
W kobiecą twarz – i tak już mokrą od łez – uderzyły z ogromną siłą drobne, ostre krople deszczu, a wiatr niemiłosiernie targał jej długimi włosami.
Gdy szok minął, nie zważając na szalejącą wichurę, biegiem ruszyła do ukochanego. W przelocie spojrzała na leżącego obok niego Branna, któremu nie była w stanie pomóc. A potem całą uwagę skupiła na mężczyźnie, przez którego jej serce spływało krwią tak jak jego nieruchome ciało.
Lodowatą dłonią dotknęła zmasakrowanej twarzy ukochanego, głaszcząc ją delikatnie, z miłością, by nawet po śmierci nie sprawić mu bólu.
Zamykając martwe, niebieskie oczy, w myślach powtarzała rozpaczliwie: „Dlaczego to zrobiłeś? Dlaczego?”
Ale przecież dobrze znała odpowiedź na to pytanie – i to od wieków. Pragnął tylko dwóch rzeczy: mieć ją blisko siebie i przestać się ukrywać. Zwyczajne marzenie, które doprowadziło do tragedii.
Pochyliła głowę i ciepłymi ustami musnęła jego stygnące wargi. Wymówiła krótkie zaklęcie i oboje przenieśli się do leśnego zagajnika – miejsca, gdzie spotykali się w tajemnicy przed światem.
Tutaj, w zupełnej ciszy, mimo burzy przetaczającej się po nocnym niebie, ułożyła Balora na miękkim mchu.
Chwyciła kawałek poszarpanej odzieży i ostrożnie oderwała go od brudnej skóry. A potem kolejny i kolejny, aż leżał zupełnie nagi.
Niedaleko płynął strumyk. W czystej wodzie zamoczyła sporych rozmiarów chusteczkę z misternie wyhaftowaną literą „B” w jednym z rogów. Po wyciśnięciu nadmiaru wody wróciła do ukochanego i powoli, z uczuciem, zaczęła obmywać jego policzki, czoło, usta.
Rany zadane Balorowi były jej ranami, ból, który czuł podczas walki, był jej bólem, a gdy umierał, umierała razem z nim.
Kochała go, mimo wielu wad charakteru, które doskonale znała. Ale teraz to już nie miało znaczenia. Wraz z jego śmiercią straciła część siebie – tę najważniejszą część. Już nawet nie pamiętała, jak to jest żyć bez niego.
Uklękła i bez pośpiechu zaczęła myć męskie ciało, wspominając dawno minione czasy: moment, gdy pierwszy raz spotkały się ich spojrzenia. Jak jego wzrok łagodniał na jej widok. Dla reszty świata był okrutny i mściwy, tylko przy niej stawał się inny, lepszy, pokazywał swoje wrażliwsze oblicze.
Nagle chusteczka wypadła z jej zdrętwiałych palców, a ona z cichym płaczem opadła się na chłodny tors Balora.
Dopiero teraz udręczony umysł z całą mocą pojął, co się stało. Świadomość, że nigdy więcej nie poczuje na sobie dotyku jego rąk, a na ustach śmiałych pocałunków, nie usłyszy, jak się z nią przekomarza, sprawiła, że z całej siły zaczęła tłuc pięściami umarłego.
Wściekłość mieszała się w niej z cierpieniem.
W końcu płacz ucichł, a złość ustąpiła miejsca pustce.
Morrigan wstała.
Nie odrywając pełnego żalu spojrzenia od męskiej twarzy, uniosła w stronę nieba dłoń i ściągnęła jedną z błyskawic, które raz po raz wysoko rozświetlały nocne niebo.
Zawahała się na moment, jakby obawiając się tego, co za chwilę uczyni, a co uczynić musiała.
Ostatni raz objęła czułym spojrzeniem nieruchomą sylwetkę mężczyzny, który posiadł nie tylko jej ciało, ale i duszę, i skierowała na niego płonącą zimnym światłem strzałę.
