
Bywa, że minuta dłuży się jak godzina, a godzina mija równie prędko jak minuta.
Rosnący księżyc i kruki krążące nad Wilczym Sercem przypominały mu, że zegar tyka – a moment, na który czekał tysiąc lat, jest już blisko.
Na myśl o Baloru ogarnęła go obojętność. Dopiero gdy spotkają się na Wzgórzu Potępionych, okaże się, co ten sukinsyn wymyślił.
Czuł się jak tygrys w klatce – dumny i silny, lecz wciąż zależny od swojego pana. Nienawidził tego uczucia, ale wolność – czy to dzięki śmierci, czy przez pokonanie Balora – była na wyciągnięcie ręki.
Czy bał się kostuchy? Nie.
Czy był na nią gotowy? Od zawsze.
Jednak przez wzgląd na Karen chciał zawalczyć o swoje życie. Tylko dla niej był gotów to zrobić.
Westchnął ciężko, bawiąc się jej włosami. Ta błękitnooka piękność, która spała wtulona w niego jak kociak, owinęła go sobie wokół małego palca. Uzależnił się od jej uroczego śmiechu, poczucia humoru, tego, w jaki sposób na niego patrzyła.
Chwile, w których uczył się jej ciała, były jednymi z najwspanialszych, jakich kiedykolwiek doświadczył. Oddawała mu się całą sobą. Bez najmniejszego wstydu przyjmowała wszystko to, co pragnął jej ofiarować. Była subtelnym dotykiem i czystą namiętnością.
Spojrzał na odsłonięte okno. Kula jaśniejąca na nocnym niebie nie pozwalała zapomnieć o tym, kim był i co go czekało.
Zbliżała się północ, gdy delikatnie wysunął się z ramion Karen i udał się do gabinetu Kaidana.
Z telefonem w dłoni usiadł w wielkim fotelu i zapatrzył się na zatokę.
Żeby nie poddać się przykrym rozmyślaniom, odszukał w kontaktach numer, który go interesował i nacisnął zieloną słuchawkę. Po czterech sygnałach usłyszał znajomy głos.
Od razu przeszedł do rzeczy:
– Jutro rano musisz być w Wilczym Sercu. Sprawa jest poważna.
Zamilkł, słuchając swojego rozmówcy:
– Tak... teraz moja kolej.
Po chwili się rozłączył.
"Jeden problem z głowy" – pomyślał ponuro.
***
Podczas śniadania, Karen z lekkim niepokojem zerkała na Branna, który w zamyśleniu wpatrywał się w swój talerz. Pierwszy raz widziała go tak zadumanego – jakby specjalnie odgradzał się od świata... od niej.
Przeczucie podpowiadało jej, że coś jest nie tak. Paplaniną próbowała zagłuszyć własne zdenerwowanie.
– Zjesz jeszcze kanapkę? – zapytała, starając się, by jej głos brzmiał pogodnie.
Nie chciała wprowadzać nerwowej atmosfery, by nie wyjść na histeryczkę.
Zapewne ten dzień okaże się jak każdy inny, ale w głębi duszy zdawała sobie sprawę, że ma rację.
Brann w końcu uniósł głowę i popatrzył na nią bez słowa.
Przyglądał się jej zdumiewająco niebieskim oczom, w których czaił się lęk, chociaż starała się go ukryć; ustom, które tej nocy wyjątkowo śmiało pieściły jego ciało, oraz długim włosom związanym w koński ogon.
Wyglądała tak niewinnie i dziewczęco, że miał ochotę wziąć ją w ramiona, posadzić przed sobą na wspaniałym rumaku i ruszyć w stronę zachodzącego słońca – tam, gdzie nikt ich nie odnajdzie, by żyć długo i szczęśliwie. Niestety, takie rzeczy zdarzają się tylko w filmach. Jemu już dawno temu zabrano prawo do szczęścia. Nie łudził się, by najbliższa noc miała cokolwiek zmienić. Ale był wojownikiem i nie sprzeda tanio skóry.
Karen, widząc obojętność malującą się na męskiej twarzy i chłód w czarnych oczach, poczuła bolesne ukłucie w sercu.
W tym momencie do ich uszu dobiegło stukanie kołatki o drzwi.
Zaskoczona kobieta spojrzała w stronę Branna – nie wiedziała, że dziś spodziewają się gości.
Ruszyła do głównego hallu, zobaczyć, kto ich odwiedził.
Aż pisnęła z radości, gdy ujrzała stojącego na progu Jasona. Uradowana, że go widzi, rzuciła się mu w ramiona.
Black, tuląc siostrę, z napięciem spoglądał ponad jej głową w stronę przyjaciela.
– Ależ niespodzianka! – krzyknęła roześmiana Karen. – Co ty tu robisz?! Gdy ostatnio rozmawialiśmy, nie wspominałeś, że masz zamiar przylecieć do Szkocji.
Wchodząc do środka, Black przyjrzał się jej uważniej. Właśnie uświadomił sobie, że nie ma zielonego pojęcia, iż zamierza ją zabrać do Nowego Jorku – i to jeszcze dziś.
Zakłopotany zerknął na Durwarda, szukając u niego pomocy.
Martwił się o nich. Ubiegłej nocy Brann opowiedział mu o wszystkim – o tym, że on i Karen zbliżyli się do siebie, a także o Baloru i dzisiejszym spotkaniu na Wzgórzu Potępionych.
