Komórka lokatorska przypisana do mieszkania Oli nie była zbyt wielka. W środku był tylko regał na przetwory, co prawda pusty tak jak u mnie, ale nie każdy ma działkę czy chęć na gotowanie dżemów, żeby je zapełnić.
– Ten jest mój – Nina złapała białe siodełko czerwonego roweru.
Zaskoczeniem dla mnie był jego kolor. Dziewczynki przecież uwielbiają różowy z jakimiś dodatkami w postaci wstążek czy błyszczących naklejek.
– Naprawdę?
– Tak. A dlaczego pytasz?
– Nie lubisz różowego?
– Nie wszystko, co różowe musi ładnie wyglądać. Zresztą ja nie przepadam za tym kolorem aż tak bardzo.
– Ten jest mamy? – wskazałem srebrną damkę na dwudziesto-sześciocalowych kołach.
– Zgadza się.
Przykucnąłem i ścisnąłem obie opony.
– Faktycznie mało powietrza w nim.
– Masz pompkę?
– Tak.
Został tylko czarny rower z typowym kapciem. Próbowałem bez sprawdzania ocenić rozmiar koła i dętki.
– Naprawisz go?
– Jasne, że tak.
Wystawiłem wszystkie rowery przed klatkę. Sprawdziłem rozmiar koła w rowerze Kuby. Dwadzieścia-cztery cale wydawały mi się nieco małe jak na jego wzrost, ale jemu widocznie odpowiadał ten rozmiar. Nina jeździła wzdłuż chodnika stale się uśmiechając.
– Powiedz mamie, że wrócę za kilkanaście minut.
Dziewczynka skinęła tylko głową a ja poszedłem do siebie.
Przebrałem się w dresowe spodenki i lżejszą koszulkę. Zabrałem portfel i klucze do służbowego auta i pojechałem na rynek. Sklep z częściami do rowerów był tylko jeden w mieście, ale zdążyłem przed zamknięciem. Wydatek był niewielki, ale potencjalne nauki, jakie mógł wyciągnąć Kuba majstrując przy rowerze mogły przydać mu się w przyszłości.
Z mojej piwnicy wyciągnąłem Gazelle na 28” kołach. Uwielbiałem ten rower, bo był niesamowicie wygodny a jazda na dalsze wycieczki dzięki dużym kołom była przyjemnością. Postawiłem zabraną z samochodu walizkę z narzędziami na bagażniku. Pompkę trzymałem w ręce i poprowadziłem rower do klatki Oli. Wszyscy już czekali na mnie.
– Gotowy? – spojrzałem na Kubę, który opierał się o swój rower.
– Łatwe czy trudne?
– Poradzisz sobie.
Umieściłem rower w stojaku i podniosłem przednie koło do góry.
– Jaki klucz?
– Powinna pasować czternastka. Weź z walizki.
Koło było solidnie przykręcone i musiałem pomóc chłopakowi, bo niestety opór był zbyt silny.
– Teraz weź to – podałem mu łyżeczkę do ściągania opony z zestawu naprawczego. – Podważ delikatnie i objedź dookoła. Ściągnij oponę z jednej krawędzi, odkręć wentyl i wyjmij dętkę.
Z boku wszystkiemu przyglądały się dziewczyny zupełnie zaskoczone pracowitością Kuby.
– Świetnie – pochwaliłem go szczerze. – Obklej czarną taśmą wnętrze felgi.
– Po, co? – zdziwił się.
– Nie wiadomo ile wytrzyma ten plastik przykrywający szprychy, więc lepiej zabezpieczyć go teraz. Owiń to trzy razy.
Kuba wykonał polecenie. Solidnie okleił wnętrze felgi.
– Napompuj trochę dętkę.
– Ja to zrobię – Nina wyjęła dętkę z pudełka i zacisnęła na niej pompkę.
– Dwa tłoki wystarczą. Teraz Kuba włóż dętkę pod oponę i zakręć wentyl.
– To wszystko?
– Jeszcze wciągnij krawędź opony na felgę.
Wszystko szło jak na filmie instruktażowym.
– Teraz wkładamy między hamulce i zakręcamy koło. Pompujemy do pełna i gotowe.
Sprawdziłem jeszcze przykręcone przez Kubę koło i dokręciłem śruby do samego końca.
– Świetnie – zerknąłem na zegarek. – Prawie pięć minut – pomnożone przez trzy, ale dokonał tego sam.
Ola posłała mi niesamowicie motywujący uśmiech. To spojrzenie było podziękowaniem i jednocześnie uznaniem, że to była dobra lekcja dla młodego.
– Twoja kolej – uśmiechnąłem się do Oli. – Chyba długo na nim nie jeździłaś.
– Chyba z rok – wtrąciła swoje Nina.
– Nieważne. Dzisiaj nadrobimy zaległości.
Kiedy wszystkie rowery przeszły błyskawiczny serwis podjechałem jeszcze do pickupa, żeby zostawić walizkę i pompkę.
– No to w drogę! – wsiadłem na rower i zająłem pierwsze miejsce w tym peletonie.
Za mną jechał Kuba, potem Nina a na końcu Ola. Dla postronnych mogłoby się wydawać, że jakaś rodzinka wybrała się na familijną przejażdżkę. Niech się przyzwyczajają do tego widoku, bo taki miałem właśnie cel. Chciałem stworzyć rodzinę z Olą i jej dzieciakami.
Nie byłem pewien możliwości dzieciaków, dlatego wybrałem krótką trasę pośród okalających nasze miasto wiosek. Na polach panował już porządek, bo większość była zaorana. Nadal jednak było czuć przypominający mi dzieciństwo zapach żniw, które spędzałem na wsi u dziadków.
– Lody? – zaproponowałem deser po wjeździe do granic miasteczka.
Decyzja była jednomyślna. Po piętnastu kilometrach spokojnej jazdy pośród pól chwilowe ochłodzenie po letniej wycieczce było po prostu niezbędne. Po zebraniu zamówień poszedłem po lody razem z Niną.
– Rodzinna wycieczka? – zagadała młoda dziewczyna.
– Tak.
– I teraz tata musi wyskoczyć z kasy na lody? – uśmiechnęła się do Niny.
Dałem jej kilka sekund na odpowiedź.
– Wycieczka była długa. No i jest gorąco. Nie? – Nina spojrzała na mnie z promiennym uśmiechem.
– Bez dwóch zdań. Deser się należy dla wytrwałych.
Każdy lód był inny. Z podziwem patrzyłem na Kubę i Ninę, bo wzięli duże wersje świderków. Kuba czekoladowy a Nina z jakąś posypką. Kiedy byłem w ich wieku też potrafiłem zjeść niesamowite ilości słodyczy i chipsów.
– Dla mamy – podałem Oli zwykłego loda włoskiego w najmniejszej wersji.
– Dziękuję.
Ja tam wziąłem największego śmietankowego. Ola pewnie z troski o swoją smukłą sylwetkę wybrała najmniejszy wariant, ale ja nie miałem oporów przed taką porcją, choć ilość cukru pewnie zwaliłaby z nóg niejednego cukrzyka. Nie potrzebowałem nic więcej niż te trzy uśmiechnięte do tego wysmarowane lodami buzie.
Dodaj komentarz