Odnowiona średniowieczna część zamku – w tym imponujący donżon – pięknie współgrała z nowszą częścią rezydencji, tworząc spójną całość. Uroku dodawał bluszcz, który śmiało piął się po kamiennych ścianach i strzelistych wieżyczkach, delikatnie szeleszcząc przy mocniejszych porywach wiatru. Ogromne okna, za dnia oświetlone promieniami słońca, migotały przyjaźnie.
W środku natomiast dominował miszmasz starego z nowym. Naturalne materiały użyte do wykończenia wnętrz – drewno i kamień – szlachetne tkaniny oraz stonowane kolory sprawiały, że to miejsce śmiało można było nazwać domem.
W samym centrum, nad monumentalnymi schodami, zawieszono okazały portret Arlene. Przybyłych witały błyszczące radością zielone oczy i ujmujący uśmiech. Karen znała przyjaciółkę równie długo jak Jason i przez cały ten czas ani razu nie widziała jej tak promiennej, jak wtedy, gdy patrzyła na swojego męża.
Westchnęła z frustracją po kolejnych próbach zaśnięcia i usiadła na brzegu łóżka. Nie zasłoniła okna, więc w pokoju nie było zupełnie ciemno. Popatrzyła na księżyc, na oświetloną do połowy tarczę. Następnie zerknęła na iskrzące się srebrem wody Moray Firth. John i Katy, którzy zajmowali się posiadłością pod nieobecność właścicieli, z przejęciem opowiadali, że poprzedniej nocy przeszła tędy prawdziwa nawałnica.
Zamyślona spoglądała na spokojne fale, leniwie toczące się ku klifowi. Jej szanse na sen były bliskie zeru, więc postanowiła udać się do gabinetu Kaidana. Uwielbiała ten pokój. Ściana wychodząca na zatokę była całkowicie przeszklona, a widok, jaki się za nią rozpościerał, budził podziw każdego, kto miał możliwość to piękno natury zobaczyć.
Wilcze Serce było prywatną twierdzą Przeklętych i tylko najbliżsi przyjaciele – a było ich zaledwie kilku – mieli tutaj wstęp. Ona doskonale poznała zamek i okolice siedem lat temu, kiedy – dzięki Kaidanowi – leczyła tutaj swoje rany, głównie psychiczne, po pierwszym porwaniu.
Wcześniej nie znała Szkocji, ale od razu pokochała ją mocno i na zawsze.
Krajobrazy były tak piękne i pełne magii, że wyciskały z oczu łzy. Na każdym kroku czuć było historię tej krainy – ból przelanej krwi, wieczny smutek spowijający tajemnicze wzgórza niczym słynne szkockie mgły i lament za tymi, którzy zginęli podczas licznych walk o niepodległość, słyszalny w nurcie rzeki czy w szumiących koronach drzew.
Nawet zmienna pogoda jej nie przeszkadzała; wręcz przeciwnie, był w tym jakiś urok.
Powoli przeszła przez pokój i cicho otworzyła drzwi wychodzące na przestronny korytarz. Świetliki zamontowane przy podłodze dawały sporo światła. Idąc, starała się nie hałasować – nie chciała obudzić Branna.
Już wspólny lot okazał się nadzwyczajną grą nerwów. Przez całą podróż prawie w ogóle się nie odzywał. Z groźnie zmarszczonymi brwiami wpatrywał się w okno samolotu. Całym sobą dawał do zrozumienia, że nie chce jej towarzystwa. Tak mocno zaciskał szczęki, że bała się o jego zęby.
Żałowała, że z nim leci. Była nieszczęśliwa. Liczyła, że w Wilczym Sercu nie będą sobie wchodzić w drogę.
Idąc w stronę gabinetu Kaidana, minęła galerię obrazów i zdjęć. Z zazdrością przyglądała się portretowi Arlene. Zdobyć serce jednego z Przeklętych to nie lada sztuka. Ona także pragnęła zdobyć serce Przeklętego – tego najgroźniejszego z nich.