– Wracasz ze mną do Nowego Jorku – oznajmił jej najłagodniej, jak potrafił.
Uśmiech, którym go przywitała, natychmiast zgasł. Karen zmarszczyła brwi i w skupieniu patrzyła prosto w zaniepokojone oczy brata.
Mężczyzna poruszył się niepewnie – ten wzrok nie zwiastował niczego dobrego.
Przez chwilę stała nieruchomo, po czym odwróciła się w stronę ukochanego.
Widok jego kamiennej twarzy sprawiał jej fizyczny ból. Nie spodziewała się, że będzie chciał się jej pozbyć – nie po tym, czego razem doświadczyli!
Mocno uraził ją fakt, że rozmawiał z Jasonem za jej plecami i poprosił go, by po nią przyleciał.
Black, widząc, że między nimi zanosi się na poważną rozmowę, udał się do kuchni. W tej chwili jego obecność była zbędna.
– Dlaczego?
Zadane smutnym głosem pytanie wstrząsnęło Brannem.
– Może się już tobą znudziłem? – stwierdził cierpko.
Karen skuliła się pod wpływem tych okrutnych słów. Mimo to rzuciła hardo:
– Nie wierzę.
Brann uniósł brwi.
– To już nie mój problem.
Kobieta podeszła do niego i poprosiła cicho:
– Spójrz mi w oczy i powtórz to, co przed chwilą powiedziałeś.
Zauważył, że była blada jak ściana. Zranił ją swoim zachowaniem – wiedział o tym. Nie chciał tego, ale nie miał wyjścia. Bezpieczeństwo Karen było dla niego najważniejsze.
Wciąż się jej przyglądając, uniósł prawą dłoń i przyłożył do chłodnego policzka.
Skórę miała miękką jak jedwab. Przez chwilę gładził ją kciukiem, czerpiąc wiele przyjemności z tak subtelnej pieszczoty.
To były ich ostatnie wspólne chwile.
Świadomość, że już nigdy więcej się nie zobaczą, niemal zwaliła go z nóg. Oddałby wszystko, co posiadał, za wspólną przyszłość. Niestety, nigdy nie była im ona pisana.
W myślach zwyzywał siebie od głupców, ale nie potrafił drugi raz wypowiedzieć największego kłamstwa w swoim życiu – że już się nią znudził. Choć tak byłoby lepiej.
Zamiast tego przyłożył czoło do jej czoła i wyszeptał:
– Kocham cię.
Karen z wrażenia wstrzymała oddech, a po chwili samotna łza spłynęła po jej policzku, zatrzymując się w kąciku drżących z rozpaczy ust.
Bez zastanowienia przylgnęła do twardej piersi Branna, tuląc się do niego z całej siły.
Mężczyzna otoczył ją ramionami i przygarnął do siebie, jednocześnie prosząc tajemnicze bóstwa – on, który nigdy o nic nie prosił – o szansę na wspólne życie z tą cudowną istotą.
Czas mijał, a oni stali objęci.
Dwie zagubione dusze, które odnalazły się tylko po to, by zły los ponownie je rozdzielił – być może, na zawsze.
W pewnym momencie Karen odsunęła się od niego gwałtownie, a pociemniałe od troski oczy zrobiły się wielkie jak dwa jeziora.
– Mój Boże – jej stłumiony głos zdradzał ogrom cierpienia, które w tej chwili przenikało całe jej ciało. – To dziś, tak?
Palcami chwyciła go za rozpiętą koszulę i zaczęła nią szarpać. Brann ani drgnął, tylko obserwował ją nieruchomym spojrzeniem.
– Dziś będziesz walczyć z Balorem! I dlatego mnie odsyłasz! – krzyknęła rozdzierająco.
Miała ochotę uderzyć go w twarz za to, że zataił przed nią prawdę, za to, że nie chciał, by w takim momencie była blisko niego.
Durward przytaknął zrezygnowany.
Karen odskoczyła od niego, czując się odtrącona.
– Nie! – odparła z mocą. – Nie pozwolę się stąd zabrać. Słyszysz? Nie opuszczę cię!
Brann podszedł do niej i brutalnie chwycił ją za szczupłe ramiona.
– Jesteś dla mnie wszystkim! – głos mu się łamał, a mięśnie stężały od rosnącej w nim wściekłości, jaką czuł do Morrigan i Balora za to, że skazali go na to piekło. – Za żadne skarby świata nie narażę cię na niebezpieczeństwo!
Karen kręciła głową, a lęk przed tym, co się może wydarzyć, narastał z każdą chwilą.
Nigdy się tak nie bała, nawet wtedy, gdy przykładano jej broń do skroni i grożono gwałtem.
W oczach Branna widziała śmierć i cierpienie, a jej dusza wyła z żalu.
– Nie obchodzi mnie moje bezpieczeństwo, chcę być przy tobie!
Przerażona tym, co czeka ukochanego, zaczęła bić go po torsie.
Mężczyzna chwycił jej drobne dłonie i przytrzymał.
– Ale mnie obchodzi! Gdyby coś ci się stało... – zamilkł, bo sama wzmianka o tym, że coś jej się może stać, wystarczyła, by oblał go zimny pot.
– Gdyby ktoś cię skrzywdził – powtórzył – nigdy bym sobie tego nie wybaczył. Nigdy!
