Przeklęty: Brann. Część 1, rozdział 3

Przeklęty: Brann. Część 1, rozdział 3Upokorzona Catriona leżała na podłodze, płacząc cicho. Zaciskając pięści z gniewu i bezsilności, wpatrywała się w kamienny sufit. Łzy obficie rosiły blade policzki, kiedy tak rozmyślała nad swoją przyszłością, która jawiła się jej jako mroczna i niebezpieczna otchłań wciągająca ją tam, gdzie panuje wieczna ciemność – królestwo Kruka. Serce zatrzepotało jej z trwogi, gdy przypomniała sobie jego ostre, przenikliwe spojrzenie i czarne, pełne ognia oczy. Nikt nie wiedział kim tak naprawdę jest pan na Urchadain.  
     Mimo że Brann Durward był od niej tylko sześć lat starszy, swoim opanowaniem, charyzmą i złowieszczą siłą, jaką emanował, wydawał się kimś o wiele dojrzalszym. Zdawała sobie sprawę, że trudne doświadczenia, których mu nie szczędzono, ukształtowały człowieka nieobliczalnego. Stanowił zagadkę, a to, co nieznane przeraża najbardziej.  
     Nie spodziewała się tak gwałtownej reakcji, gdy rozbiła miskę z zupą. Jego cichy, lodowaty głos sprawiał, że w środku zamarzała ze strachu.  
     Całe swoje życie słuchała opowieści o Kruku. Przerażających opowieści. Nawet starzy wojowie, którzy niejedno widzieli, na myśl o sadyzmie Duncana Durwarda byli wstrząśnięci, tym bardziej że tak ojciec traktował własnego syna i to od najmłodszych lat.  
Catriona westchnęła ciężko.  
– Potwór – mruknęła pod nosem.
     Marana, która szmatą próbowała zgarnąć podroby z podłogi, z furią malującą się w zmęczonych, szarych oczach, z całej siły złapała młodą kobietę za szczupłe ramię. Catriona spojrzała na nią z lękiem.  
– Nigdy więcej nie chcę słyszeć, że mówisz o nim w ten sposób! Brann nie jest potworem, bestią ani barbarzyńcą! – w głosie staruszki słychać było silne wzburzenie.
     Marana nienawidziła tego, w jaki sposób inni wyrażali się o człowieku, którym opiekowała się od pierwszych, tragicznych godzin jego życia. Gdy raz spojrzała w jego ciemne, jeszcze wtedy ufne oczka, na różową twarzyczkę i malutką rączkę, która zacisnęła się na jej palcu, natychmiast skradł jej serce. Wraz z narodzinami Branna ona stała się matką i nie miało znaczenia, że nie łączyły ich więzy krwi. To wtedy przysięgła przed Bogiem i samą sobą, że będzie go chronić za wszelką cenę. Miała do siebie ogromny żal, że nie wywiązała się z tego zadania. Mimo jej starań Duncan robił z synem, co chciał. Katował go tak bardzo, że czasami miała straszliwie przeświadczenie, że tego nie przeżyje. Ale Brann wciąż żył i z każdym okrutnym, ojcowskim uderzeniem stawał się coraz groźniejszy i coraz bardziej zamknięty w sobie. Wszyscy od niego stronili, bo nikt nie chciał narazić się staremu Durwardowi.  
     Marana doskonale zdawała sobie sprawę, jak bardzo samotny był Brann. Nigdy się nie skarżył, ale ona widziała to w jego pięknych, smutnych oczach. Aż przyszedł czas, gdy nikogo już nie potrzebował i to jego wszyscy zaczęli się bać.  
     Staruszka puściła ramię Catriony i zapatrzyła się na trzymaną w ręku ścierkę, wspominając pełen dramatycznych wydarzeń dzień, który wszystko zmienił.  
     Ktoś doniósł Duncanowi, że Brann dostał tamtego ranka dodatkową porcję mięsa na śniadanie. Chłopiec rósł, wciąż chodził głodny, a Marana nie mogła patrzeć na skąpe porcje, które mu dawano. Psy były lepiej karmione niż Brann. Ryzykując gniew Durwarda kazała nakładać chłopcu więcej jedzenia. Przez parę dni udawało się utrzymać ten fakt w sekrecie. Ale gdy wszystko się wydało, wściekłość Duncana nie miała granic. Wezwał ją do siebie i bił, dopóki nieprzytomna nie padła na kamienną posadzkę.  
