał „Priom”, jakby, czytając w moich myślach.
— Przyjdą, przyjdą, tacy jak oni, nie martw się — odparłem, choć do końca w to nie wierzyłem.
— Nie martw się „Poliak”, boś jakiś smutny, jeszcze my tu jesteśmy — rzucił „Patron”.
— A i „Wołk” pewnie wróci — dodał „Ural”.
Kochane chłopaki.
Gdyby wiedzieli, co działo się ze mną, dawno by mnie wyrugowali ze swojej ferajny. Jeszcze trzymałem formę, jeszcze dawałem radę.
Po zadaniu w Libanie nie byłem już Wiktorem. Dowódcą. Byłem nie wiadomo kim. Najsłabszym ogniwem, tym który może zawieść.
To jednak mnie najmniej przerażało. Kiedyś służba się zakończy, choć do końca życia żołnierzem jesteś. Zdradziłem żonę, matkę moich dzieci, jeżeli raz złamałem przysięgę, to mogę, to zrobić kolejny raz.
Najgorsze było to, że nie odczuwałem wyrzutów sumienia, gdy zrobiłem to pierwszy raz, to jeszcze, wtedy z Klaudią. Tylko czy to zdrada?
„Tak, chuju pierdolony, to zdrada” — to Wiktor.
„A kto zdradził Gancarz, czy Graczow, bo kim jak wtedy byłem?” — Radek nie dawał za wygraną.
A teraz z tą panną, tam w stołówce. Do piątego Bożego przykazania dodałem szóste i wcale nie czułem wyrzutów sumienia. W trzecim, nie byłem bez winy, siódme i dziesiąte też nie przestrzegałem.
— Wodzu, nie myśl tyle, im życia nie zwrócimy. Patrzą, tam na nas i będą nas chronić, to nasi, nie dadzą nam krzywdy zrobić — z przemyśleń wyrwał mnie kuksaniec „Prioma” i jego słowa.
— Pomogą nam widzieć cel, a przeszkody wskażą — tu błysnął „Patron”.
— Róbmy swoje, oni by tak robili — dodał „Ural”.
Pakowaliśmy się do samolotu, razem z rannymi i poszkodowanymi w tym konflikcie. Klapnąłem na fotelu. Zamknąłem oczy.
„Czy zrobiłem wszystko, wszystko, co w mojej mocy? Czy mogłem zrobić więcej?” — pytanie, na które nie znajdziesz odpowiedzi.
Jeżeli myślałem, że najgorsze jest za mną, to się myliłem…
Ciała „Koli” i zestrzelonego pułkownika, nigdy nie odnaleziono.

Zapis z dziennika pokładowego okrętu podwodnego B-806 „Dmitrow”, wchodzącego w skład Floty Bałtyckiej. 31.10.2000 roku operującego w rejonie wypadku polskiego kutra DAR….

„Na polecenie dowodzącego, jednostka udała się w rejon odebranego sygnału ratunkowego, zgodnie z obowiązującym prawem morskim. Obserwując działania lotniczych sił ratowniczych polskiej Marynarki Wojennej, kapitan okrętu, pomimo sprzeciwu z-cy d-cy ds. politycznych… podjął decyzję o przygotowaniu do ewentualnej akcji ratowniczej, wydzielając do tego będących na pokładzie nurków bojowych z 313 specjalnego otriada FBFR. (Floty Bałtyckiej Federacji Rosyjskiej).
Nurkowie zajęli nakazane pozycje bojowe, w wyrzutniach torpedowych, wraz z pojazdami wsparcia…
… gdy odleciał drugi śmigłowiec ratowniczy PMW, pozostawiając jednostkę, wraz z ratownikiem na pokładzie tonącego kutra, kapitan… podjął decyzję o wysłaniu grupy ratunkowej. Naruszono, zgodnie z procedurami ratowniczymi sektor polskich wód przybrzeżnych, na co ostro zareagował oficer polityczny.
Na rozkaz dowodzącego, wskazanego wcześniej oficera politycznego, aresztował II oficer OP, przy czym zmuszony ów został do zastosowania siły fizycznej, w wyniku czego złamano nos i naruszono szczękę w/w…
… przejęto rozbitka, wykonując okrętem, ryzykowny manewr, w pobliżu tonącej jednostki. Podjęto na pokładzie okrętu czynności ratownicze, pomimo klasyfikacji poszkodowanego jako stan krytyczny. Kontynuowanie reanimacji nakazał lekarz okrętowy…
… Po trwającej czterdziestominutowej reanimacji, przewrócono funkcje życiowe, jednakże w ocenie personelu medycznego, nadal stan rozbitka ustalono jako krytyczny. Niski poziom natlenienia, oddech niesamodzielny, wspomagany ambu występująca arytmia, ciągłe zagrożenia życia, Wspomaganie czynności życiowych kontynuowano….
… nawiązano łączność radiową na własnych wodach terytorialnych z zapytaniem. Po przekazaniu znalezionych przy rozbitku dokumentów, nakazano oczekiwanie na przylot śmigłowca ratunkowego z Donskoje, celem zabrania…
… uratowanego przekazano na pokład Ka-27PS o nr burtowym 74 o godzinie…
W wyniku działań utracono jeden podwodny pojazd specjalny…
Meldunek stworzył (podpis i stopień nieczytelny)