Jasny, wręcz oślepiający ogień zaczął pełzać po zmarłym, powoli zamieniając go w proch.
Gdy zgasła ostatnia iskra, Morrigan westchnęła, a jej oddech przeszedł w lekki podmuch wiatru, który uniósł to, co zostało z Balora i rozrzucił po tym leśnym zakątku, o którym nikt poza nimi nie wiedział.
W miejscu, gdzie ich miłość rozkwitła, miał spocząć na zawsze.
Odchodząc, powiodła wzrokiem po tej cichej, zielonej przystani. Już nigdy więcej tu nie wróci – to było pożegnanie.
***
Brann, leżąc na zimnej ziemi, w strugach nawalnego deszczu, tym razem toczył inną walkę – o oddech.
Na zmianę tracił przytomność i odzyskiwał ją.
W majakach widział Maranę. Słyszał, jak szepcze do niego: „Mój ukochany chłopiec”. Potem Marana zamieniła się w Catrionę. Poczuł, jak głaszcze go po twarzy swoimi szczupłymi palcami, przynosząc upragnioną ulgę w chwilach agonii.
Gdy zniknęła, wypatrywał Karen, ale ona się nie pojawiała. Żal ścisnął jego serce, które słabło z każdym uderzeniem.
Spróbował po raz ostatni wstać, lecz z głośnym jękiem upadł na plecy. Opuściły go wszystkie siły, nawet powiek nie potrafił już unieść. Jedyne, co mu pozostało, to poddać się i czekać na śmierć.
Wiatr wokół niego zawodził złowieszczo, przypominając diabelski chichot. Fale uderzały z całą swoją mocą o klif, a deszcz padał tak, jakby i niebo płakało nad dramatem, który się tu rozegrał.
W pewnym momencie Brann przestał cokolwiek czuć. Nie było już fizycznego cierpienia ani straszliwego zimna – zapadł w dziwny stan nieważkości. Jeszcze tliła się w nim resztka życia, ale już widział wyciągniętą w swoją stronę dłoń kostuchy.
Właśnie wtedy, gdy pochłaniała go ciemność, Kaidan lądował śmigłowcem na Wzgórzu Potępionych.
Widząc leżącego brata, natychmiast ruszył w jego stronę. Jeden rzut oka na zmaltretowane ciało wystarczył, by zrozumieć, że jest naprawdę źle. O wiele gorzej niż się spodziewał. Chociaż starał się trzymać emocje na wodzy, gdy sprawdzał tętno i przykładał ucho do jego warg, w środku rósł paniczny strach. Z ulgą wyczuł oddech. Słaby, nawet bardzo słaby, ale był.
Hałas i zamieszanie sprawiły, że Brann ocknął się i zdezorientowanym wzrokiem rozglądał się wokół. Po chwili skupił zamglone spojrzenie na przyjacielu.
– Zostaw – wyrzęził ledwo dosłyszalnie. – Nie... ratuj.
– Po moim trupie – mruknął Kaidan.
– Karen... nie żyje. Balor... – Kruk nie dokończył, bo ponownie zemdlał.
Mężczyzna chwycił go pod pachy i przeciągnął do helikoptera. Po umieszczeniu go na tylnych siedzeniach natychmiast wystartował. Lot nie należał do spokojnych, ale dotarli dosyć szybko do szpitala w Inverness.
Tam czekał już na nich zespół medyczny. Bez słowa przejęli rannego i pobiegli z nim na stół operacyjny.
Zatroskany Kaidan patrzył, jak zamykają się za nimi szpitalne drzwi. Zrobił, co mógł, teraz wszystko w rękach lekarzy i... Branna.
***
Trzy miesiące później...
Wysoki, szczupły mężczyzna, ubrany w ciepłą kurtkę, szedł powoli w stronę parku w pobliżu Wilczego Serca – a dokładnie do swojego ulubionego miejsca, gdzie czekała na niego ławeczka w otoczeniu krzewu czerwonych róż, który latem uginał się od kwiatów.