     Brann znalazł ją leżącą na zimnej podłodze, zwiniętą w kłębek, z masakrowaną twarzą i krwią płynącą z ust. To, co zobaczyła wtedy w jego oczach, gdy na nią patrzył, prześladowało ją do dziś. Widziała w nich wszystkie łzy, które wylał, razy, które dostał i okrutne słowa, które usłyszał. To zgnębione spojrzenie raniło bardziej niż wszystkie ciosy wymierzone jej przez Duncana.  
– Już więcej cię nie dotknie – obiecał spokojnie Brann. Ten spokój i stalowa nuta brzmiąca w jego głosie zaniepokoiła Maranę.
– Co chcesz zrobić? – przerażona kobieta z całej siły ściskała chłopięcą dłoń, którą delikatnie gładził ją po spuchniętym policzku.  
– Zabić go – odparł beznamiętnie.  
– Brann... – przerażona Marana mimo ogromnego bólu, który czuła, starała się podnieść i go zatrzymać – ...nie dasz mu rady, zginiesz! – krzyczała.  
     Bezduszny uśmiech, który pojawił się na wciąż dziecięcej buzi czternastolatka, sprawił, że łzy rozpaczy zalały kobiecą twarz.  
– Brann... Duncan to zwierzę, najpierw bestialsko ukarze cię za to, że śmiałeś wyzwać go na pojedynek, a potem zabije! – Marana za wszelką cenę próbowała wyperswadować mu ten wstrząsający pomysł.  
     Ale on jej nie słuchał. Gdy był już przy drzwiach, odwrócił się i uśmiechnął pokrzepiająco. Odniosła wrażenie, że się z nią wtedy żegnał.  
     Dzień, który przeszedł do historii Urchadain był wyjątkowo piękny. Letnie słońce oświetlało szare mury zamku, a ciepły wietrzyk przyjemnie muskał ludzkie twarze.  
     Na dziedzińcu zebrali się wojownicy Duncana, bo była to pora dnia, podczas której Durward, jak i reszta mężczyzn ćwiczyła się w walce.  
     W miarę jak Brann zbliżał się do ojca, ruch na zamku powoli zamierał. Ci, którym udało się wtedy zobaczyć twarz chłopca, opowiadali, że pierwszy raz w życiu widzieli u kogoś tak straszliwy wyraz oczu. Czarne spojrzenie Branna, skupione na Duncanie, żarzyło się złowieszczo jak u szaleńca. Pamiętali, że gdy szedł, w ogóle nie reagował na zaczepki, jakby wcale ich nie słyszał, tak był skupiony na swoim celu. Nic go nie obchodziło poza ojcem – jego największym wrogiem.
     Ludzie patrzyli na niego zdziwieni, gdy kroczył energicznie, z całej siły ściskając rękojeść wielkiego, ciężkiego miecza swojego dziada – Posłańca Śmierci, którego ostrze w jaskrawych promieniach słońca rzucało świetlne refleksy.  
     Jeden z wojowników klepnął starego Durwarda w ramię i zwrócił jego uwagę na maszerującego w ich stronę Branna. Mężczyzna, widząc syna i trzymaną przez niego broń, uśmiechnął się drapieżnie. Nadszedł moment, którego od jakiegoś czasu wyczekiwał.  
     Czując, co się święci, ludzie odsunęli się, robiąc dla nich miejsce. Wieść o walce dwóch Durwardów natychmiast rozniosła się wśród mieszkańców zamku. Kto tylko mógł, rzucał wszystko i biegł na główny dziedziniec oglądnąć pojedynek.  
     Duncan, który był bez koszuli, imponował potężną posturą. Jego muskularna pierś błyszczała od potu, a mięśnie ramion drgały, gdy wymachiwał swoim pałaszem. Podobnie jak syn miał czarne włosy i takie same oczy. Przystojną niegdyś twarz pokryły grube, paskudne blizny, pamiątki po licznych walkach, w których brał udział. Teraz malowało się na niej okrucieństwo i pogarda.  