Ze smutnym uśmiechem na ustach ruszyła dalej. Drzwi do gabinetu były uchylone, więc od razu jej oczom ukazała się skąpana w księżycowej poświacie zatoka Moray Firth.
Westchnęła cicho. Jak zahipnotyzowana podeszła do ogromnej, przeszklonej ściany. Dłoń oparła o zimne szkło, pragnąc iść dalej ku tej srebrnej tafli. Nagle zachwyt ustąpił miejsca melancholii. Poczuła się niezwykle samotna i zagubiona. Mimo że fizycznie nic jej nie dolegało, to, co zrobił Litzberg, sprawiło, że zaczęła się bać – i świata, i ludzi.
Było jej przykro, że Jason całe negocjacje z wojskiem wziął na siebie, ale w tym momencie nie byłaby zbyt pomocna. To porwanie dotknęło ją bardziej, niż chciała przyznać przed najbliższymi, ale i przed samą sobą. Spuściła głowę, obejmując się ramionami. Bała się, że lęk na stałe zagości w jej życiu.
Delikatny szmer, który doleciał do niej z prawej strony, sprawił, że drgnęła przestraszona. Szeroko otwartymi oczami spojrzała w tamtym kierunku.
Wpatrując się w Branna, w jego zdecydowane rysy, nie potrafiła ukryć zaskoczenia. Siedział z wyciągniętymi przed siebie długimi nogami. Poza jeansami nie miał nic na sobie. Nagi tors przyciągał spojrzenie Karen jak magnes. Głośno przełknęła ślinę.
„Do licha – pomyślała zrezygnowana – miałam go za wszelką cenę unikać, a tu proszę, już się spotkaliśmy i to w środku nocy.”
– Przepraszam – odparła lekko ochrypłym głosem. – Nie wiedziałam, że tu jesteś... Pójdę sobie.
Ale wciąż stała i wpatrywała się w błyszczące czarne oczy. Nagle dotarło do niej, że oboje są półnadzy.
– Możesz zostać – powiedział tonem niby obojętnym, jednak zdradzającym rozdrażnienie. – Nie gryzę... chyba że druga strona wyraźnie sobie tego życzy – dodał, uśmiechając się dwuznacznie.
Karen zawahała się. Przyszła tutaj, by się uspokoić i wyciszyć, a miała wrażenie, że nieopatrznie weszła do jaskini lwa. Rozsądek podpowiadał ucieczkę, ale nie potrafiła się na to zdecydować.
Cały czas bacznie ją obserwował. Czuła, jak sunie wzrokiem po jej sylwetce. Ten wzrok palił skórę, zostawiając na niej niewidzialny ślad. Był niebezpieczny – nie musiał jej w ogóle dotykać, by obudzić w niej skrytą głęboko namiętność.
Stała, nie wiedząc, co począć. Czy uciec jak tchórz, czy też zostać i przekonać się, do czego to wszystko doprowadzi?
Została.
Uwadze Branna nie umknęła ani skąpa koszulka, którą miała na sobie, ani zgrabne uda, odcinające się bielą od mroku nocy, ani długie włosy muskające szczupłe ramiona i plecy.
Karen po chwili wahania usiadła w fotelu obok. Podkuliła pod siebie nogi. Czuła ciepło bijące od męskiego ciała, mimo że dzieliła ich spora odległość.
– Bym cię poczęstował, ale ze względu na głowę to chyba nie najlepszy pomysł – Brann uniósł butelkę z alkoholem, którą opierał o kolano. Nawet nie zauważyła, że cokolwiek trzyma w dłoni.
– Raczej nie – zgodziła się z nim Karen. Ale tak naprawdę chętnie by się napiła. Może whisky pomogłaby się jej rozluźnić. Była niesamowicie spięta, nawet bała się głębiej odetchnąć.