W końcu zrozumiała, że decyzja została podjęta i żadne prośby ani błagania tego nie zmienią.
Z trudem przełknęła łzy i skinęła głową.
Za nic na świecie nie chciała, by Brann, zamiast zająć się sobą, martwił się o nią. To on był teraz najważniejszy.
– Dobrze. Zaraz się spakuję i natychmiast wyruszam z Jasonem.
Słowa te sprawiły, że Durward odetchnął z ulgą, a napięte ciało trochę się rozluźniło.
Domyślał się, ile kosztowało ją to dobrowolne poddanie się. Ale z miłości do niego była gotowa spełnić każdą jego prośbę, nawet tak bardzo bolesną.
– Dziękuję. – Tylko tyle był w stanie powiedzieć.
A potem ujął jej twarz w swoje dłonie i pocałował ją – miękko, czule, z całą miłością, jaką do niej czuł.
Minuty mijały, a oni za wszelką cenę starali się zapamiętać zapach swoich ciał, kształt ust, smak skóry. Być może po raz ostatni byli tak blisko siebie.
Gdy w końcu się od siebie odsunęli, Karen położyła rękę w miejscu, gdzie biło męskie serce – serce, które należało do niej – i o coś poprosiła.
– Masz przeżyć! Zrozumiałeś?! Jesteś Krukiem... nie zapominaj o tym. Będę czekać na ciebie! – przerwała, by uspokoić trzęsący się głos. – Umierając, skarzesz mnie na wieczną samotność! A ja chcę być szczęśliwa... z tobą!
Przez dłuższy czas patrzyli sobie w oczy.
– Zrobię wszystko, co w mojej mocy, by do ciebie wrócić – odparł wzruszony Brann.
Dla niej gotów był na wszystko, nawet na zejście do samego dna piekieł.
Karen wysunęła się z jego silnych ramion. Ciepło, które ją otulało, zniknęło.
Żeby się nie rozkleić, bez słowa odwróciła się i pobiegła do sypialni spakować swoje rzeczy. Nie chciała się mazgaić – jej łzy i tak nic nie dadzą. Pragnęła być silna... dla Branna.
W tym czasie Durward udał się do kuchni, gdzie czekał Jason.
– Przepraszam, że zadzwoniłem i poprosiłem o twoje przybycie dopiero wczoraj, ale nie potrafiłem rozstać się z Karen wcześniej – zaczął bez wstępów.
Black był przyjacielem całej piątki Przeklętych i znał ich przeszłość. Nie trzeba mu było nic wyjaśniać.
– Nie przepraszaj. Nie masz za co – odparł.
Na pewne rzeczy nie ma się wpływu, a jedną z takich rzeczy jest miłość. Sam doskonale o tym wiedział.
– Musisz ją zabrać od razu do Nowego Jorku. Im dalej od Szkocji, tym lepiej.
– Taki miałem zamiar.
Jason zamilkł, intensywnie się nad czymś zastanawiając.
– A Kaidan i pozostali? Mówiłeś im o dzisiejszym wieczorze? – zapytał, przyglądając się mu z troską.
Brann spiął się cały.
– Nie. I masz mi obiecać, że nie piśniesz im ani słowa. – Durward podszedł do niego i groźnie spojrzał w oczy. – To moja walka i chcę to załatwić po swojemu. Rozumiemy się?
Black zacisnął gniewnie usta.
– Tak – warknął zdenerwowany.
Nie podobało mu się, że Brann zostanie z tym wszystkim sam. Ale obietnica to obietnica.
– Cieszę się.
Czekając na siostrę Blacka, w ciszy popijali kawę. Nie było już nic do dodania. Sytuacja była jasna: albo przeżyje, albo nie. Trzeciego wyjścia nie było.
Gdy dopijali drugą filiżankę gorącego napoju, w drzwiach stanęła Karen. Ubrana w zwykły strój podróżny: jeansy, białą koszulkę oraz narzuconą na ramiona skórzaną ramoneskę – i tak prezentowała się doskonale.
– Jestem gotowa – oznajmiła wypranym z emocji głosem.
Ale po jej twarzy widać było, że płakała. Nos miała zaczerwieniony, a oczy opuchnięte i podejrzanie błyszczące. Mimo to trzymała się dzielnie, nie chcąc niczego utrudniać.
– Czas na was – zakomunikował Durward. – Im szybciej stąd wyjedziecie, tym lepiej.
Rodzeństwo ruszyło za nim w stronę drzwi. Gdy wyszli na zewnątrz, kobieta rozejrzała się po okolicy, zastanawiając się, czy jeszcze tu wróci.
Wzięła głęboki oddech, starając się zapanować nad ponurymi wizjami, które z prędkością światła atakowały jej umysł.
Gdy walizki znalazły się w bagażniku samochodu i można było odjeżdżać, nadszedł bolesny moment pożegnania.
Jason bez wahania podszedł do przyjaciela i mocno go uściskał. Odsuwając się, mruknął szorstko:
– Walcz!
Po czym obszedł auto, którym przyjechał z Inverness, i usiadł za kierownicą, głośno trzaskając drzwiami. Nie chciał, by ktoś zauważył, jak podejrzanie zwilgotniały mu oczy.
Karen i Brann zostali sami. On przyglądał się jej, ona patrzyła na niego.
– Chodź do mnie – powiedział łagodnie i szeroko otworzył ramiona.
