Przeklęty: Brann. Część 2, rozdział 8

Przeklęty: Brann. Część 2, rozdział 8   Od pamiętnego pocałunku minęły dwa dni. Oboje pilnowali, by nie wchodzić sobie w drogę, spotykając się jedynie podczas kolacji i wymieniając zdawkowe uwagi o pogodzie.  
   Ale pewnego ranka Brann w końcu stracił cierpliwość. Wszedł do kuchni i zastał krzątającą się po niej Karen.  
   Gdy go zobaczyła, zatrzymała się w pół kroku. Przez chwilę syciła wzrok jego obecnością, a potem, patrząc prowokująco prosto w czarne oczy, odstawiła swój kubek z kawą i skierowała się w stronę drzwi. Nie miała zamiaru przebywać z nim w jednym pomieszczeniu. Ta gra w uniki drażniła ją i sprawiała psychiczny ból. Myślała nawet o opuszczeniu Wilczego Serca, ale pospieszny wyjazd mógł sprowokować Jasona do zadawania pytań, których za wszelką cenę chciała uniknąć. Znalazła się w samym środku tej beznadziejnej sytuacji, nie mając pojęcia, co zrobić.  
   Brann patrzył, jak z gniewną miną wychodzi z kuchni. To rozsierdziło go nie na żarty.  
   Ruszył za nią.  
   – Karen! – krzyknął.  
   Znajdowali się teraz w przestronnym hallu, łączącym różne części zamku.  
   Ale ona się nawet nie zatrzymała. Udając, że nie słyszy pełnego złości wołania, zmierzała szybkim krokiem w stronę schodów. W tym momencie pragnęła tylko jednego: by trzymał się od niej z daleka.  
   – Karen! – zawołał ponownie, nie kryjąc irytacji.  
   Widząc, że nie reaguje na jego wołanie, podbiegł do niej i boleśnie chwycił za ramię.  
   Odwróciła się ku niemu z groźnie zmarszczonymi brwiami, a turkusowe oczy ciskały błyskawice.  
   – Do diabła, Karen! Staram się cię chronić!  
   Brann patrzył na jej śliczną twarz i mocno zaciśnięte usta, czując, jak narasta w nim wściekłość. Wciąż trzymając ją w żelaznym uścisku, wycedził przez zęby:
   – Nie znasz mnie! Nie wiesz, kim tak naprawdę jestem!
   Jego twarz pociemniała, jakby przysłonił ją cień.  
   – To, że zabijam za pieniądze, to nic w porównaniu z moimi pozostałymi grzechami.  
   Zamilkł, czekając na jakąś reakcję z jej strony, a gdy się nie doczekał, jego złość jeszcze wzrosła.  
   Patrząc na nią z góry, syknął pogardliwie:  
   – Jestem przeklęty, Karen! Przeklęty!  
   Nagle puścił jej szczupłe ramię i odwrócił się do niej plecami. Wziął głęboki oddech – jeden, drugi, dziesiąty – starając się zapanować nad emocjami, ale nie potrafił.  
   Chciał wyznać jej całą prawdę o sobie, by zrozumiała, jakim był draniem. Jednocześnie bał się zobaczyć w niebieskich oczach wstręt, gdy pozna jego ohydną przeszłość.
   Nie patrząc na nią, wypranym z wszelkich uczuć głosem wypowiedział słowa, które wciąż cholernie bolały:  
   – Dawno temu... – nie chciał wracać do tamtych strasznych chwil, nie chciał pamiętać, ale musiał się wyspowiadać ze zła, które uczynił. – Dawno temu zabiłem kobietę, którą kochałem nad życie.
   Zaczerpnął powietrza i dokończył rozgoryczony:
   – Obiecałem ją bronić... a przeze mnie zginęła.  
   Cisza, która zapadła po tym wyznaniu, była ciężka od smutku, który Brann cały czas w sobie nosił. Nawet czas nie zdołał go ukoić. Nie było dla niego przebaczenia. Nigdy.  
   – Wiem o tym – odparła łagodnie Karen.
   Mężczyzna powoli odwrócił się w jej stronę, patrząc na nią z niedowierzaniem. Nie rozumiał, o co jej chodzi.  
   Karen ostrożnie podeszła do Branna. Bez słowa uniosła dłoń, sięgnęła do jego szyi i spod czarnej koszulki, którą miał na sobie, wyciągnęła ciężki medalion. Po chwili lśnił tajemniczo na jego torsie.  
   Cały czas patrząc mu w oczy, wsunęła rękę do kieszeni bluzy i wyjęła swój najcenniejszy skarb. Ściskała go przez moment, rozpoznając znajome kształty, a potem zdenerwowana, przygryzając dolną wargę, otworzyła dłoń.  
   Oczom Branna ukazało się coś szokującego. Miał wrażenie, że się dusi. Nie potrafiąc wykrztusić słowa, stał i patrzył, jak kobieta łączy ze sobą dwie połówki rozdzielonego przed wiekami medalionu.  
   Jedna część należała do niego, a drugą – tysiąc lat temu – podarował Catrionie jako symbol swojej miłości.  
   Oszołomiony spoglądał raz na wisior, a raz na Karen. Jak to się stało, że go zdobyła? Powinien spoczywać na dnie jeziora Loch Ness, strzeżony przez jego mętne i podstępne wody.
   – Kruk ponownie jest kompletny – szepnęła, z czułością muskając palcami podobiznę ptaka.  
   Po jej bladych policzkach płynęły łzy.  
   – Znam twoją przeszłość, Brann i... – przez szloch, który w niej wzbierał, miała trudności z mówieniem – … dobrze wiem, co się wydarzyło przed wiekami.  
   Durward, wstrząśnięty jej słowami, szarpnął się do tyłu, na nowo rozdzielając medalion. Rysy twarzy stężały mu w przerażającym grymasie.
   – Kto ci zdradził moje tajemnice? Jason? Arlene? – syknął.  
   Miał ochotę coś zniszczyć, rozładować rosnący w nim gniew. Ktokolwiek wyjawił jego sekrety, nie miał prawa tego robić.
   Karen wzięła głęboki oddech:  
   – Catriona.  
   Brann stał jak słup soli, nie wiedząc, jak się zachować. Poczuł się, jakby go ktoś uderzył w splot słoneczny. Wszystkie niewidoczne rany zadane mu przed wiekami otworzyły się, sprawiając potworny ból, a ciało ogarnęło lodowate zimno.  