     Brann stanął przed nim i śmiało spojrzał w oczy. Był prawie tego samego wzrostu co Duncan, ale o połowę szczuplejszy przez głodowe porcje, którymi go karmiono. Patrząc na tę dwójkę, miało się wrażenie, że to Dawid rzuca rękawicę Goliatowi.  
– Chcesz czegoś? – warknął Duncan, uśmiechając się szyderczo.
– Tak – odparł bez emocji Brann. – Zabić cię.  
     Stary Durward, gdy to usłyszał, ryknął śmiechem, a za nim reszta zgromadzonej publiczności. Jedynymi osobami, które się wtedy nie śmiały był Brann i Marana. Kobieta, ledwo powłócząc nogami, jakoś dotarła na dziedziniec. Zgięta w pół, opuchniętymi oczami patrzyła na swojego ukochanego chłopca. Nigdy tak się nie bała, jak owego dnia.  
     A Brann stał spokojnie, nic sobie nie robiąc z ogólnej wesołości, która zapanowała po jego słowach. Ani na moment nie oderwał wrogiego, zimnego  spojrzenia od ojca.  
     Gdy mężczyzna zrozumiał, że Brann nie żartuje, poszedł na środek placu gotowy na pojedynek z synem.  
– Zaczynajmy więc – rzucił arogancko.
     Chłopiec stanął naprzeciwko ojca i podniósł Posłańca Śmierci. Gdy Duncan zobaczył słynny miecz swojego ojca, z lekkim uznaniem spojrzał na przeciwnika. Ale kiedy dwie głownie zderzyły się ze sobą, obaj wiedzieli, że nie będzie żadnej litości. Nigdy. Nie pomiędzy nimi.  
     Duncan w pierwsze uderzenie włożył całą swą siłę, chcąc szybko rozstrzygnąć losy pojedynku i upokorzyć syna. Jakież było jego zdziwienie, kiedy Brann bez żadnego problemu obronił jego niezwykle mocny cios. A potem kolejny i kolejny.
     Tylko Marana wiedziała, że Brann, w sekrecie przed wszystkimi, brał Posłańca Śmierci i uczył się go, zapoznawał jak z najlepszym przyjacielem. Miecz jego dziadka nie miał przed chłopcem tajemnic. Odkrył wszystkie jego wady i zalety. Po niezliczonych godzinach ćwiczeń Posłaniec stał się dla niego czymś więcej niż zimną stalą, miał mu otworzyć drogę do upragnionej wolności: zwycięstwem albo śmiercią.
     Brann śmiało krążył wokół ojca, unikając jego wściekłych ataków. Duncan, chociaż bardzo silny, miał spowolnione ruchy w przeciwieństwie do syna, którego gibkie ciało bez problemu omijało ostrze przeciwnika.
     Młody Durward miał plan, który obmyślał wiele lat. Chciał zmęczyć ojca, pozbawić go jak największej ilości sił, wybić z wyuczonego rytmu, zmącić spokój, zachwiać pewnością siebie. I jego taktyka wkrótce zaczęła przynosić efekty. Duncan oddychał coraz chrapliwiej, nieudane ciosy wysysały z niego siły, jego skóra była śliska od potu, a zmęczona dłoń nie trzymała rękojeści już tak pewnie.  
     Brann zdawał sobie sprawę, że właśnie nadeszła chwila, na którą od bardzo dawna czekał, o której śnił, gdy kolejny dzień z rzędu, bez jedzenia i picia, leżał w ciemnym i zimnym lochu za jakieś błahe przewinienie. W takie dni tylko zemsta trzymała go przy życiu i nie pozwalała poddać się odrętwieniu. Brann przysiągł sobie wtedy, że nikt go nigdy nie złamie, ani ojciec, ani żaden inny człowiek na świecie. Nikt! Nigdy!