Niestety lato już dawno przeminęło, a wraz z nim ostatnie różane płatki.
Brann ostrożnie usiadł na pomalowanych deskach i wypuścił wstrzymywane powietrze. Mimo że od walki z Balorem minęły trzy miesiące, wciąż dochodził do siebie. Na jego ciele ponownie pojawiły się grube, szpecące blizny – tym razem po kastetach.
Zmęczonym ruchem przeczesał swoje długie włosy – o wiele dłuższe, niż zazwyczaj nosił.
W ogóle nie przypominał dawnego siebie: schudł, a sił starczyło mu jedynie na to, by przywlec się do tej ławki i trochę na niej posiedzieć.
Jak zwykle zapatrzył się na nagie drzewa smagane przez północny wiatr. Dumne i niewzruszone, nic sobie nie robiły z kolejnych zimnych podmuchów. Brann zazdrościł im tego spokoju, bo odkąd Balor zamordował Karen, każdej nocy nękały go koszmary, nie dając spać. A za dnia zalewały go wspomnienia jej ostatnich chwil... kiedy błagała, by ją uratował.
Wyrzuty sumienia zżerały go żywcem, nawet na chwilę nie pozwalając zapomnieć o tym, co się wtedy wydarzyło.
Gdziekolwiek spojrzał, widział jej wielkie, przerażone oczy, lśniące od łez.
Rzeczywiście był Przeklętym, bo przynosił śmierć kochanym przez siebie kobietom.
Wsadził ręce do kieszeni kurtki, by trochę je ogrzać, i ostrożnie wyciągnął przed siebie długie nogi.
Gdyby nie Kaidan, on także umarłby tamtej nocy.
Wyjątkowo lodowaty podmuch jesiennego wiatru sprawił, że zadrżał. Wyżej podciągnął zamek kurtki, a wzrok skierował w górę, ku szaremu niebu.
Pomyślał o Jasonie. On żył w przeciwieństwie do swojej siostry.
Balorowi zależało tylko na Karen. Wiedział, że skazując ją na śmierć, zada mu najstraszniejszy cios.
Karen...
Przypomniał sobie ich spotkanie na ślubie brata. Jak, z szelmowskim błyskiem w oku i kieliszkiem szampana w dłoni, odwzajemniła jego bezczelne pozdrowienie.
Uśmiechnął się melancholijnie na to wspomnienie. Była wspaniała.
Pod powiekami poczuł wilgoć. Nie wyobrażał sobie swojej marnej egzystencji bez niej.
Spuścił głowę, by nikt – nawet drzewa – nie widziały, jak bardzo był nieszczęśliwy.
Nie wiedział, jak długo tak siedział, gdy usłyszał za sobą kroki.
To Arlene szła, by chwilę z nim pobyć i chociaż trochę ulżyć w cierpieniu. Siadała obok niego bez słowa, brała go za rękę i trzymała mocno, tak aby wiedział, że nie jest z tym wszystkim sam – że ma wsparcie w braciach i w niej.
Czasami w milczeniu obserwowali otaczającą ich przyrodę, a czasami – jeśli o to poprosił – opowiadała mu o Karen, którą znała znacznie dłużej niż on.
Ale dzisiaj nie miał ochoty na towarzystwo. Z piekłem, w którym tkwił od trzech miesięcy, musiał poradzić sobie sam. Nikt nie był w stanie mu pomóc. To, co się wydarzyło, było wyłącznie jego winą. Balor miał rację – swoją miłością wydał na nią wyrok śmierci.
Dłoń zwiniętą w pięść przycisnął do ust, aby powstrzymać krzyk. Czuł, że jest o krok od popadnięcia w szaleństwo. Bał się tego; bał się siebie.