   – Skąd o niej wiesz? – wychrypiał. Serce tłukło mu się w piersi jak oszalałe, a krew pulsowała dziko w skroniach.  
   Kobieta uśmiechnęła się tkliwie.  
   – Od niej samej.  
   Gdy to usłyszał, aż się zachwiał. Podszedł do Karen, brutalnie chwycił za brodę i uniósł do góry. Patrzył na nią złowrogo, niemal z nienawiścią. Atmosfera między nimi zrobiła się tak gęsta, że można ją było ciąć nożem.  
   – Kłamiesz. Ona od dawna nie żyje – głos mu drżał z emocji. Chwila, gdy umierała mu na rękach, była najstraszniejszą w całym jego długim życiu.  
   – Tak.  
   Karen, spoglądając w ciemne oczy Durwarda, miała wrażenie, że nigdy nie widziała tak złamanego człowieka. Jej serce rwało się do niego, pragnąc go pocieszyć.
   – Skąd wiesz o Catrionie? – powtórzył, cedząc powoli słowa. Jeszcze panował nad sobą, ale zmarszczone brwi, napięte rysy twarzy i ciało gotowe do ataku zdradzały rosnącą w nim furię.  
   – To długa historia – z cichym westchnieniem odparła Karen. – Jeśli dasz mi szansę, wszystko wyjaśnię.  
   Brann gniewnym ruchem puścił jej brodę i zrobił krok do tyłu.  
   – Chodźmy do gabinetu – zarządził. Nie chciał, by ktoś im przeszkadzał.  
   Zimnymi oczami przyglądał się, jak pokonuje szerokie schody. Przeklinając w duchu, ruszył za nią.  
   Gdy znaleźli się na miejscu, Durward kazał jej usiąść na kanapie, a sam podszedł do okna. Wsadził obie dłonie do przednich kieszeni jeansów i niewidzącym wzrokiem wpatrywał się w morze.  
   – Możesz zaczynać – polecił ostro.  
   Tak naprawdę miał ochotę uciec, by w ustronnym miejscu lizać rany, które ponownie zaczęły krwawić. Bał się tego, co mógł usłyszeć.  
   Karen wpatrywała się w jego wysoką sylwetkę z tęsknotą w oczach. Zauważyła, jak mocno zaciska zęby, jak spięte jest jego ciało. Czuła, że myślami jest daleko stąd, w innym miejscu i czasie... przy innej kobiecie. Nie chciała sprawiać mu bólu, którego w życiu doświadczył aż nadto. Pragnęła ukoić jego gniew, ulżyć w cierpieniu, i – być może – dać mu szansę na nową miłość.  
   Cały czas bawiła się pasmem jasnych włosów, co było u niej oznaką zdenerwowania.  
   – Jak wiesz, po poprzednim porwaniu Kaidan zaproponował, żebym właśnie w Wilczym Sercu dochodziła do siebie.  
   Przypomniała sobie swój zachwyt tym miejscem, gdy zobaczyła je po raz pierwszy.  
   – Do końca życia będę mu wdzięczna za to zaproszenie. Nie tylko dlatego, że znalazłam tu spokój, którego wtedy tak bardzo potrzebowałam, ale przede wszystkim za to, że... – przełknęła ślinę, bo nagle zaschło jej w gardle – … za to, że zrozumiałam, kim tak naprawdę jest mój anioł stróż. Czyli ty.  
   Brann cały czas milczał, lecz zauważyła, jak napinają się mięśnie jego szczęki.  
   – Przebywaliśmy z Jasonem w zamku około tygodnia, gdy postanowiliśmy zobaczyć słynne Loch Ness – snuła swoją opowieść Karen. – Tego dnia pogoda dopisała, świeciło słońce, opadów nie zapowiadano, choć – jak zawsze – mocno wiało. Nam to jednak nie przeszkadzało. Wzięliśmy samochód i ruszyliśmy ku przygodzie.  
   Zamilkła, wracając we wspominaniach do tych radosnych godzin. Była zadowolona, że to jej brat prowadził; dzięki temu mogła w pełni cieszyć się pięknem i majestatem szkockich krajobrazów.  
   – Nie mogliśmy się doczekać, kiedy w końcu zobaczymy znane na cały świat jezioro oraz Nessie – uśmiechnęła się do swoich myśli. – Za namową Kaidana i dzięki jego wskazówkom trafiliśmy do odosobnianego zakątka Loch Ness. Kawałek piaszczystego brzegu aż kusił, by posiedzieć i popatrzeć na ten cud natury. W pewnym momencie Jason postanowił wejść na pobliskie wzgórze, by wypatrywać Nessie, a ja podeszłam do jeziora, by zamoczyć dłonie w zimnej wodzie.  
   Spojrzała na swoje ręce, zastanawiając się nad impulsem, który kazał jej wtedy stanąć nad samym brzegiem Loch Ness.  
   – Wśród kamieni zauważyłam coś, co się dziwnie mieniło – doskonale pamiętała towarzyszące jej wtedy podekscytowanie. – Wyobraź sobie moje zdumienie, gdy błyskotka okazała się medalionem... a właściwie połową medalionu.  
   W tym momencie Brann przypomniał sobie chwilę, gdy wrzucał wisior należący do Catriony do jeziora, a także swoje rozgoryczenie z powodu odrzucenia przez nią tego daru, jak i jego miłości.  
   Patrzył tępo przed siebie, mając wrażenie, że otwierają się przed nim wrota piekieł.  
   Zaczął szybciej oddychać. Fala goryczy zalała go niczym tsunami. Kiedy myślał, że już więcej nie zniesie, poczuł na ramieniu drobną, kobiecą dłoń – dłoń niosącą pocieszenie i otuchę, której tak bardzo potrzebował.  
   – Wiem, że Catriona zginęła podczas walki z tobą – głos Karen drżał od równie silnych uczuć, jakie w tej chwili targały duszą Branna. – Wiem też, że to był wypadek. Ostatnią rzeczą, jaką chciałbyś zrobić, byłoby zabicie kobiety, którą szczerze kochałeś.  
   Brann drgnął, jakby przyłożyła mu do ciała rozgrzany do czerwoności pręt. Miał ochotę wyć jak ranne zwierzę.  
   Gwałtownie odwrócił się w jej stronę, z całej siły chwycił za ramiona i zaczął nią potrząsać. Jego oczy płonęły dziko jak u szaleńca.  