Meldunek ze sztabu Floty Bałtyckiej, Kaliningrad. Wydział GRU.

Tajne Specjalnego Przeznaczenia. Pilne. Numer telegramu 0977/2000.
„Do wydziału…. Przechwycono potencjalny cel. Zgodnie z wytycznymi dotyczącymi przejęcia/przechwycenia, melduje, że podjęto…. Stan ciężki/krytyczny, w przypadku odzysku idealny do zadania „Barma”.

Wydział… Dowództwo GRU. Moskwa. (Najwyższa klauzula tajności).

W odpowiedzi na telefonogram numer 0977/200. Pilne.
„W ramach Barma, nakazuję. W trybie natychmiastowym wydzielić z podległych sił statek powietrzny celem transportu do specjalistycznej jednostki medycznej Floty Północnej.
Realizacja natychmiastowa.
Gen. Iwan Bubkin.

Jammer106

opublikował opowiadanie w kategorii erotyka i przygodowe, użył 17173 słów i 103037 znaków, zaktualizował 28 paź o 14:06. Tagi: #oral #wojna #walka #gay

6 komentarzy

 
  • Użytkownik Jaśko

    [komentarz oczekuje na moderacje]

    2 godz. temu

  • Użytkownik gość123

    onuca?

    3 godz. temu

  • Użytkownik Jaśko

    [komentarz oczekuje na moderacje]

    2 godz. temu

  • Użytkownik Czytelnik3

    Opowiadanie wraca na tory westernu. Są źli ludzie oraz dobry szeryf. Bardzo mnie to cieszy. Dziękuję bardzo za kolejną część. Choć, jak sądzę, wątek polski wróci.

    3 godz. temu

  • Użytkownik Hart

    I co by tu napisać ? To jest po prostu to. Wszystko jest takie że nie wiem nawet dlaczego się skończyło. Za to cię cenię szczególnie ,bo potrafisz tak pokierować tematem że tracisz kontakt z rzeczywistością i wczuwasz się kontakt z bohaterami. Tyle recenzji bo po co pisać więcej skoro wszystko zostało napisane powyżej. A co będzie dalej?

    10 godz. temu

  • Użytkownik Ask

    Jammer, to jest TO. TOP. Wspaniałe opowiadanie, może najlepsze z Twoich.  
    Bardzo ciekawe studium Armii Rosyjskiej - sprzętu, regulaminów, ale zwłaszcza stosunków międzyludzkich.  
    Nie mam do Rosji zbyt pozytywnego stosunku, chociaż poznałem wielu Rosjan, nawet wielu wydawało się OK. Znam dobrze rosyjski, czytałem wiele literatury (nawet w oryginale), z różnych epok. I to chyba prawda, że Rosja to nie państwo, lecz stan umysłu.  
    Uważam, że Rosjanom okrucieństwo, pogarda dla życia, dla podwładnych jest chyba wrodzona.
    Co do tekstu - świetna fabuła, wartka akcja, "wojskowego" słownictwa w sam raz, opisów seksualnych też we właściwej proporcji (chociaż może niektórzy mogą się czuć "niedopieszczeni" w tym względzie :).
    Niecierpliwie czekam na ciąg dalszy.

    Pozdrawiam

    Ask

    11 godz. temu

  • Użytkownik Pumciak

    Masz wspaniały talent do pisania bardzo się ciesze że trafiłem na twoje opowiadania czekam niecierpliwie na jeszcze serdecznie pozdrawim

    16 godz. temu