Od kilku dni chodził mu po głowie pewien plan. Musiał wyjechać, by bliscy nie widzieli, co się z nim dzieje. Nie zasługiwał na ich miłość i troskę. Dawno temu został skazany na wieczną samotność i powinien się z tym pogodzić.
Gdy poczuł na ramieniu dotknięcie kobiecych palców, dreszcz przeszył jego ciało.
– Arlene, wybacz, ale chciałbym zostać sam – poprosił, nawet na nią nie patrząc. Pragnął ukryć przed nią swoje wzruszenie.
Najpierw odpowiedziała mu cisza, a potem usłyszał wypowiedziane miękkim głosem zdanie:
– Wydaje mi się, że wystarczająco długo byłeś sam... Kruku.
Nie wierzył własnym zmysłom. Pomyślał, że w końcu stało się to, czego tak bardzo się obawiał – że oszalał! Zaczął głęboko oddychać, by zapanować nad sobą.
Bał się poruszyć, aby cała ta sytuacja nie okazała się snem. By ona nie okazała się snem!
Po długiej chwili wewnętrznej walki uniósł głowę i spojrzał na kobietę, która uśmiechała się do niego ciepło.
Miał wrażenie, że wraz z nim cały świat wstrzymał oddech, równie zaskoczony tym, co się właśnie działo.
A potem wstał i chwycił ją w ramiona, niemal miażdżąc swoim uściskiem. Jeśli naprawdę postradał rozum, chciał trwać w tym stanie do końca życia. Nagle oderwał się od niej, popatrzył w przepiękne, turkusowe oczy, po czym wpił się w jej usta – zdecydowanie, gwałtownie... boleśnie. W środku zaś, z radości rozpadał się na miliony kawałków.
Pod Karen ugięły się nogi, gdy zobaczyła Branna pierwszy raz po miesiącach przymusowej rozłąki. Na zapadłej twarzy jego czarne oczy wydawały się jeszcze dziksze niż zwykle. Wystraszyła się tego spojrzenia, ale gdy zaraz złagodniało, uśmiech ponownie rozświetlił jej twarz.
Szczęśliwsza niż kiedykolwiek, całą sobą odwzajemniała pełne pasji pocałunki.
Dłońmi gorączkowo błądziła po jego wychudzonym ciele. Palące łzy ciekły po jej policzkach, których słony smak oboje czuli na swoich wargach.
Tak długo czekała, by w końcu znaleźć się w ramionach Kruka. Ten czas bez niego był dla niej niezwykle trudny. Nigdy więcej nie chciała przechodzić przez coś podobnego – nigdy więcej.
– Karen – szepnął Brann prosto w jej usta. – Jeśli jesteś snem, to nie chcę się obudzić. Nie zniosę tego, jeśli znikniesz... A jeśli już, to chcę zniknąć razem z tobą – dokończył z udręką w głosie.
Kobieta uniosła dłoń i dotknęła jego zarośniętego policzka, gładząc go ostrożnie.
– To nie sen... To nie sen – powtarzała jak mantrę.
Z miłością wytarła kroplę, która zmoczyła jej palce.
– Już zawsze będziemy razem.
Brann nie wytrzymał i znów ją pocałował.
Wciąż nie dowierzał, że ona tu jest – przy nim, że pragnie go równie gorąco, jak on jej.
Kiedy nacieszyli się sobą, Durward usiadł na ławce, a Karen spoczęła na jego kolanach. Nie zamierzał wypuszczać jej z ramion do końca życia. Już raz myślał, że ją stracił – nie chciał ponownie kusić losu. Od tej chwili będzie jej strzegł jak oka w głowie.
– A teraz wyjaśnij mi, jak to się stało, że żyjesz – poprosił cicho.
Na własne oczy widział, jak Balor poderżnął jej gardło. Ta scena wciąż powodowała przyspieszone bicie serca. Chyba nigdy nie uda mu się o tym zapomnieć.