Przylgnęła do niego mocno, gorączkowo przesuwając dłońmi po jego plecach. Tutaj było jej miejsce. Nigdzie indziej – tylko tutaj!
Wspięła się na palce, by ustami sięgnąć męskich warg. Chciała, aby ich ostatni pocałunek był godny zapamiętania.
I Brann się o to postarał. Ale zanim ją pocałował, powoli przesunął wzrokiem po jej anielskiej twarzy i zatrzymał na wilgotnych wargach.
Następnie pochylił głowę i aż jęknął z rozkoszy, kiedy ich języki się spotkały.
Całowali się mocno, gwałtownie, na granicy bólu, nie potrafiąc się od siebie oderwać.
Ich świat się kończył, a wraz z nim i oni.
W końcu jednak trzeba było się rozstać.
Durward wyciągnął z kieszeni wisior z dumną podobizną kruka. Bez chwili wahania przełożył łańcuch przez głowę Karen i zawiesił go na jej szyi.
Niedawno poprosił znajomego jubilera z Inverness o ponowne połączenie obu części medalionu.
Przez chwilę wpatrywali się w czarnego ptaka, po czym spojrzeli sobie głęboko w oczy. Słowa były zbędne.
Mężczyzna ostatni raz przejechał dłonią po policzku kobiety, którą kochał nad życie, a potem zrobił krok do tyłu. Odwrócił się w stronę samochodu i otworzył jej drzwi.
Karen, powstrzymując łzy, szybko zajęła miejsce obok brata, który uniósł dłoń w geście pożegnania i natychmiast ruszył.
Gdy zniknęli za zakrętem, oczy Branna już tak nie lśniły, jak jeszcze parę minut temu, a widoczna w nich pustka przerażała.
Zamyślony wszedł do zamku.
***
Wiele godzin później, gdy noc już na dobre rozgościła się nad Wilczym Sercem i Wzgórzem Potępionych, a srebrny glob świecił tak jasno, jak nigdy, Balor z nieodgadnionym wyrazem twarzy przyglądał się Morrigan.
Nawet rozważał, czy nie klęknąć i nie błagać jej o zmianę zdania. Ale znając ją, wiedział, że to nic nie da. Zawsze trzymała się raz ustalonego postanowienia i za to ją szanował.
Jednak teraz miał ochotę ją uderzyć, rozszarpać na kawałki, sprawić jej równie wielki ból, jaki ona zadała jemu. Nawet o tym nie wiedząc, jednym krótkim słowem „nie” uczyniła go martwym.
Ręce trzymał wzdłuż ciała, bojąc się, że naprawdę straci nad sobą kontrolę.
Natomiast prawda była taka, że prędzej by umarł, niż wyrządził jej jakąkolwiek krzywdę.
Miłość do niej miał we krwi – była w każdym jego oddechu, w bijącym sercu.
Oddawał jej wszystko, co miał, lecz tego wciąż było za mało.
Ostatni raz zapytał:
– Jesteś pewna?
– Tak.
Balor wziął głęboki oddech i odwrócił się do niej plecami.
Zapatrzył się na Moray Firth. Spokojny szum wody kontrastował ze wzburzeniem, które w nim powoli narastało.
Gdy poczuł dotknięcie, nie zareagował. Wciąż wpatrywał się w aksamitną czerń nieba.
Morrigan z uczuciem gładziła jego napięte ramię. Kochała go, ale nie na tyle, by zgodzić się na jego plan. Rozumiała, że jest rozczarowany, być może nawet wściekły, lecz nie mogła postąpić inaczej. To, o co ją prosił, wymagało wielkiej odwagi, której – musiała ze wstydem przyznać – jej zabrakło.
– Balor... kochany mój – szepnęła z przygnębieniem. – Nie musimy niczego zmieniać. Wciąż może być tak jak teraz.
To wyznanie przelało kielich goryczy. Odwrócił się w jej stronę jak fryga. W niebieskich oczach widać było złość. Niewielki wiatr, który dotąd przyjemnie chłodził w tę upalną noc, coraz bardziej się wzmagał. Długie włosy Balora falowały wokół jego twarzy, a blizna jaśniała złowrogo. Nie był już tym zakochanym mężczyzną sprzed chwili, lecz mściwym bogiem wojny – przynoszącym śmierć i cierpienie.
– Przykro mi, Morrigan... – w jego głosie pobrzmiewało echo zawiedzionych nadziei. – Ale nie ma już odwrotu. W tym momencie nasze drogi się rozchodzą.
Od początku tego spotkania walczył ze sobą, by jej nie dotknąć, ale ku własnemu ubolewaniu przegrywał tę walkę. Wbrew sobie wsunął dłonie w jej gęste, czarne włosy i zapatrzył się w fiołkowe oczy kobiety, która zamieniła jego serce w zimny kamień.
– Nie potrafię już żyć tak jak do tej pory. Zmęczyło mnie ciągłe ukrywanie się.
W tym momencie przypomniał sobie chwile, gdy się kochali – jak po wszystkim tuliła się do niego, by ogrzał ją swoim ciałem.
– Ty należysz do królestwa światła, a ja do świata cienia. Stoimy po dwóch stronach barykady – Balor popatrzył na nią z pasją. – Inni bogowie nigdy nie pozwolą nam być razem. Będą nas ścigać, dopóki się nie poddamy albo nie rozdzielą nas siłą – dokończył z goryczą.