Po tej krótkiej wymianie zdań zapanowała nerwowa cisza, przepełniona emocjami, których zarówno ona, jak i on bali się nazwać.
– Lubisz to? – zagadnęła znienacka Karen. Miała dość przytłaczającego milczenia wiszącego pomiędzy nimi.
– Co takiego? – odpowiedział pytaniem na pytanie Brann, jednocześnie przykładając do ust gwint butelki i biorąc spory łyk wysokoprocentowego napoju. Ostry zapach whisky rozniósł się po pomieszczeniu.
– Swoją pracę. Uwalnianie ludzi z rąk porywaczy.
Rzucił jej zagadkowe spojrzenie.
– Jestem stworzony do tej roboty – stwierdził z nieukrywaną ironią. Tylko to potrafił robić. – Pewnie się zastanawiasz, czy zabijać też lubię.
Karen oderwała wzrok od morskich fal i spojrzała prosto w chłodne, taksujące oczy siedzącego obok niej mężczyzny. Ciepło, jakim emanował, sprawiło, że i jej zrobiło się gorąco, mimo skąpego stroju, jaki miała na sobie.
– To chyba nie moja sprawa – odparła ostrożnie. Zauważyła, że Brann był tego wieczoru w dziwnym nastroju.
– Uwielbiam – mówił, uśmiechając się zimno, wręcz okrutnie. Taka była prawda. W końcu od dziecka szkolony był na zabójcę. – Ludzie, z jakimi mam do czynienia, to nie są niewinne owieczki – to najgorsi z najgorszych. Pozbawieni sumienia, honoru i człowieczeństwa potwory. Gdybym porównał ich do zwierząt, obraziłbym zwierzęta. Już na samą myśl, do czego są zdolni, można dostać mdłości.
Karen od dawna wiedziała, że był skomplikowanym człowiekiem. Miał w sobie ogień i lód, jasność i mrok, dobro i zło. Był inny niż reszta Przeklętych. Nie krył się ze swoją gwałtowną naturą. Nie starał się wywrzeć na niej dobrego wrażenia, wręcz przeciwnie – pragnął, by wiedziała, kim tak naprawdę jest: egzekutorem.
Brann wpatrywał się zachłannie w urzekającą twarz Karen, na której malowały się najróżniejsze uczucia – od fascynacji po lęk. Dobrze, powinna się go bać; tak będzie dla niej bezpieczniej.
Gdy zobaczył ją przed paroma minutami oblaną promieniami księżyca, w koszulce na cienkich ramiączkach ledwie zakrywającej pośladki, z wrażenia o mało nie wylał na siebie zawartości butelki.
Skrył się w gabinecie Kaidana z najlepszą whisky z jego zapasów, by o niej nie myśleć, a tu proszę – zjawia się, by go kusić nie tylko w snach, ale i na jawie. Sam nie wiedział, dlaczego to właśnie Karen tak go oczarowała. Owszem, była piękna, ale w swoim życiu poznał wiele niezwykle atrakcyjnych i wyrafinowanych kobiet, które jednym spojrzeniem obiecywały mężczyźnie niebo.
Ale w jej przypadku chodziło o coś innego – o ból duszy, który w niej wyczuwał. Taki sam ból nosił w sobie. Poznała, czym jest prawdziwy strach, spojrzała śmierci w oczy. Takie przeżycia zostawiają ślad.
Już zawsze będzie nosiła w sobie cień – pamięć tych strasznych wydarzeń, a nieuświadomiony lęk będzie się czaił niedaleko. Ktoś, kto czegoś takiego nie przeżył, nigdy nie zrozumie, z czym taki człowiek musi się mierzyć, z jakimi koszmarami walczy co noc. On wiedział.
– Nie możesz spać.