     Chwycił obiema rękami rękojeść swojej broni i z całą nienawiścią, jaką w sobie miał, z gniewem i strachem, w jakim żył czternaście lat, brutalnie i bez wytchnienia zaczął nacierać na rywala. Chęć zemsty aż z niego buchała, widać ją było w napiętych, wątłych ramionach, w zapadłej klatce piersiowej, która poruszała się teraz szybko od wysiłku i rozszalałych emocji.  
     Posłaniec Śmierci był cięższy niż zwykłe miecze, więc gdy wzięło się nim zamach, nic już go nie mogło zatrzymać. Tak jak teraz, kiedy Brann zamaszystym ruchem skierował miecz w stronę ojca i ostrzem przejechał po jego nagim tors. Obaj patrzyli na krew, która zalewała opaloną skórę mężczyzny. Duncan spojrzał na syna, twarz mu stężała, a w oczach pojawił się lodowaty błysk.  
     Ale Brann wpadł w obłęd, demony, które w nim siedziały, teraz gdy poczuły krew, były już nie do zatrzymania. Uwolnione pragnęły tylko zadawać ból, cierpienie, nurzać się w zwierzęcym strachu przeciwnika, bo Duncan zaczął się bać, kiedy kolejne bolesne rany pojawiały się na jego ciele. W końcu siły go opuściły, miecz z łoskotem uderzył o bruk, gdy padał na plecy po kolejnym ciosie zadanym przez Branna. Z trwogą patrzył na syna, który szykował się do zadania ostatecznego uderzenia. Nigdy nie był tak blisko śmierci, jak w tym momencie. Przez chwilę wpatrywali się w siebie ze wstrętem.  
– Trzymajcie go! – zawołał przerażony mężczyzna. – Nie pozwólcie mu mnie zabić!  
     Dwóch najbliżej stojących ludzi, rzuciło się, by powstrzymać Branna przed umieszczeniem ostrza w ciele w rywala, a on spojrzał na nich z szaleństwem w oczach
– Puśćcie mnie sukinsyny! – krzyczał, próbując im się wyrwać. Czarne, długie włosy opadały na wychudzoną, wykrzywioną nienawiścią twarz, a oczy błyszczały dziko, gdy patrzył na leżącego ojca. Siła jaką w sobie miał zaskoczyła trzymających go mężczyzn, do pomocy musieli dołączyć kolejni, by w końcu zmusić Branna, aby opuścił miecz.
     To wtedy zaczęto mówić, że ma samego Szatana za opiekuna i to on nie pozwala zrobić mu krzywdy.  
     Gdy szał, w jakim znalazł się chłopiec, powoli go opuszczał, pilnujący go ludzie odsunęli się.  
     Zszokowani gapie z trwogą patrzyli na to, co się wydarzyło, nikt nie śmiał się poruszyć. W ciszy, jaka zapanowała wokół, słychać było tylko rzężący, pełen ulgi oddech starego Durwarda.  
     Marana, przyciskając do ust zwinięte w pięści dłonie, płakała ze szczęścia. Poniewierany syn pokonał swojego prześladowcę.  
     Tak właśnie narodził się Kruk i jego legenda.  
     A Duncan tamtego dnia ocalił życie, ale stracił honor, którego nigdy już nie odzyskał.  
     Dwa lata później został zabity podczas kolejnej wojenki klanowej przez Angusa Camerona, ojca Catriony a szesnastoletni Brann stał się panem na Urchadain.  
     Marana zamrugała, porzucając bolesne wspomnienia i wracając do rzeczywistości.  
– Jeśli jeszcze raz usłyszę, jak mówisz o nim w ten sposób, stracisz we mnie sojuszniczkę – w głosie staruszki brzmiał gniew.  
     Catriona spojrzała na pomarszczoną, kobiecą twarz, na której malował się autentyczny smutek.    
     Była zaskoczona, że Kruk potrafi wzbudzić w kimś cieplejsze uczucia, a w szarych, udręczonych oczach Marany widać było miłość.  
– Dobrze. Więcej tak go nie nazwę – obiecała niechętnie Catriona. Raz, że nie chciała robić przykrości starszej kobiecie, a dwa, nie mogła stracić jedynego sprzymierzeńca, jakiego miała w zamku.