Morrigan poczuła, jak łzy spływają jej po policzkach. Niestety, ale musiała przyznać mu rację.
– Nie potrafię zrezygnować z tego, kim jestem – odpowiedziała mu roztrzęsiona. – Kim bym była, gdybym zrzekła się swoich mocy? Nie potrafię być zwykłą kobietą. Moim powołaniem jest nieść spokój umierającym podczas wojen, których na świecie nie brakuje. Czuwać nad ich zagubionymi duszami.
Szczupłymi palcami musnęła jego tors.
– Przykro mi, Baloru, ale nigdy nie wyrzeknę się samej siebie... nawet dla ciebie – zakończyła ze smutkiem.
Mężczyzna starł kciukiem jedną ze słonych kropel.
Tak jak mówiła, pragnął, by odrzucili swoje nadprzyrodzone zdolności, stając się zwykłymi ludźmi. Założyć rodzinę, żyć takim życiem, o jakim od dawna marzył. Mieć ją przy sobie cały czas, a nie tylko przez część nocy.
Na jego ustach pojawił się krótki, niewesoły uśmiech, a potem dotknął nimi lekko rozchylonych kobiecych warg. Musnął je w ulotnym, pożegnalnym pocałunku.
Pomyślał, że tu i teraz kończy się historia Balora i Morrigan. Bez happy endu. Bez „żyli długo i szczęśliwie”.
Wciąż tuląc ją do siebie, zaczął cicho recytować tajemne zaklęcie. Między nimi powoli wyrastał szklany mur. Była to klatka, w której Morrigan będzie zamknięta, dopóki on nie rozprawi się z Brannem – tak, by nie mogła ingerować w to, co się miało wydarzyć. A gdy będzie po wszystkim, już nie uda jej się odwrócić sytuacji.
Taka była umowa: ona zgodzi się zrzec swojej boskości, a on zostawi Kruka w spokoju i pozwoli mu na zwyczajne życie. Umowa, która właśnie przestała obowiązywać.
Durward zapłaci za decyzję Królowej Umarłych. Nie chciał się do tego przyznać, ale zawsze czuł zazdrość o sympatię Morrigan do Branna. A teraz będzie patrzeć, jak ginie jej pupilek.
Zanim odszedł, przyłożył palec do ust, a następnie przejechał nim po zimnym szkle.
Ostanie, co zobaczył, to jej przerażone oczy. Będzie uwięziona, dopóki nie wyrówna rachunków z Krukiem.
***
Wychodząc z Wilczego Serca, Brann ostatni raz pogładził dłonią kołatkę w kształcie wilczego łba. Dwór ten zawdzięczał swoją nazwę Cieniowi – wilkowi, który przez tysiąc lat towarzyszył Przeklętym, chroniąc ich i strzegąc. Był więcej niż wiernym druhem; był kolejnym bratem.
Cieszył się, że to miejsce jest domem Kaidana i Arlene oraz ich przyszłego dziecka. Miał nadzieję, że na jednym nie poprzestaną, i że te stare mury będą świadkami psot kolejnych dzieci człowieka, który tak wiele dla niego znaczył. On i jego żona zasłużyli na szczęście.
W ciągu dnia udało mu się porozmawiać z Odhanem, Bardelem i Taranisem, a nawet z Lucasem. Oczywiście nie zdradził im, co go czeka wieczorem. Po prostu chciał usłyszeć ich głosy, pożartować.
Tylko Kaidan był poza zasięgiem. Żałował, że nie mógł z nim zamienić paru słów, ale nie miał na to wpływu. Ufał, że wie, ile dla niego znaczył.
Gdy szedł przez park, towarzyszyły mu kruki. Wyciągnął dłoń i jeden z nich natychmiast usiadł mu na ręce. Przez chwilę przyglądali się sobie ciekawie, z sympatią. A potem ptak poderwał się i odleciał do stada, które krążyło wysoko na nocnym niebie.
Niewidoczni, ale swoim krakaniem dając znać, że są w pobliżu.
Na spotkanie z Balorem nie przygotowywał się jakoś specjalnie. Na sobie miał zwykłe jeansy i stary T-shirt; broni nie wziął. Bo po co? Nie wiedział, co jego przeciwnik zamierza.
Idąc w stronę Wzgórza Potępionych, czuł się trochę jak skazaniec podążający na szafot.
Uniósł głowę i spojrzał na księżyc – był ogromny. Milczący świadek nadchodzących wydarzeń.
Wciąż myślał o Karen. Przez cały dzień usiłował wyrzucić ją z głowy, ale bezskutecznie. Prześladowały go jej smutne oczy.
Aż do dzisiejszego ranka żałował, że dał się skusić magii jej spojrzenia, zaś teraz ubolewał nad tym, że nie zrobił tego wcześniej.
Obiecał sobie, że tej nocy uczyni wszystko, by znów zobaczyć, jak jej twarz rozjaśnia się szczęściem na jego widok.
Ale nie będzie łatwo, bo czeka go coś więcej niż zwyczajna walka. Żadnych zasad, żadnej taryfy ulgowej, a jeden błąd może zdecydować o zwycięstwie.
Na chwilę przystanął i przymknął powieki. Porywy wiatru robiły się coraz silniejsze, przynosząc zapach morza. Słyszał, jak żywioł budzi się do życia, a fale zaczynają niepokojąco uderzać o klif.