– Rzeczywiście nie mogę. Po podróży zawsze mam z tym problem. – Oczy Karen zatrzymały się na męskich wargach. Wyobrażała sobie te seksowne usta błądzące po jej skórze, całujące różne wrażliwe miejsca.
Nagle atmosfera zrobiła się ciężka od grzesznych obrazów, które podsuwała im wyobraźnia – seksualnej gorączki trawiącej ich ciała.
Brann doskonale wiedział, co się z nią dzieje. Bo to samo pragnienie zawładnęło i nim.
Od kiedy spotkali się na ślubie Kaidana i Arlene, ich relacja podszyta była tym specyficznym, erotycznym ożywieniem. Od początku wiedział, że to tylko kwestia czasu, kiedy pójdą do łóżka. Na dodatek byli w Wilczym Sercu praktycznie sami. John i Katy, na co dzień opiekujący się zamkiem, mieszkali w osobnym domku. Jakby sam los chciał ich do siebie zbliżyć.
Z westchnieniem wyrażającym rezygnację odstawił butelkę z alkoholem na podłogę. Jednym ruchem przysunął fotel Karen do siebie, tak że teraz siedzieli do siebie twarzami. Oboje starali się ukryć trawiący ich ogień pożądania, ale lśniące w ciemności oczy zdradzały, co tak naprawdę się z nimi dzieje.
Brann uniósł prawą rękę i wsunął ją w kobiece włosy. Przez chwilę przeczesywał je palcami, zachwycając się ich jedwabistą miękkością. Pachniały dziką łąką i sadem. Następnie przejechał kciukiem po jej lekko rozchylonych ustach. Oboje wstrzymali oddech, gdy pochylił głowę i niespiesznie musnął wargi Karen swoimi. To wystarczyło, by ich ciała zmieniły się w rozgrzaną do czerwoności lawę.
Powoli polizał językiem jej dolną wargę, a następnie wsunął go głębiej, penetrując wilgotne wnętrze. Słyszał, jak lekko wzdycha, a ten słodki dźwięk sprawił, że wszystko w nim zaczęło wrzeć od pobudzonych zmysłów. Pragnął pochwycić ją w ramiona i zanieść do łóżka, by w końcu spełnić swoje erotyczne fantazje, które nawiedzały go za każdym razem, gdy pomyślał o tej kobiecie.
Karen długo czekała na pocałunek Branna. W myślach wiele razy wyobrażała sobie ten moment, ale rzeczywistość przeszła jej najśmielsze oczekiwania. Miała ochotę wtulić się w niego i poczuć na sobie jego nagą skórę. Ale nawet nie drgnęła, oddając mu kontrolę nad tym, co teraz między nimi się działo.
Zamknęła oczy, pozwalając ekscytującym doznaniom przepływać przez swoje ciało. Rozpływała się od dotyku twardych ust, a delikatne ugryzienia przyprawiały ją o dreszcze. Każde muśnięcie męskiego języka powodowało, że skrawek skąpych majtek między udami stawał się coraz bardziej wilgotny i drażnił czułe miejsce.
Westchnęła cichutko, powodując u Branna seksualne męki. Była taka słodka i rozkosznie uległa, wręcz roztapiała się od ich pocałunku. Jej reakcja na niego sprawiła, że o mało nie oszalał. Od dawna miał styczność z kobietami, dla których seks nie miał żadnych tajemnic, a taki pocałunek nie zrobiłby na nich najmniejszego wrażenia. Między Karen a jego dawnymi kochankami była przepaść, ale to właśnie ona potrafiła wzniecić w nim tak potężny płomień, którego nikt nie był w stanie ugasić. Tylko ona. Tylko jej cudowne ciało.
Mimo to resztką sił oderwał się od malinowych ust. Jeszcze przez chwilę oddychali tym samym powietrzem, walcząc z potężną siłą, która pchała ich ku sobie, ale Brann w końcu odsunął się i oparł plecami o fotel.