   – Mów! Kto ci to wszystko powiedział?! Kto mnie zdradził?!
   Karen uniosła rękę i z miłością dotknęła jego lekko zarośniętego policzka.  
   – Wiem, że trudno w to uwierzyć, ale sama Catriona do mnie przyszła. Odkąd znalazłam medalion, śni mi się prawie każdej nocy i opowiada o tobie.  
  Kobieta oswobodziła się z bolesnego uścisku i mocno wtuliła w silne, męskie ramiona.  
   Durward stał sztywno wyprostowany, ale instynkt podpowiadał jej, że właśnie teraz jest mu najbardziej potrzebna. Słyszała, jak mocno bije mu serce, a naprężone ciało czeka na cios.  
   – Znam cię Brann... – szepnęła wzruszona. – Wiem o tobie wszystko.  
   Jej chłodne palce wsunęły się pod czarny T-shirt i delikatnie musnęły gładką skórę pleców.  
   – Tu były kiedyś blizny po chłostach, których nie szczędził ci ojciec.  
   Po chwili dodała coś niezwykle istotnego, coś, na co czekał całe życie:  
   – Catriona była tak zaślepiona nienawiścią po stracie bliskich, że nikomu nie wierzyła... nawet sobie.  
   W tym momencie coś w nim pękło. Runął mur, za którym się schronił, by nie popaść w obłęd po stracie Catriony.  
   Nie był w stanie udźwignąć więcej cierpienia ani przełknąć więcej łez.  
   Odepchnął Karen i, jak oparzony, wybiegł z gabinetu Kaidana. Potrzebował świeżego powietrza.  
   Oszołomiony, skierował się w stronę schodów, a potem do wielkich dębowych drzwi prowadzących na zewnątrz.  
   Gdy poczuł na twarzy powiew chłodnego wiatru, odetchnął z ulgą.  
   To, czego się właśnie dowiedział, nie mieściło mu się w głowie. Catriona nawiedzała Karen we śnie i dzieliła się z nią swoimi wspomnieniami. Nie potrafił tego ogarnąć rozumem.
   Podszedł do zaparkowanego niedaleko Land Rovera. W tym momencie chciał być jak najdalej od niej i jej słów. Ryk uruchamianego silnika i pisk opon odjeżdżającego samochodu poniósł się po okolicy.  
   Brann gnał przed siebie, nie zważając na trudny teren. Nie zwolnił nawet wtedy, gdy znalazł się na publicznej drodze.  
   Pędził, ścigany przez demony przeszłości, przed którymi, jak już nie raz się o tym przekonał, nie uda się uciec. Mimo to – jak głupi – wciąż próbował.  
   Po godzinie jazdy zatrzymał się w miejscu, gdzie był zupełnie sam. Przez chwilę siedział w samochodzie, zastanawiając się, co właściwie tutaj robi. Odkąd wybiegł z Wilczego Serca, niewiele pamiętał.  
   W końcu wysiadł z auta. To, co ujrzał, przyniosło ukojenie jego zbolałej duszy.  
   Z rozrzewnieniem spoglądał na Monadhliath – Szare Góry. Ich piękno rezonowało z jego szkockim duchem.  
   Będąc daleko, tęsknił za tymi widokami. Za ten kraj walczył. W tych górach, wraz z pozostałymi Przeklętymi, ukrywał się przed żołnierzami Cumberlanda po bitwie pod Culloden i patrzył, jak jego ojczyzna spływa krwią.  
   On i jego bracia brali udział w wielu wojnach, ale to Culloden miało już na zawsze zostawić otwartą ranę w jego sercu – podobnie jak śmierć Catriony.  
   Oparty o maskę samochodu, ze splecionymi na piersi rękami, patrzył daleko, aż po horyzont, a wiatr igrał w jego czarnych włosach.  
   Słowa Karen wciąż dźwięczały mu w głowie. Nie potrafił opisać wstrząsu, jakiego doznał, gdy zaczęła opowiadać mu o jego dawnej ukochanej. Nawet jeśli przez moment podejrzewał, że to Kaidan, Jason albo sama Arlene zdradzili szczegóły z jego przeszłości, to widok medalionu w jej dłoni rozwiał wszelkie wątpliwości. Mówiła prawdę.  
   – Catriona... – wyszeptał.  
   Przypomniał sobie, jak ocknął się osłabiony po próbie otrucia go. Pierwsze, co wtedy zobaczył, to jej zmartwioną twarz. Czuwała przy nim dzień i noc, nie pozwalając mu umrzeć.  
   Szkoda, że dopiero po śmierci zrozumiała, kto zabił jej rodzinę. Po dziesięciu wiekach gehenny mógł w końcu odetchnąć z ulgą. Znała prawdę, wybaczyła mu, kochała go.  
   Poczuł się, jakby zdjęto mu z ramion ogromny ciężar, który z biegiem lat coraz bardziej go przygniatał. Mówią, że czas goi rany – ale nie wtedy, gdy na te rany sypie się sól wyrzutów sumienia. Może teraz będzie w stanie sam sobie dać rozgrzeszenie.  
   Nie wiedział, jak długo tak stał i patrzył na góry. Emanowały dumą i spokojem, który udzielił się również i jemu.  
   Słońce przewędrowało już spory kawałek nieboskłonu, gdy postanowił wracać. Po drodze zatrzymał się na posiłek, ponieważ poczuł głód. Gdy zjadł, ruszył z powrotem do Wilczego Serca.  
   Do Karen.  

   ***  

   Zatroskana Karen patrzyła, jak Brann wybiega z pokoju. Rozumiała, że pragnie być teraz sam. Wcale mu się nie dziwiła. Jej opowieść była szokujące i trudna do pojęcia. Musiał to wszystko przemyśleć i poukładać w głowie.  
   Sama również czuła się nieswojo, gdy po raz pierwszy przyśniła się jej Catriona. Od tamtej pory minęło siedem lat, a one przez ten czas zbliżyły się do siebie, a może nawet – w jakiś metafizyczny sposób – zaprzyjaźniły. Dzięki niej poznała nie tylko tragiczną historię ich miłości, ale i Kruka – mężczyzny, którego obie kochały.  
   Doskonale rozumiała Catrionę, jej sprzeciw wobec ojca, by pozostać w Urchadain... u boku największego wroga. Sama postąpiłaby tak samo.