Widząc troskę na twarzy ukochanego, Karen zaczęła opowiadać:
– Po wyjeździe z zamku Jason natychmiast zadzwonił do Arlene, by powiedzieć jej, co cię czeka wieczorem. Mam nadzieję, że nie gniewasz się na niego z tego powodu? – zapytała niepewnie.
Brann pokręcił przecząco głową. Gdyby nie on i jego brat, dzisiaj nie byłoby go tutaj.
– Przez pogodę ona i Kaidan długo nie mogli wylecieć z Sardynii. A będąc niedaleko Inverness kolejny raz natura dała o sobie znać – tym razem w postaci tej okropnej burzy. Nie wiadomo było, czy w ogóle będą mogli lądować, ale jakoś się udało.
Karen zadrżała, przypominając sobie lęk, jaki czuła, gdy Kaidan zdawał relację z tamtego strasznego dnia. Niewiele brakowało, a nie dotarłby na czas, by uratować Branna.
– Nie zwracając uwagi na nawałnicę, natychmiast wystartował śmigłowcem, który oddałeś do dyspozycji Johnowi i Katy, aby nie musieli jeździć do miasta samochodem. Tamtego dnia specjalnie wysłałeś ich po zakupy.
Durward doskonale pamiętał tamtą wichurę i błyskawice, które raz po raz przecinały nocne niebo. Tylko prawdziwy wariat mógł zdecydować się na lot w takich warunkach, a Kaidan, ryzykując życiem, przyleciał po niego na Wzgórze Potępionych i przetransportował do szpitala w Inverness. To właśnie on za wszelką cenę kazał go ratować, choć lekarze uważali, że to tylko odwlekanie nieuniknionego. A potem siedział przy nim dzień i noc, nie pozwalając umrzeć.
Kolejny raz uświadomił sobie, jak wiele mu zawdzięcza.
– Dotarliście do szpitala w ostatniej chwili – nie chciała już więcej wspominać tamtych przerażających godzin. Żył i to było najważniejsze. – Po operacji miałeś wysoką gorączkę i cały czas majaczyłeś, że Balor mnie zabił. Byłeś mocno osłabiony, czekał cię długi powrót do zdrowia, dlatego lekarze podjęli decyzję, aby nie wyprowadzać cię z błędu. Dopiero po ostatnich kontrolnych badaniach stwierdzili, że twoje serce jest już wystarczająco silne, by wytrzymać szok, naszego ponownego spotkania.
Brann pogłaskał ją po chłodnym policzku.
– Więc Balor nigdy nie chciał cię zamordować, tylko za pomocą magii stworzył iluzję, by mnie złamać i wzbudzić nienawiść – stwierdził zaskoczony.
I doskonale mu się to udało, bo nienawidził go wtedy jak nikogo innego – o wiele bardziej niż własnego ojca czy Derricka.
Jednak ten sukinsyn miał swój honor – pomyślał ponuro.
Cieszył się, że to, co złe, mają już za sobą.
Objął Karen mocniej. Jej słodki zapach i ciało, które tak rozkosznie się do niego tuliło, sprawiły, że zapomniał o bożym świecie. Patrząc na nią zakochanym wzrokiem, szepnął:
– Pocałuj mnie.
A ona natychmiast spełniła jego prośbę.
Koniec
Dziękuję wszystkim, którzy śledzili historię Branna.
Szczególne podziękowania dla komentujących poszczególne rozdziały. Ode mnie dla Was — wielkie ❤ .
Do zobaczenia
1 komentarz
Shadow1893
To ci niespodzianka. Nice.
Tragedia była, ale na szczęście nie na bohaterce, którą polubiłam i droga autorko... Dzięki ci za to, że odgoniłaś od Kruka czarne chmury i wreszcie zaświeciło słońce
Marigold
@Shadow1893 obawiałam się gróźb karalnych pod swoim adresem, gdybym w końcu nie uczyniła go szczęśliwym
Poza tym zasłużył na to!
Wielkie dzięki za ten komentarz i wszystkie poprzednie!