Był blisko.
Coraz szybciej pędzące chmury przysłoniły srebrny glob, a ciemność rozjaśniła błyskawica. Potem kolejna, i kolejna.
Wiatr się wzmagał, szarpiąc koszulką i włosami Branna. Pioruny co rusz rozświetlały okolicę. Wyglądało to tak; jakby jakiś olbrzym trzymał w ręce latarkę stroboskopową i się nią bawił, ku przerażeniu maluczkich.
Chociaż było parno, nie spadła ani jedna kropla deszczu.
I wtedy go zobaczył – stojącego nad samą przepaścią. Miał na sobie, tak samo, jak on, podniszczone jeansy i czarną koszulkę. Stał na szeroko rozstawionych nogach, z ramionami skrzyżowanymi na piersi. Jasne włosy powiewały dziko na wietrze, a ostre światło błyskawic odbijało się w bezdusznych oczach.
Oto on.
Balor.
Bóg wojny i zniszczenia.
A także jego pan, który od dziesięciu wieków trzymał go na łańcuchu.
Brann z całej siły zacisnął dłonie w pięści, przypominając sobie śmierć Catriony i Derricka – brata, którego zabił osobiście z zimną krwią, a także swoją wściekłość, gdy okazało się, że stał się Przeklętym i trafił pod but Balora. Rozpierał go gniew.
– Witaj, Brann... – Balor przywitał się z nim, jakby szli na piwo, a nie szykowali się do śmiertelnego pojedynku. – I oto jest... chwila, na którą tak czekałeś.
Uśmiechnął się z wyższością, a jego niebieskie tęczówki zalśniły wrogo.
– Mam dla ciebie złe wieści. Morrigan nie zgodziła się na moją propozycję, więc zgodnie z umową, jaką między sobą zawarliśmy, musisz zawalczyć o swoje życie.
– Jak? – Brann wsparł ręce na biodrach i z pogardą obserwował rywala. – Jesteś bogiem. Choćbym bardzo chciał, nie uda mi się ciebie zabić. Głupotą z mojej strony byłoby w ogóle zaczynać walkę... lepiej od razu się poddać. Po co się wysilać? – ostatnie słowa cedził lekceważąco.
Balor w odpowiedzi odrzucił głowę do tyłu i roześmiał się szczerze.
– Arogancki nawet w obliczu śmierci.
Po chwili dodał już poważniej:
– I za to ciebie lubię, Kruku. Inni na twoim miejscu już dawno by skomleli o darowanie życie, ale nie ty... nie ty – dokończył w zamyśleniu.
Błyskawice, atakujące niebo, upiornie oświetlały twarze i sylwetki dwóch rosłych mężczyzn. Wyglądali niczym gladiatorzy, którzy za chwilę skoczą sobie do gardeł, by dokonać krwawej rzezi.
– Już mi nie zależy na życiu, ale chcę się przekonać, który z nas jest lepszy. Dlatego postanowiłem zrzec się swojej nieśmiertelności i, tak jak ty, stać się zwykłym człowiekiem.
Pokazując zęby w cynicznym uśmiechu, dodał na koniec:
– Ale zanim to się stanie, mam dla ciebie niespodziankę... sądzę, że się z niej ucieszysz.
Brann zmarszczył groźnie brwi, a jego czarne oczy jeszcze bardziej pociemniały. Nigdy nie ufał Balorowi, a dziś – jeśli chciał przeżyć – szczególnie musiał się mieć na baczności.
– Co to za niespodzianka? – rzucił szyderczo.
Cokolwiek to było, mało go interesowało.
Przeciwnik wyszeptał krótkie polecenie, a Kruk poczuł, jak coś oplata mu kostki.
Spojrzał w dół i z niedowierzaniem zauważył, że cienkie korzenie owinęły się wokół jego stóp, mocno łącząc je z ziemią, tak, że nie mógł się poruszyć.
Popatrzył na Balora.
– Jeśli tak wyobrażasz sobie nasze starcie, to od razu mnie zabij, skurwielu – syknął rozwścieczony.
– To tylko na chwilę, byś nie rzucił się na mnie jak rozsierdzony byk... przynajmniej na razie.
Brann z furią obserwował, jak jego przeciwnik zrobił kilka kroków w bok. Dopiero teraz zauważył, że coś tam leży, zwinięte w kłębek. Do jego uszu doleciał słaby płacz.
Zdziwiony patrzył, jak Balor, z okrutnym grymasem na ustach, sięga po ten kłębek i brutalnym szarpnięciem podnosi do góry.
Gdy zrozumiał, kogo trzyma w swoich łapskach, serce mu na chwilę stanęło, a potem zaczęło bić jak oszalałe.
Pierwszy raz w życiu widział w czyichś oczach tak ogromny strach – w oczach Karen.
Bezradnie obserwował, jak cała drży z przerażenia i bezgłośnie płacze.
Każda jej łza raniła jego serce równie mocno co sztylet.
Szarpnął się, ale korzenie trzymały mocno. Już wiedział, dlaczego go uwięził. Ta kreatura wszystko zaplanowała.
– Zadowolony z niespodzianki? – zapytał Balor, przykładając nóż do gardła ofiary i śmiejąc się przy tym diabolicznie.
– Zostaw ją... ona nie jest niczemu winna – Brann starał się opanować, zdając sobie sprawę, że jedynie spokój może ich uratować.