   Jej palce musnęły medalion – dawny symbol miłości Catriony Cameron i Branna Durwarda. Nie była o nią zazdrosna. Jej czas minął. Teraz ona dostała swoją szansę. Ale czy uda jej się ją wykorzystać? Sytuacja, w jakiej się znaleźli, nie napawała optymizmem.
   Musiała wyjść na powietrze, przewietrzyć głowę.  
   Wychodząc z zamku, instynktownie skierowała się w stronę niewielkiego parku, a potem na Wzgórze Potępionych. Było to miejsce niezwykłe – pełne magii, ale i łez.  
   Słyszała, że wielu ludzi, ulegając podszeptom złych duchów zamieszkujących wzgórze, skoczyło z urwiska, na zawsze znikając w zimnych wodach Moray Firth. Czasami, gdy opary mgły snuły się wzdłuż klifu, można było usłyszeć zawodzenie dusz, które – zawieszone między światami, nie należąc ani do żywych, ani umarłych – płakały nad swoim losem.  
   Mimo panującej tu ponurej aury, Karen stała na samej krawędzi klifu i przyglądała się falom, które pędziły ku skałom, pchane porywistym wiatrem. Włosy tańczyły wokół jej smutnej twarzy, od czasu do czasu smagając delikatną skórę. Dłonie wsadziła głęboko do kieszeni bluzy, bo zrobiły się lodowate.  
   Nagły dreszcz przeszył jej zziębnięte ciało. Czuła, że ktoś ją obserwuje. Nerwowo obejrzała się za siebie, ale nikogo nie było.  
   – To tylko zbyt bujna wyobraźnia – mówiła do siebie w duchu.  
   Jednak cały czas była świadoma natarczywego spojrzenia. I nagle strach ustąpił. Zło odeszło. Odetchnęła głęboko, by uspokoić zbyt szybko bijące serce, ale to nic nie dało. Dalej się trzęsła.  
   Schodząc ze wzgórza, zastanawiała się, co to mogło być. Jakieś dzikie zwierzę? Na pewno nie był to człowiek – z pewnością by go zauważyła. Wokół nie było żadnych drzew ani krzaków, za którymi można by się było schować. W zwierzę też wątpia. Te dziwne odczucia postanowiła zrzucić na karb specyficznej atmosfery panującej na Wzgórzu Potępionych.  
   Aczkolwiek uspokoiła się dopiero wtedy, gdy przekroczyła próg zamku. Nawet zrobiło się jej głupio, że uległa jakiemuś urojeniu.  
   Panujący wszędzie spokój, zdradzał, że Branna wciąż nie ma. Zastanawiała się, czy dziś go jeszcze zobaczy. Sama nie wiedziała, co by ją bardziej ucieszyło.  
   Po wizycie w łazience udała się do kuchni. Na stole leżała kartka z wiadomością od Katy, że w piekarniku czeka zapiekanka. Dopiero teraz poczuła, jak bardzo jest głodna. Z wielką przyjemnością zjadła przygotowany przez gospodynię posiłek. Był tak pyszny, że pozwoliła sobie na dokładkę.  
   Po umyciu naczyń poszła do swojej sypialni i chwyciła za telefon. Wybrała numer Jasona. Odebrał prawie natychmiast.
   – Cześć, Karen – od razu poznała, że się uśmiecha. – Jaka pogoda w Szkocji? Wieje czy pada? A może wszystko naraz: wieje, pada i świeci słońce?
   – W tej chwili tylko wieje – odparła, udając wesołość.  
   – Co u ciebie? W porządku? – zapytał, poważniejąc.  
   – Jak najbardziej – nie lubiła okłamywać brata, ale pewne sprawy wolała zachować dla siebie.  
   – A Durward? Jest znośny, czy ma tę swoją minę, jakby chciał kogoś udusić? – Jason nie krył ironii.
   Karen zaśmiała się cicho. – To drugie.
   – Ach… czyli po staremu – westchnął, a potem dodał łagodniej: – Najważniejsze, że się dobrze czujesz.
   – Tak, ból minął. – I z lekkim wahaniem dodała: – Rozmawiałeś z rodzicami?
   – Nie – Jason stwierdził chłodno. – John nigdy nie był ojcem roku, a o Caroline wolę nie myśleć.  
   Karen odetchnęła z ulgą.  
   – Całe szczęście. Wiesz, co by ją naprawdę interesowało? Czy przypadkiem informacja o tym incydencie nie trafiła do prasy? – zauważyła oschle, naśladując charakterystyczny, lekko wyniosły ton matki.
   Jason parsknął śmiechem.  
   – Mój Boże, nie mów jak ona, bo przyprawiasz mnie o dreszcze.
   – A jak negocjacje? – zmieniła temat.
   – Jeszcze nie zaczęliśmy, a już mi grają na nerwach – mruknął z irytacją.
   – Sam wiele razy powtarzałeś, że to teatr z rozpisanymi rolami.
   – Ja tak mówiłem? – udał zdziwienie. – Ależ mądrala ze mnie.
   Karen uśmiechnęła się ciepło.  
   – Gdyby wiedzieli, jakie masz IQ, nikt nie chciałby z tobą siadać do rozmów.  
   – Obawiam się, że dla nich wszystkich zawsze będę tylko mieszańcem, bez względu na IQ – odparł spokojnie.
   W tej samej chwili ktoś wszedł do jego gabinetu.  
   – Muszę kończyć, siostrzyczko. Jutro zadzwonię.
   – Jasne. Nie martw się o mnie. Dobranoc.
   Rozmowa z Jasonem trochę ją uspokoiła, ale myśli znów popłynęły ku Brannowi.  
   Zastanawiała się, gdzie się podziewał. Pomimo zapadających za oknem ciemności, wciąż go nie było. Martwiła się o niego, ale nic nie mogła zrobić. Tylko go kochać.  

   ***
   Gdy Brann zajechał przed wielkie drzwi prowadzące do Wilczego Serca, dochodziła północ. Po ustaniu warkotu silnika okolica ponownie pogrążyła się w aksamitnej ciszy.  
   Siedział w samochodzie, z rękami na kierownicy, jakby nie był do końca pewien, czy dobrze zrobił, wracając do zamku. W żadnym z licznych okien nie paliło się światło. Oznaczało to, że jego gość śpi.  
   Dziwnie się czuł z myślą, że Karen znała wszystkie jego sekrety – nawet te, które pragnął przed nią ukryć; wydarzenia z najtragiczniejszego okresu w jego życiu.  
