Nie było chwili, w której bym nie myślał tak intensywnie o wydarzeniach z ostatnich dni. Wspólne spacery z Tobim były niezłym sposobem na poznawanie siebie nawzajem. Nie były to jakieś quizy, w których każde z nas zadawało sobie pytania, żeby w pewien sposób zdobyć wiedzę na temat drugiego. Luźne rozmowy na temat życia i oczekiwań dotyczących przyszłości przerodziły się w romantyczne wieczory spędzane na osiedlowych ławkach. Pierwsze deklaracje zaczęły ewoluować w pełne czułości szepty a potem w nieśmiałe dotykanie siebie w zupełnie przypadkowych sytuacjach. Poklepywanie się w momencie wybuchania śmiechem z jakiegoś powodu czy objęcia celem dogrzania z powodu opadającej temperatury w pewien sposób klarowały uczucie łączące mnie i Olę. Wszystko działo się tak dynamicznie, ale z nutą romantyzmu, o jakim czyta się tylko w książkach Sparksa.
Długo się przygotowywałem do pierwszej wizyty w jej mieszkaniu, bo jeszcze się do niego nigdy nie zbliżyłem. Spacery kończyliśmy pod moją klatką, co przeczyło odprowadzaniu jej pod blok, w którym mieszkała. Nie naciskałem, ale z czegoś wynikały te rozstania pod moim blokiem. Tym razem przerzuciłem golenie z soboty na niedzielę, żeby zarost był na zero. Uważnie i bez zacięć dokończyłem rytuał, który chyba jak malowanie w życiu kobiet jest czymś ważnym i decydującym o finalnym efekcie postrzegania przez otaczających nas ludzi. Nie żałowałem wody toaletowej, bo Dynamic Pulse w pewien sposób swoim odświeżeniem dodawał mi zawsze kilka punktów do pewności siebie.
Pobudka o dziesiątej nie pozostawiała mi czasu na bezproduktywne snucie się po mieszkaniu. Po goleniu zjadłem tylko jedną bułkę z masłem, żeby zostawić miejsce na czekający mnie obiad. Ekscytacja tym właśnie obiadem wypełniała mój brzuch i na dłuższą metę byłaby niezłym sposobem na nie podjadanie podczas momentów pilnowania diety. Chociaż jeden z efektów ubocznych odczuwania uczuć miał swój plus w dbaniu o formę.
Piętnaście przed trzynastą wciągnąłem wybrane poprzedniego dnia ubrania. Granatowe polo bez logotypów i jasne dżinsy w połączeniu z białym sneakersami wyglądały dość elegancko jak na niedzielny obiad. Mogłem wybrać koszulę, ale nie czułbym się dość komfortowo przytłaczającym mnie ciężarem klasyki chodzenia w gości. Od zawsze wolałem być sobą i stawiać na nieformalną swobodę wybierając koszulki i polówki, w których czułem się zawsze bardziej zrelaksowany niż w koszuli zapiętej po samo gardło. Ostatnim elementem wykończenia mojego wizerunku był zegarek. Bez niego nigdy nie wychodziłem z mieszkania. Wiadomo, że są smartfony, ale zegarek to zegarek. Zapiąłem pasek sportowego Casio. Z tą marką zżyty byłem od czasów mojej komunii, po której kupiłem swój pierwszy Iluminator z podświetleniem włączanym wielkim przyciskiem pod tarczą. Może nigdy stylistyka Casio nie robiła szału, ale w moim mniemaniu można popisywać się tylko zegarkiem za setki tysięcy a nie seryjnie produkowanymi egzemplarzami dla przeciętnych fanatyków czasomierzy.
Ostatnie szlify niedzielnego wizerunku wykonywałem przed lustrem przy drzwiach wejściowych. Włosy przylegały niemalże perfekcyjnie, ale pewnych kosmyków po prostu nie da się okiełznać nawet najmocniejszą gumą do włosów. Choć w środku szalało dosłownie tornado emocji to moja twarz wyrażała zupełnie inny stan. Trochę obaw i niepewności zmieszanych z radością nie powodowały na mojej buzi wielkiego uśmiechu. Miałem jednak nadzieję, że to rozterki to tylko cicha walka i samoobrona przed nowym wyzwaniem, którym miał być nowy związek. Nie uwierzę w to, że nawet największy twardziel przed podjęciem nowego życia z kobietą nie dopuszcza do siebie podobnych przemyśleń.
Zamknąłem za sobą drzwi pozbawiając się drogi odwrotu. Oczywiście, że mógłbym zamiast do Oli pójść gdziekolwiek indziej na spacer i też znalazłaby się wymówka, żeby w ostatniej chwili spękać. Piętro po piętrze upewniałem się jednak jeszcze bardziej, że to właśnie jest rozdział mojego życia, za którego napisanie odpowiedzialny byłem już tylko ja. Słońce przyjemnie grzało w twarz. Ta minuta drogi i jeszcze dwie minuty czekania pod domofonem były wiecznością. Gdy zegarek wybił pięć minut przed trzynastą wcisnąłem w końcu przycisk domofonu.
– Tak? – to był głos, którego oczekiwałem. Bez wahania dało się w nim wyczuć moc pozytywnej energii i ulgę, że gość się zjawił.
– Byłem umówiony z panią na trzynastą. Aktualne? – uśmiechnąłem się sam nie wiem dlaczego, ale razem z tą reakcją uwolnił się mój stres.
– Zapraszam.
Elektro zaczep brzęknął i puścił zamek. Zatrzymałem się jeszcze na kilka sekund przed pierwszym schodkiem. Powąchałem po raz ostatni różę, która za kilka sekund zmieni właściciela. Uwielbiałem zapach róż ponad wszystkie inne kwiaty, bo wprowadzał w moje nozdrza klimatyczną woń romantyzmu, którego w obecnych czasach bywało już coraz mniej. Poza tym pomimo wszystkich stereotypów nadal uważałem, że dawanie kwiatów to coś szczególnego a już wręczanie ich bez okazji to zawsze mile widziany gest w oczach kobiet.
Poprawiłem kołnierzyk polówki, westchnąłem głęboko i wysiliłem się na najlepszy w tym momencie uśmiech. Ze względu na stres nie było to łatwe zadanie i zawsze wolałem się uśmiechać spontanicznie niż na słowo ser czy komendę poproszę o uśmiech. Wybuchy śmiechu z powodu jakiegoś zabawnego żartu czy komicznej sytuacji miały swój klimat. Klimat ten nie tracił swojej niesamowitości nawet wtedy, gdy pokazaliśmy słabsze strony naszego uśmiechu czy zmarszczki, których tak się wstydzimy później na zdjęciach właśnie z uchwycenia tak ulotnych chwil.
Pełen nadziei i przepełniony euforią tego spotkania zapukałem dwukrotnie w jasne drzwi z numerem dwadzieścia pięć…
Dodaj komentarz