Ale nie potrafił. Nie potrafił!
– Myślisz, że nie wiem? Ale sprowadziłem ją tutaj, bo chcę poczuć twój gniew – mówiąc to, Balor niespiesznie przesuwał srebrnym ostrzem po kobiecej szyi. – Chcę byś mnie nienawidził tak mocno, jak jeszcze nikogo w życiu, aby to uczucie było silniejsze niż cokolwiek innego.
– Puść ją – odparł zduszonym głosem Brann – nie mieszaj jej do tego.
Balor pokręcił głową:
– Już dawno temu została w to wplątana... Przed siedmiu laty przypieczętowałeś jej los, ratując z rąk porywaczy. Gdyby pokochała kogoś innego, nie byłoby jej tu dzisiaj z nami... gdybyś ty jej nie pokochał – dodał z premedytacją, aby jeszcze bardziej go złamać.
Nagle zamilkł. Jednym, szybkim ruchem sprawił, że Karen osunęła się na kolana.
Dopiero teraz spojrzała na Branna. Oczy miała szeroko otwarte, pełne panicznego lęku.
Słyszał jej szloch, jak cicho błaga go, by ją uratował.
Ale nic nie mógł zrobić – tylko patrzeć, jak rywal staje za nią i ponownie przykłada nóż do szyi.
– Pożegnaj się z Krukiem, Karen – polecił szorstko i, zanim ktokolwiek zdążył zareagować, szybkim cięciem poderżnął jej gardło.
Przez chwilę słychać było, jak charczy i krztusi się krwią, ale zaraz wszystko ucichło.
Balor podniósł martwe ciało i tak po prostu wyrzucił je do wody. Po czym, z beznamiętnym wyrazem twarzy, odwrócił się w stronę swojego przeciwnika.
Cisnął mu jeszcze dwa kastety pod nogi i uwolnił z krępujących go więzów.
Durward kucnął, a czarne włosy zakryły mu twarz.
Trwał w tej pozycji, starając się zapanować nad emocjami, bo w jego sercu szalała równie wielka nawałnica, co nad ich głowami.
Mięśnie napięły się, gotowe do ataku, a krew pulsowała dziko w skroniach, dręcząc go oskarżycielskimi myślami. Dusza zaś krzyczała rozdzierająco ze zgryzoty.
Znowu do tego dopuścił – kolejna ukochana kobieta straciła przez niego życie.
Jakże brzydził się sobą w tym momencie. Żałował, że nie skoczył z murów zamku, kiedy miał okazję. Wtedy i Karen, i Catriona by żyły, a tak... Z wysiłkiem przełknął ślinę. A tak, obie były martwe.
Przymknął oczy. Były suche, mimo że w środku zalewały go łzy.
Balor osiągnął swój cel. Poczuł do niego tak wielką nienawiść, że zaczął się bać samego siebie. Nigdy wcześniej nie miał w sobie takiego szaleństwa, które rosło z każdym jego oddechem i prawie rozsadzało go od wewnątrz. Właśnie znalazł się na dnie piekieł i zamierzał już tam pozostać.
Sięgnął po pierścienie zakończone kolcami i nałożył je na palce obu dłoni. Chłód ciężkiego metalu przeniknął aż do kości.
Pomyślał, że sam nie wybrałby lepszej broni. Tu już nie chodziło o śmierć, ale o zniszczenie przeciwnika, rozszarpanie go na kawałki. Zadanie takiego bólu, którego nie jest się w stanie wytrzymać.
„Taaaaak” – pomyślał, podnosząc się. – „Idealna broń”.
Gdy się wyprostował, był gotowy taki ból zadać.
Balor z zadowoleniem obserwował Branna i jego przemianę.
Teraz miał przed sobą dawnego Kruka. Stracił wszystko, więc był groźniejszy niż kiedykolwiek.
Oto mu chodziło.
Podobnie jak Durward, nałożył kastety na dłonie i spojrzał przeciwnikowi wyzywająco w oczy. Widząc w nich furię, uśmiechnął się z satysfakcją.
Balor, kpiąco wykrzywiając usta, podszedł do stojącego nieruchomo Kruka. Od teraz byli sobie równi.
Wiatr wokół nich wył, a dudnienie fal uderzających o skały, stawało się coraz donośniejsze, potęgując uczucie grozy.
Obaj przyglądali się sobie w napięciu. Rysy ich twarzy się wyostrzyły, jakby wykuto je z granitu, a ciała szykowały się do walki.
Potężny huk piorunu wyrwał ich z chwilowego transu.
– Myślę, że możemy zaczynać – odparł Balor. – Niech zwycięży lepszy.
I bez zastanowienia ruszył na Branna, uderzając w jego lewy bok.
Kruk aż syknął przez zęby. Zgiął się w pół, czując straszliwy ból złamanego żebra. Nie zdążył dojść do siebie, gdy nadszedł kolejny cios – tym razem w brzuch. Metal kastetu wbił się głęboko, rozcinając skórę i mięśnie.
Zatoczył się, próbując za wszelką cenę ustać. Strzępy koszulki momentalnie nasiąknęły krwią. Jej zapach obaj poczuli w nozdrzach.
– Punkt dla mnie – triumfalnie stwierdził Balor.