   Westchnął głęboko. Podjął dziś decyzję – złą i egoistyczną, ale nie zamierzał się z niej wycofywać.  
   Wysiadł z auta i skierował się do drzwi. Zerknął na księżyc. Rósł, a jego czas się kończył. Ale to dobrze. Należało wyrównać rachunki, nawet jeśli czekała go śmierć.  
   Po wejściu do środka od razu poszedł do swojej sypialni, która znajdowała się w tym samym skrzydle co pokój Karen.  
   Mijając drzwi, za którymi spała, przystanął na chwilę, nasłuchując, ale do jego uszu nie doleciał najmniejszy szelest.
   – Jesteś skończonym idiotą, Brann – mruknął do siebie i ruszył dalej.  
   Rzucił ubranie na dywan, nie przejmując się bałaganem. Rano posprząta. Teraz nie miał do tego głowy. Coś innego zaprzątało jego myśli – a raczej ktoś. Następnie wszedł pod prysznic. Chłodna woda przyjemnie obmywała jego ciało.  
   Przypomniał sobie słowa Karen – że na plecach powinien mieć ślady po ojcowskich chłostach. I rzeczywiście były, dopóki nie stał się Przeklętym. Gojenie się ran, nawet tych dla innych śmiertelnych oraz blizn, było jedynym plusem jego ponurej egzystencji.  
   Grube szramy szpecące plecy zniknęły, ale te najgorsze rany, zadane jego duszy, wciąż tam były – ukryte głęboko, być może zapomniane. Nic bardziej mylnego. Co jakiś czas dawały o sobie znać w koszmarach sennych, przypominając o dawnych torturach.  
   Nikomu o tym nie mówił, nawet braciom, choć podejrzewał, że wiedzieli, co się z nim dzieje. Każdy z nich miał swojego demona, który ich dręczył.  
   Potrząsnął głową. Nie chciał teraz o tym myśleć – nie, kiedy miał inne plany na tę noc.  
   Gdy wyszedł spod prysznica, jeszcze przez chwilę stał w bezruchu, pozwalając kroplom wody spływać po skórze. Marzył, by każda z tych kropli zamieniła się w dotyk smukłych palców Karen.  
   Kochał Catrionę całym sobą, ale to było bardzo dawno temu, kiedy Szkocja była królestwem, a ziemia płaska. Do końca życia będzie ubolewał, że zginęła z jego ręki. Ale to o Karen marzył i to za nią tęsknił.
   Catriona nie żyła, a on tej nocy chciał należeć do kobiety śpiącej po drugiej stronie korytarza.  
   Raptem zaczęło mu się śpieszyć. Nałożył bokserki – bo nie posiadał takiego wynalazku jak piżama – i boso opuścił sypialnię.  
   Bezszelestnie wślizgnął się do pokoju Karen. Księżyc, zaglądający przez okno, oświetlał drobną figurkę skuloną na ogromnym łóżku.  
   Powoli ruszył w jej stronę. Wydawała się taka krucha i niewinna.  
   Wmawiał sobie, że będąc Przeklętym, nie jest jej godzien. Ale ona doskonale wiedziała, kim jest. Znała jego żałosną przeszłość i wcale nie patrzyła na niego ze wstrętem. Wręcz przeciwnie – pragnęła go równie mocno, jak on jej.
   Dziś, na przekór jego przeznaczeniu i wszelakim bóstwom, miał zamiar poznać Karen tak, jak mężczyzna poznaje kobietę.  
   Intymnie.  
   Bez pośpiechu.
   Dokładnie.
   I właśnie wtedy turkusowe oczy spotkały się z czarnymi, a świat momentalnie zapłonął.  

   ***
   Karen nie wiedziała, co ją obudziło. Ocknęła się gwałtownie, wystraszona i zdezorientowana. Gdzie jest? Co to za miejsce?  
   Po chwili jednak przyszło zrozumienie – jest w Szkocji, bezpieczna, nic jej nie zagraża. Lekko się rozluźniła.  
   Spojrzała w stronę okien i zaskoczona stwierdziła, że wciąż jest ciemno. Zastanawiała się, która w takim razie może być godzina. Odwróciła głowę w stronę drzwi i znieruchomiała.  
   On tu był.  
   Brann.  
   Kruk.  
   Stał nad nią i przyglądał się jej. Oczy błyszczały mu drapieżnie, a zdecydowane rysy twarzy wyrażały zmysłową obietnicę. Coś się w nim zmieniło. Nie. Coś się zmieniło między nimi.  
   Jej spojrzenie ześlizgnęło się po jego ciele. Był doskonale zbudowany, uosobienie kobiecych fantazji. Tak, o takim mężczyźnie, jak Brann kobiety marzą w najbardziej nieprzyzwoitych snach.  
   Śmiało patrzyli sobie w oczy. Żadne z nich nie ukrywało swoich uczuć. Powietrze między nimi falowało erotycznym żarem, który tlił się w nich od dawna, a teraz wybuchł ze zdwojoną siłą.  
   Durward z niekłamanym podziwem przyglądał się Karen – jej jasnym włosom rozrzuconym na poduszce, piersiom ukrytym pod uroczą koszulką nocną, koronkowym majtkom osłaniającym miejsce u szczytu ud i długim nogom. Ileż razy wyobrażał sobie, jak się dla niego rozsuwają.  
   Jeszcze jej nie dotknął, a już był gotowy.  
   Kobiety zawsze były obecne w jego życiu – dużo kobiet – ale znikały równie szybko, jak się pojawiały; potrzebował ich tylko do seksu. Wiedziały, że jedyne, co im może dać, to trochę przyjemności.
   Ale z Karen sprawa wyglądała inaczej. Siedem lat temu, podczas krótkiego, choć traumatycznego spotkania, połączyła ich tajemnicza, nie do końca zrozumiała więź, która, wbrew rozsądkowi, przetrwała do dziś.
   – Jestem Przeklęty, mam krew na rękach, nie ma przede mną przyszłości – Brann wyrecytował smutną wyliczankę. – Czy dalej mnie chcesz?
   Kobieta przełknęła nerwowo ślinę. Wiedziała, o co pyta.  
   Gdy powie: „nie”, odejdzie i już nigdy nie wróci.  
   Ale gdy powie: „tak”, wszystko się zmieni... Ona też.  
   Bez udziału woli wstała z łóżka i podeszła do niego.
   – Należymy do siebie, Brann – na jej ustach pojawił się drżący uśmiech. – Obojętnie, jak mocno byśmy walczyli z przeznaczeniem, i tak nie wygramy.  