Karen patrzyła na niego zamglonymi od ekstazy i zmysłowego szaleństwa turkusowymi oczami. Sam się dziwił, że nie uległ niememu błaganiu, jakie widział w jej spojrzeniu. Tak wspaniale mu się oddawała, całą sobą reagując na pocałunek. Niczego nie udawała, z niczym się nie kryła. Była zachwycająca.
Ale ktoś musiał być rozsądny – padło na niego. Nie mógł jej w ten sposób wykorzystać. Nie, kiedy wiedział, że nie mają przed sobą przyszłości. Gdyby był kimś innym, a nie Krukiem, nigdy by jej nie pozwolił odejść ze swojego łóżka i życia. Żeby chociaż trochę ochłonąć i rozładować napięcie, które rozsadzało mu lędźwie, w myślach klął na czym świat stoi. Niestety, niewiele to pomogło.
Do Karen w końcu dotarło, że to koniec. Rozpalona, zdezorientowana i do żywego zraniona postępowaniem mężczyzny, odsunęła fotel i wstała. W tym momencie poczuła męską dłoń chwytającą jej rękę.
– To dla twojego dobra – głos Branna rwał się od wewnętrznego ognia, który w nim
buzował, a w żyłach zamiast krwi płynęła czysta żądza.
Za to w myślach krzyczał: „Nie chcę cię skrzywdzić, jak skrzywdziłem wszystkie kobiety w swoim życiu! Nie zasługuję na ciebie!”
Patrzył smutno, jak Karen ze złością wyrywa się z jego uścisku. Nie potrafiła zapanować nad gniewem.
– Dla mojego dobra? Czy może dla swojego? – zapytała zimno. – Bądź łaskaw zauważyć, że jestem dorosłą kobietą i od dawna podejmuję samodzielne decyzje. Nikt nie musi za mnie myśleć.
Na chwilę zamilkła, bo czuła, że zaraz wybuchnie. Wzięła głęboki oddech, i patrząc mu prosto w oczy, dokończyła cicho: – Boisz się, Brann. Trzęsiesz się ze strachu przed tym, co się między nami dzieje. W porządku, to mogę zrozumieć. Ale, na Boga, nie wykręcaj się tym wyświechtanym frazesem: „że to dla mojego dobra”! Nienawidzę tego! Nie jesteś moim bratem, tylko...! – nie dokończyła, bo za mocno by się przed nim odsłoniła.
Następnie, z dumnie uniesioną głową pomaszerowała w stronę wyjścia. Przy drzwiach zatrzymała się na chwilę.
– Znam cię, Brann, lepiej, niż ci się wydaje. Ty masz swoje tajemnice, ale i ja mam swoje. Może kiedyś uda nam się nimi nawzajem podzielić – i nie czekając na jego reakcję, wyszła.
Idąc do swojej sypialni, cała się trzęsła od rozbudzonych zmysłów i wściekłości. Będąc w swoim pokoju, położyła się na łóżku i zapatrzyła w sufit. Nienawidziła tego rollercoastera, jaki fundował jej Durward. Miała dość tego mężczyzny. Za bardzo przejął się rolą jej anioła stróża. Bronił dostępu do siebie, jakby był jakąś twierdzą. Zasmucona zwinęła się w kłębek i w końcu zasnęła.
Brann był zły na siebie i na Karen, że – nieproszona – tak szybko zadomowiła się w jego, zdawało się, skutym lodem sercu.
Bez namysłu opróżnił do końca butelkę z whisky. Niestety, ku jego rozczarowaniu, alkohol nie zagłuszył uczuć, jakie budziła w nim jasnowłosa piękność.
Uśmiechnął się z goryczą. Nieźle mu się oberwało za to, że pierwszy raz w życiu chciał zachować się przyzwoicie. Próbował zbudować między nimi mur, ale wystarczyło jedno jej spojrzenie, by cały wysiłek poszedł na marne. Nie wiedział, czy w ogóle uda mu się wytrwać w swoim postanowieniu – by jej więcej nie dotknąć, nie chłonąć tego cudownego zapachu, jaki wokół siebie roztaczała, nie całować.