Brann milczał, bo bolało jak diabli. Oddychał szybko, płytko, starając się otrząsnąć z zamroczenia. Nie był już Przeklętym, więc nie miał co liczyć na to, że wszystko się zagoi. Musiał wytrzymać, dopóki nie pomści Karen. Co się z nim stanie potem, już go nie obchodziło.
Z każdą kroplą krwi tracił siły; ale to go tylko zmobilizowało do działania.
Mimo mroczków przed oczami zdołał się wyprostować. Wyszczerzył zęby jak wilk i zaatakował.
Kastet trafił przeciwnika w twarz, przebił skórę, uszkadzając szczękę i kość policzkową – wyleciało parę zębów.
Balor zachwiał się. Z trudem odzyskał równowagę. Potworny ból, jaki poczuł, pozbawił go tchu. Zmiażdżony nos utrudniał oddychanie. Szeroko otwartymi ustami łapał powietrze. Jego niebieskie oczy zapłonęły nieludzko. Żarty się skończyły.
Ryknął wściekle i podbiegł do Kruka. Zamachnął się, ale tym razem Brann był przygotowany i w porę udało mu się usunąć. Ani na moment nie spuszczał wzroku z rywala.
Ich spojrzenia się spotkały. Obaj obudzili w sobie bestię, której nic już nie było w stanie zatrzymać.
Zabarwione na czerwono kastety, migotały złowrogo w świetle błyskawic.
Balor nie odpuszczał, zaciekle atakując.
Uderzenie – unik.
Kolejne uderzenie i ponowny unik Durwarda, ale pogłębiające się osłabienie dawało o sobie znać. Miał coraz większe problemy z utrzymaniem się na nogach. Zataczając się, przeklinał siarczyście. Walczył już tylko dzięki sile woli.
Na moment się wycofali. Z trudem krążyli wokół siebie, bo obaj byli na granicy wytrzymałości. Dodatkowo musieli uważać na każdy ruch przeciwnika.
Światło piorunów, tańczących po niebie, igrało na ich wykrzywionych złością twarzach, nadając im demoniczny wygląd. Ciała spływały potem i krwią. Mokre włosy przylgnęły do twarzy, a strzępy materiału – do spoconej skóry.
Wiatr zawodził wśród skał, jak dusze potępionych, o których mówiła legenda.
Kruk spiął się cały, przygotowując się do zadania ciosu, gdy kolce kastetu Balora zostawiły palący ślad na jego klatce piersiowej.
Sukinsyn był niezwykle szybki.
Brann upadł na plecy. Nie mógł złapać oddechu.
Napastnik, dysząc ciężko, rzucił się na niego, próbując wbić mu szpikulce w szyję.
Ale instynkt przetrwania sprawił, że Kruk wciąż się bronił. Pomimo nieludzkiego bólu, jaki odczuwał, dzięki buzującej w nim adrenalinie, udało mu się unieść biodra i zrzucić z siebie Balora.
Przetoczyli się i tym razem to Brann był na górze. Choć sam był w strasznym stanie, z pogardą przyglądał się zmasakrowanej twarzy wroga, który próbował powtórzyć jego manewr. Spodziewał się tego, dlatego mocno docisnął uda do jego boków, a dłonią chwycił szyję.
To był koniec i obaj mieli tego świadomość.
– Zabij – wychrypiał mężczyzna.
A potem dodał cicho:
– Żegnaj, Morrigan.
Kruk się nie wahał. Przebił mu kolcami krtań i z mściwą satysfakcją patrzył, jak kona.
Po chwili Balor nie żył.
Gdy było już po wszystkim, zszedł z nieruchomego ciała i ostrożnie położył obok.
„Bydlak nie kłamał – pomyślał – jednak zrzekł się swojej nieśmiertelności”.
Brann oddychał coraz płycej. Zamknął oczy i myślami powrócił do Karen.
Pod powiekami poczuł łzy, które powoli spłynęły po brudnej twarzy.
Walcząc o każdy oddech, przypominał sobie spędzony razem czas.
Robił się coraz słabszy. Obrażenia były zbyt rozległe, by mógł przeżyć. Wiedział o tym. Ale to dobrze, bo nie chciał żyć. Nie – gdy w tym życiu nie było już tej, którą tak kochał. Pragnął do niej dołączyć.
Z ostatnim tchem jeszcze zdołał wyszeptać:
– Karen... idę... do ciebie.
1 komentarz
Hart
Cóż mogę powiedzieć Twoje pióro przesiąkło krwią i smutkiem . Chociaż jest jeszcze nadzieja że to wcale nie musi się skończyć tak tragicznie, bo wierzę że masz w zanadrzu coś co rozjaśni ten chwilowy mrok. Napięcie jakie towarzyszyły temu tekstowi udziela się i ręce mam chwilowo chłodne i spocone, co świadczy o tym , że przeżyłem lekki wstrząs . Mam nadzieję że następna część powieje optymizmem i ciepłem. Bo jak wyglądał by świat bez miłości i nadziei. Piszesz z pasją i to lubię i to mnie przekonuje.
Marigold
@Hart witaj. To dla mnie ogromny komplement, że ten rozdział poruszył Cię tak, jak tego pragnęłam. Że główni bohaterowie sprawili, iż z żalu drgnęło serce. Taki mi zawsze przyświeca cel mojego pisania: by wzruszać.
Bardzo Ci dziękuję za ten komentarz, wiele dla mnie znaczy!