   W tym momencie chwyciła męską dłoń i położyła ją w miejscu, gdzie biło jej serce. Pod palcami czuł mocne, regularne uderzenia. W przeciwieństwie do niego była całkowicie spokojna i pewna swojej decyzji.  
   – Wiedziałam o tym już wtedy, gdy pierwszy spojrzałam w twoje oczy... W tamtym ohydnym, małym pokoiku, w którym byłam przetrzymywana podczas pierwszego porwania. W jednej chwili zapomniałam o wszystkim – o strachu i bólu.  
   Doskonale pamiętała tamten dzień, chwile, gdy myślała, że zaraz zginie. Ale zamiast śmierci spotkała Branna.
   – Od tamtej pory liczyłeś się tylko ty. A gdy znalazłam medalion, który podarowałeś Catrionie i zaczęłam śnić o tobie, zrozumiałam, że czekaliśmy na siebie. W tym wszystkim nie ma przypadku, Brann. Musieliśmy się spotkać.
   Mężczyzna pochylił głowę i dotykając czołem jej czoła, wyszeptał:
   – Jesteś pewna?  
   – Niczego w życiu nie byłam tak pewna, jak tego, że chcę być z tobą... Nigdy. Niczego. Tylko ciebie.
   Od tego momentu nie było już miejsca na słowa – między nimi zaczęła dziać się magia.
   Karen uniosła głowę i dotknęła ust Branna. Wodziła językiem po jego wargach, niespiesznie obrysowując ich kształt. Zauważyła, że były twarde – podobały jej się. Nawet bardzo.  
   Następnie, z lekkim wahaniem, wsunęła go do środka. Obojgu wyrwało się przeciągłe westchnienie.  
   Brann poczuł, jak dreszcze podniecenia atakują jego ciało. Ta nieśmiała pieszczota  
sprawiła, że zadrżał – bynajmniej nie od chłodu.  
   Tym razem to on przejął kontrolę nad pocałunkiem. Zdecydowanie wpił się ustami w jej wargi. Ich języki coraz śmielej penetrowały swoje wnętrza, coraz gwałtowniej łącząc się ze sobą.  
  Chwycił dłońmi pośladki Karen i uniósł ją do góry, a ona instynktownie oplotła go nogami w pasie.  
   Był w siódmym niebie.  
   Już nie bawili się w subtelności. Teraz ich pocałunki były prowokujące, pulsujące zmysłowością, władcze. Jedno chciało wchłonąć drugie. Świat mógłby się zatrząść w posadach, a oni nawet by tego nie zauważyli.
   Po długiej chwili ciężko oddychając, oderwali się od siebie.  
   Gdy przyglądali się sobie, ich oczy jarzyły się dziwnym blaskiem. To, co się teraz działo, zaskoczyło oboje – a to był dopiero początek.  
   Brann powoli opuścił Karen, tak by czuła, jak bardzo był pobudzony. Gdy jej stopy dotknęły podłogi, musiał ją przytrzymać, bo z emocji straciła równowagę.
Mężczyzna chwycił delikatny jedwab, szumnie nazwany koszulką nocną, i jednym ruchem ściągnął z jej rozgrzanego ciała, ukazując parę najpiękniejszych piersi, jakie w życiu widział.  
   Nie mogąc się powstrzymać, uniósł dłoń i kciukiem trącił różowe zakończenie. Sutek natychmiast stwardniał, prosząc o więcej. Spełnił to nieme żądanie i zaczął masować brodawkę, aż stała się równie twarda, jak mały kamyk.  
   Karen, czując pieszczotę, o mało nie zemdlała z przyjemności. Pulsowanie między nogami rosło wraz z każdym kolejnym dotknięciem Branna. Pojawiła się wilgoć, która zrosiła skrawek materiału u szczytu ud. Przerażała ją siła wzajemnego pożądania.  
   Ona również chciała go dotykać. Dłonią musnęła najpierw jego szyję, potem przesunęła nią wzdłuż muskularnego torsu, zatrzymując tuż nad bokserkami.  
   – Dotknij – szepnął Brann, widząc jej wahanie.  
   Więc go dotknęła. Najpierw przez materiał, a potem wsunęła chłodne palce do środka. Gdy zacisnęły się wokół jego przyrodzenia, odrzucił głowę do tyłu i jęknął.  
   Widząc, jak wiele przyjemności sprawiła mu ta pieszczota, zaczęła powoli przesuwać ręką w górę i w dół, cały czas wpatrując się w napiętą twarz mężczyzny.  
   Ściskała i gładziła, coraz szybciej, coraz mocniej. Był niezwykle przyjemny w dotyku i naprężony. Jedwabiście twardy. Podniecający.  
   Karen poczuła w sobie kobiecą moc.  
   Nagle Durward chwycił ją delikatnie, acz stanowczo, za nadgarstek, dając do zrozumienia, że czas zakończyć tę zabawę. Z żalem odsunęła dłoń.  
   Mężczyzna, widząc jej minę, roześmiał się cicho i odparł:
   – Potem.
   Teraz miał inne plany.  
   Klęknął przed Karen i ustami przejechał po odkrytym brzuch, zostawiając na nim gorący ślad. Po czym chwycił za koronkowe majtki zasłaniające najcudowniejsze miejsce w ciele kobiety.  
   Niespiesznie ściągnął kawałek materiału, pieszcząc przy tym wewnętrzną stronę ud.  
Teraz to ona wydawała z siebie subtelne westchnienia. Te urocze dźwięki sprawiały mu niekłamaną radość.  
   Gdy bielizna leżała na podłodze, Brann wstał i zrobił krok do tyłu, by móc podziwiać oblaną księżycowym światłem swoją nagą boginię.  
   Jak urzeczony spoglądał na wspaniałą kobiecą postać. Długie włosy miękko otulające ramiona i plecy, dwie urocze półkule, które wołały o dotyk, jasne loczki poniżej brzucha, jeszcze przed chwilą skryte przed jego wzrokiem.
   – Jesteś piękna.  
   Karen uśmiechnęła się, słysząc ten komplement. Dla niego chciała taka być.  
   – Ty też – zauważyła, podziwiając silne, zdrowe ciało, przystojną twarz oraz szelmowski uśmiech.  
   Brann, nie odrywając od niej ciemnych oczu, zrzucił bokserki i stanął przed nią nagi.  