Gdy jeansy już go tak nie cisnęły i mógł swobodnie chodzić, udał się do donżonu. To tam Przeklęci trzymali swoje skarby, które przez wieki udało im się zgromadzić. Zapalił światło i powiódł spojrzeniem po szkatułach wysadzanych kamieniami szlachetnymi, złotych kielichach, klejnotach, obrazach, dokumentach. Każda z tych rzeczy była wyjątkowa – o wielkiej wartości historycznej, materialnej i sentymentalnej.
Ale dzisiejszej nocy Branna interesowało coś innego. Jego czarne oczy zatrzymały się na sporych rozmiarów gablocie. Napłynęły słodko-gorzkie wspomnienia. Z mieszaniną melancholii i radości sięgnął po ukrytą za szkłem zawartość. Gdy poczuł chłód metalu pod palcami, przyjemny dreszcz przemknął przez jego ciało. Cieszył go widok dawno niewidzianego przyjaciela – Posłańca Śmierci. Mocno chwycił trzon miecza i podniósł go do góry. Stal błysnęła złowrogo w sztucznym świetle.
Brann, nie namyślając się długo, ruszył ze swoim orężem do wyjścia. Drobne kamyki zachrzęściły pod ciężkimi butami, gdy znalazł się na placu przed Wilczym Sercem. Lipcowa, ciepła noc sprzyjała aktywnościom na świeżym powietrzu.
Trzymając miecz obiema rękami, rozpoczął walkę z niewidzialnym przeciwnikiem – a tym przeciwnikiem był tak naprawdę on sam i jego głód Karen.
Wychodząc, nie zawracał sobie głowy koszulką; pokryta potem skóra lśniła w promieniach księżyca, a mięśnie napinały się od ciężaru Posłańca.
Od razu przypomniał sobie cały plan treningowy, jaki opracował, będąc nastolatkiem. Tylko myśl o zabiciu ojca, motywowała go wtedy do niezwykle wyczerpujących ćwiczeń.
Gdy zmęczenie w końcu dało o sobie znać, skierował ostrze w stronę starych drzew.
– Nie myśl, że przegapiłem moment, w którym się tutaj pojawiłeś, Balor – Brann, nie kryjąc sarkazmu, zwrócił się do swojego niespodziewanego gościa. – I zapamiętaj sobie: nie lubię mieć widowni.
Balor w odpowiedzi zaśmiał się cicho. Oderwał się od pnia drzewa, o które opierał ramię, i niespiesznym krokiem ruszył w stronę Branna.
– Kto urodził się wojownikiem, nigdy nie przestaje nim być. Mogę? – Mężczyzna wskazał ręką na oręż.
Kruk przyglądał mu się uważnie spod przymrużonych powiek. Gdy stwierdził, że ma pokojowe zamiary, podał mu broń.
Balor z podziwem i ogromnym entuzjazmem chwycił rękojeść Posłańca Śmierci. Z zachwytem przyglądał się ostrzu, na którym wyryte było motto: „Nulla salus hostibus” – „Dla wrogów nie ma ocalenia”.
Miecz Branna był o wiele większy i cięższy od przeciętnego miecza, mimo to świetnie leżał w dłoni.
– Piękny – szepnął. – Excalibur, Wilczy Kieł i Posłaniec Śmierci – trzy wyjątkowe, wręcz legendarne oręża.
Następnie, podobnie jak wcześniej Kruk, zaczął wywijać nim, jakby ten nic nie ważył. Zapoznawał się z nim, próbując wychwycić jego mocne i słabe strony. A potem i on rozpoczął swoją walkę. Ciął powietrze, jakby rzeczywiście miał do czynienia z prawdziwym, niebezpiecznym przeciwnikiem.