   Karen od razu spojrzała w miejsce, które w tej chwili najbardziej ją interesowało. Na widok jego wyprostowanej męskości nerwowo przełknęła ślinę. Był ogromny!
   – Tutaj też jesteś doskonały – zauważyła z humorem, ale i lekkim przestrachem.
   Durward, słysząc jej słowa, wybuchnął głośnym śmiechem.
   – Mam nadzieję, że poza wyglądem ma coś jeszcze do zaoferowania – odparł z lekką kpiną, zbliżając się do niej leniwym krokiem.  
   Nagle zrobiło się poważnie. Oboje wiedzieli, że właśnie rozpoczęła się gra, której nic już nie jest w stanie zatrzymać.  
   Brann łagodnie napierając na Karen, zmuszał ją do cofania się. Przyglądając się sobie, posuwali się w stronę łóżka, a gdy było już blisko, lekko ją na nie popchnął. A potem pochylił się i położył dłonie po obu stronach jej twarzy. Zauważył, że zaczęła szybciej oddychać.  
   – To twoja ostania szansa, by się wycofać – szepnął wprost w rozchylone kobiece usta.
   – Nigdy – odpowiedziała mu cicho, ale stanowczo.
   W tym momencie słowa stały się zbędne.
   Położył się na niej, mrucząc z zadowoleniem, gdy poczuł pod sobą wspaniałe krągłości i satynową skórę.  
   Karen zadrżała, mając Branna tak blisko. Uniosła dłoń i dotknęła jego warg. W odpowiedzi mężczyzna chwycił zębami jeden ze szczupłych palców i łagodnie ugryzł. Zaskoczona tą niezwykłą pieszczotą, roześmiała się.  
   – Pocałuj mnie – zażądała nagle.
   I Brann ją pocałował.  
   Powoli, mocno, głęboko. Żarliwie. Tak, by wiedziała, jak bardzo był nią zauroczony, jaką namiętność w nim budziła i że liczyła się tylko ona.  
   Gdy obojgu zabrakło tchu, Durward oderwał od niej usta i przesuwał nimi wzdłuż smukłej szyi, cały czas błądząc dłońmi po pełnych piersiach, wąskiej talii i krągłych biodrach. Tak wspaniale reagowała na jego dotyk, że aż zagotowała mu się krew w żyłach.  
   Jego ręce zadawały pytania, a ona całą sobą na nie odpowiadała.  
   Gdy dotknął językiem bladoróżowych sutków, wygięła się w łuk.  
   Chciała więcej.  
   I dostała.  
   Brann ustami i zębami zaczął intensywniej drażnić wrażliwą brodawkę.  
   Karen dyszała głośno, zanurzona w oparach erotycznych wrażeń. Oczy miała zamknięte, wargi lekko rozchylone, głowę odrzuconą do tyłu, a ciało wyprężone, by być jak najbliżej swojego kochanka.  
   Wsunęła dłonie w jego czarne włosy, by móc wtulić się w niego jeszcze bardziej.  Nie kryła się ze swoją zachłannością. Niczego nie udawała. Była struną, na której tak pięknie się grało.  
   Brann oderwał na chwilę wargi od piersi Karen i spojrzał na jej rozemocjonowaną twarz.  
   W tym momencie była czystą namiętnością. Cała mu się oddawała – nie tylko ciałem, ale i sercem. Wiedział, że nie zasługuje na taki dar, jednak nie miał siły, by go odrzucić. Ale jedno mógł zrobić: sprawić, by ta noc była dla niej wyjątkowa.  
   Jego uwagę przykuła druga brodawka. Językiem niespiesznie obrysował sutek – raz, drugi, trzeci.  
   Karen prężyła się pod nim, domagając się coraz śmielszych pieszczot. A jej skóra pod wpływem podniecenia stała się niezwykle wrażliwe – najlżejsza pieszczota przyprawiała ją o spazmy rozkoszy.  
   Durward usiadł na niej tak, by, nie robiąc jej krzywdy, masować te wspaniałe półkule. Zafascynowany patrzył, jak rzuca głową to w prawo, to w lewo, nie wiedząc, co się wokół dzieje.  
   Nie było piękniejszego widoku niż kobieta całkowicie oddana cielesnej przyjemności.  
   Gdy uznał, że poświęcił tej części ciała wystarczająco dużo uwagi, położył się obok niej i zaczął całować jej usta, jednocześnie wsuwając dłoń między gorące uda Karen. Natychmiast szeroko je rozsunęła, ułatwiając mu dostęp.  
   Z jękiem poddała się jego niecierpliwym wargom i palcom, leniwie wsuwającym się w rozgrzany do czerwoności, wilgotny tunel. Jej podniecenie wręcz parzyło mu rękę. Zaczęła ocierać się o niego, prosząc o spełnienie.  
   Widząc reakcję kobiety, Brannowi ledwie udało się zapanować nad własnym podnieceniem.  
   Wciąż odmawiając sobie seksualnej ulgi, coraz głębiej wsuwał w nią palce. W tym samym czasie jego język powtarzał te same ruchy w kobiecych ustach. Oboje płonęli od tej ekscytującej gry. Ich ciała pokrył pot, a w powietrzu czuć było zapach pożądania.  
   Karen jęczała głośno, zupełnie zatracając się w namiętności. Nawet nie zauważyła, że z całej siły wbijała paznokcie w barki Branna.  
   To, co z nią robił, przeszło jej najśmielsze oczekiwana. Nie była na to przygotowana.  
   Dręczył ją, prowadząc nieubłaganie ku szczytowi. Nie miał dla niej żadnej litości, drażniąc kciukiem najczulsze miejsce i jednocześnie wypełniając palcami ciasne, rozpalone wnętrze.  
   Ich pocałunek stawał się coraz gwałtowniejszy. Karen napierała ustami na wargi Branna, a biodrami na jego dłoń, by podążyć ku ekstazie.  
   Mężczyzna doskonale wiedział, czego od niego chce. Jego pieszczoty przybrały na sile. Rękę miał mokrą od kobiecych soków. Z nieukrywaną satysfakcją słuchał jej westchnień i jęków.  
   Gdy ukojenie było już blisko, oderwał od niej wargi i patrzył, jak osiąga szczyt, jak krzyczy, jak wstrząsają nią spazmy orgazmu, który trudno opisać słowami.  
   Karen powoli wracała do rzeczywistości. Uniosła ciężkie powieki i popatrzyła wprost w nieprzeniknione oczy ukochanego.  