Brann, stojący z boku, przyglądał się mu z zainteresowaniem. On, Kaidan i reszta Przeklętych byli mistrzami miecza, ale Balor zadziwiał umiejętnościami. Był w tym doskonały. Walczyć z nim ramię w ramię to przywilej i honor, ale mieć go za rywala... Wtedy należało wspiąć się na wyżyny swoich możliwości.
Po kwadransie, lekko zdyszany oddał Posłańca Durwardowi.
– Jesteś w formie – stwierdził z szacunkiem Kruk, spoglądając na jego imponującą klatkę piersiową, rozwinięte mięśnie ramion i silne nogi.
– Ty też – Balor zrewanżował się komplementem.
W tym momencie obaj pomyśleli o tym samym: jeśli dojdzie między nimi do starcia, będzie ono długie i brutalne. Byli tego samego wzrostu i budowy, dysponowali podobną siłą i umiejętnościami. Tak, walka będzie zacięta. Z tym że Kruk przestanie być nieśmiertelnym, a Balora nie da się zabić. Ale czy na pewno?
– Co tutaj robisz? I nie wciskaj mi kitu, że przechodziłeś obok i postanowiłeś wpaść. Nie o drugiej w nocy – Brann w napięciu przyglądał się stojącemu naprzeciwko niego mężczyźnie.
– Powiedzmy, że miałem ochotę na pogawędkę.
– Przestań chrzanić i mów, co cię tak naprawdę do mnie sprowadza. – Mówiąc to, Kruk uniósł Posłańca i przyłożył ostrze do szyi Balora. Mały pokaz siły nie zaszkodzi.
Jego rywal uśmiechnął się posępnie. Po przyjacielskiej atmosferze sprzed chwili nie było śladu. Już się nie kryli ze swoją niechęcią.
– Sądziłem, że ucieszysz się z nowiny: w końcu zdejmę kaganiec i spuszczę cię ze smyczy – czego zawsze chciałeś.
Oczy Branna zwęziły się groźnie.
– Kiedy?
Balor popatrzył na księżyc.
– Podczas pełni, za niecałe dwa tygodnie. Niektórzy nazywają ją Pełnią Burzowego
Księżyca. Mocno dramatyczna nazwa, nieprawdaż? Ale Morrigan lubi taką, nieco teatralną otoczkę.
– Dwa tygodnie... – powtórzył za nim Brann.
– Uwierz mi, czekam na ten moment równie niecierpliwie, jak ty, a może nawet bardziej – w głosie Balora pojawiła się jakaś dziwna nuta, nadzieja pomieszana z rezygnacją.
Co zdecyduje Morrigan? Jego ukochana była najbardziej nieprzewidywalną osobą, jaką znał. Nie opuszczało go przeczucie, że jej decyzja nie będzie taką, jakiej pragnął. Ale jednego był pewien – ta noc zmieni wszystko.
Zimne oczy Balora błysnęły diabolicznie, gdy z powagą spoglądał na Branna.
– Szykuj się, Kruku, na swoją ostatnią, prawdziwą walkę. Jak za starych, dobrych czasów.
Może będziesz miał szczęście i uda ci się mnie pokonać.
Po czym odwrócił się i niespiesznym krokiem ruszył w stronę starych drzew, by po chwili zniknąć w ciemności.
Durward przez dłuższy czas stał i patrzył w tamtym kierunku. Następnie skierował swoje posępne czarne oczy w stronę księżyca.
„Dwa tygodnie” – szepnął do siebie.
Przerzucił Posłańca Śmierci przez ramię i udał się do zamku.
Po prysznicu, leżąc już w łóżku, rozmyślał o słowach Balora. Nie czuł strachu, jedynie wściekłość. Był pewien, że gdy nadejdzie pełnia, będzie gotowy na każdy scenariusz jaki napisze dla niego wróg.
Dodaj komentarz