   Kochała go tak bardzo, że ta miłość wręcz bolała.  
   Jej serce krwawiło, gdy widziała w snach, jak ojciec go katuje. Płakała razem z nim, gdy umierała Catriona. Zrobiłaby wszystko, by uleczyć zniszczoną przed wiekami duszę.  
   W jej oczach zalśniły łzy. Zauważyła, jak bardzo był napięty, jak drżały jego mięśnie. Z coraz większym trudem przychodziło mu zapanowanie nad własnym pożądaniem, ale powstrzymywał się – dla niej.  
   – Teraz twoja kolej – szepnęła łagodnie.  
   Chciała dać mu taką samą rozkosz, jaką on dał jej.  
   Gdy pokręcił przecząco głową, spojrzała na niego pytająco.  
   Zamiast odpowiedzieć, pochylił się i językiem zaczął znaczyć szlak od szyi, przez rowek między piersiami, po talię i brzuch.  
   Karen spięła się cała, gdy zrozumiała, do czego Brann zmierza. Nie była gotowa na taką intymność. Było na to za wcześnie! Jednak zmieniła zdanie, gdy poczuła pierwsze powolne liźnięcie gorącym językiem.  
   Durward od razu zauważył jej kapitulację i uśmiechnął się jednym kącikiem ust.  
   Takich nocy jak ta nie będą mieć za wiele, dlatego chciał wykorzystać każdą minutę, jaka im jeszcze została. Zamierzał dać Karen tyle orgazmów, ile będzie w stanie – by pamiętała o nim, gdy jego już nie będzie na tym świecie.  
   Przegonił ponure myśli i ponownie skupił się na pieszczeniu czułego, kobiecego punktu. Smakowała jak lody waniliowe, polane sokiem wiśniowym – jego ulubione.  
   A ona znowu wiła się od budzącej się w niej żądzy.  
   Brann zaśmiał się, gdy uniosła biodra i szerzej rozsunęła uda, by ułatwić mu dostęp. Był zachwycony tym, jak zmysłową kobietą się okazała.  
   W pewnym momencie ruchy męskiego języka stały się szybsze i intensywniejsze.  
   Położył dłoń na jej brzuchu, by przytrzymać roznamiętnione ciało. Czuł odurzający zapach kobiecego podniecenia. Pomyślał, że tak pachnie raj.  
   Głośny jęk, który rozniósł się po pokoju, oznaczał, że Karen po raz kolejny sięgnęła gwiazd.  
   Mężczyzna nie czekał dłużej. Umościł się między szeroko rozłożonymi nogami swojej cudownej kochanki i wszedł w nią jednym ruchem. Oboje znieruchomieli, wstrzymując oddech.  
   Durward ani drgnął, chociaż jego cierpliwość była na wyczerpaniu. Musiał dać Karen trochę czasu, by się do niego przyzwyczaiła. Jej wewnętrzne mięśnie otuliły go szczelnie i zalały wilgocią. Była ciasna i gorąca, co bardzo utrudniało mu zapanowanie nad sobą.
   Spojrzał na jej rozpaloną twarz, rozchylone wargi i zamknięte oczy. Była płomieniem, który za chwilę mógł go przemienić w popiół. Tylko ona mogła tego dokonać.
   Otoczyła go w talii udami. Otworzyła się dla niego, a on wszedł w nią jeszcze głębiej. To było jak zaproszenie, z którego skwapliwie skorzystał. Zaczął poruszać się w niej powoli, by po chwili przyśpieszyć, nadając rytm, który Karen z entuzjazmem podchwyciła.  
   Czuła się wspaniale, mając ciało Branna na sobie i w sobie. Tego właśnie pragnęła i o tym marzyła. Trzymała się go mocno, gdy oboje pędzili ku spełnieniu.  
   Męskie uderzenia stawały się coraz silniejsze i gwałtowniejsze. Ogromne łóżko stukało o ścianę w rytm ich miłosnych zapasów, a namiętne jęki i okrzyki wypełniały sypialnię.  
   Zupełnie zatracili się w tej dzikości, która opanowała ich niczym seksualny demon.  
   Nagle niewidzialna siła porwała ich do miejsca, gdzie czekała na nich prawdziwa ekstaza. Byli tam sami – jedno ciało, jedna dusza i dwa serca bijące wspólnym rytmem.
   Upojeni przyjemnością jak słodkim winem, stopniowo wracali do rzeczywistości. Brann, zupełnie wykończony przeturlał się na plecy z Karen w ramionach. Nie odzywali się, bo słowa były zbędne. Co więcej, oboje byli wstrząśnięci tym, co przed chwilą przeżyli.
   Kobieta zamruczała cicho i wtuliła się w rozpalone ciało Branna. Była tak przyjemnie zmęczona i szczęśliwa, że nawet nie walczyła z ogarniająca ją sennością. Przerzuciła nogę przez jego udo, a rękę przez tors i zasnęła.  
   Durward patrząc w sufit, rozmyślał o tym, co się wydarzyło. Karen spała tak słodko w jego ramionach, nawet nie zdając sobie sprawy, jak łatwo zdobyła jego serce.  
   Zachował się źle, wiedział o tym. Powinien trzymać się od niej z daleka, ale – na wszystkie świętości – nie potrafił!  
   Długo nie mógł zasnąć, z czułością wsłuchując się w spokojny kobiecy oddech.  













1 komentarz

 
  • Użytkownik Hart

    No to w końcu po długim okresie wyczekiwania pozwoliłaś aby to co nieuniknione wyzwoliło się z całą mocą . Cóż może być piękniejszego od spełnienia dwóch tak do siebie pasujących połówek. Pięknie napisane i tyle w tym miłości, że pewnie gdyby ta scena trwała jeszcze dłużej nie zabrakło by w niej tego ognia. No i mam nadzieję że to jeszcze nie koniec , bo to warte jest jeszcze opisu. Twoje pióro niech pozwoli nam cieszyć się tą czułością

    6 godz. temu

  • Użytkownik Marigold

    @Hart wiem, że w pisanych przeze mnie historiach, do seksualnego połączenia pary głównych bohaterów prowadzą kręte ścieżki, ale gdy już jest ten moment, to staram się wynagrodzić czytelnikom czas oczekiwania ;)
    Bardzo dziękuję za komentarz i tak miłe słowa :)  <3

    5 godz. temu