– Jeśli nie będziesz z nim walczyć, włos ci z głowy nie spadnie. Nigdy nie słyszałam, żeby zrobił kobiecie krzywdę, ma zbyt wiele szacunku dla pamięci swojej matki, która przez jego ojca przeszła prawdziwe piekło – ostrzegła ją na koniec.  
     W krótkim czasie obie kobiety wspólnymi siłami doprowadziły komnatę do porządku. Marana ponownie przyniosła jej trochę gulaszu, wody do mycia, prostą, płócienną sukienkę i bieliznę, żeby miała w co się przebrać.  
     Gdy Catriona w końcu została sama, rozejrzała się po pomieszczeniu. Na bielonych ścianach wisiały grube płótna, z barwnie wyhaftowanymi motywami zwierząt i roślin. Po lewej stronie drzwi znajdował się sporych rozmiarów kominek, w którym teraz wesoło płonął ogień, przyjemnie ogrzewając pomieszczenie, a po prawej, wciśnięty w kąt obok niewielkiego okienka, które osłonięto okiennicą, stał mały, sosnowy stolik. Przy tej samej ścianie znajdowało się sporych rozmiarów łóżko, z czterema kolumienkami, na których wyryty był pnący bluszcz, a śpiącego, przed chłodem nocy, chronił baldachim i grube kotary. Ostatnim meblem, również misternie zdobionym w kwietne wzory, była nieduża szafa.  
Całkiem przyjemne to więzienie – pomyślała z sarkazmem Catriona.  
     Mimo że było już bardzo późno, nie czuła się ani trochę zmęczona, wciąż nie  ochłonęła po wydarzeniach ostatnich godzin, a nawet dni.  
     Kiedy wyruszali spod bram klasztoru, wiedzieli, że czeka ich niebezpieczna wyprawa. Na ostatnim etapie podróży zdecydowali się skrócić sobie drogę i przejechać niewielki kawałek przez ziemie Durwardów. Gdyby nie zdrajca, dotarłaby bezpiecznie do domu, a jej towarzysze wciąż by żyli.  
     Zaciskając gniewnie usta, zaczęła się rozbierać. Stojąc w samej koszulce, sięgnęła dłonią za dekolt i spomiędzy piersi wyciągnęła niewielki nóż w skórzanej pochewce. Przez chwilę ważyła go w ręce. Nie mógł zrobić dużej krzywdy, chyba że... chyba że zostanie wbity we wrażliwe miejsce, na przykład w szyję.
     Odłożyła go na łóżko i podeszła do stolika, gdzie stała miska z wodą, ściereczka do przetarcia ciała, nieduże, okrągłe, wypolerowane na błysk srebro, w którym mogła się przejrzeć oraz szczotka do włosów.  
     Przemywając twarz, zatrzymała się na dłużej w okolicy ust. Przypomniała sobie, jak Kruk przejechał po nich kciukiem i swoją niepokojącą reakcję na jego pieszczotę. Trwało to nie dłużej niż trzepot motylich skrzydeł, ale mocno nią wstrząsnęło.  
– Głupia – szepnęła do siebie Catriona i zaczęła mocno pocierać wargi, by zmyć z nich dotyk rąk Kruka.  
     Gdy była już czysta i przebrana w świeżą odzież, usiadła na łóżku, by wyszczotkować swoje długie włosy. Czynność ta koiła kipiące w niej emocje. Przypominały jej dzieciństwo, kiedy ukochana mama delikatnie rozczesywała splątane po kąpieli dziecięce włoski.  
     W oczach Catriony pojawiły się łzy. Nie widziała najbliższych od czterech lat. Boleśnie za nimi tęskniła, ciekawa zmian, jakie w nich zaszły. Jej młodsi bracia byli już prawie dorośli. Zastanawiała się, czy wciąż są takimi nieznośnymi urwisami, jakimi byli przed jej wyjazdem z domu? A ojciec z matką? Czy mocno się postarzeli? A ona? Czy by ją teraz poznali? Wyjeżdżała jako podlotek, a wracała jako młoda kobieta.  
     Catriona westchnęła ciężko, a ruchy szczotką stały się gwałtowniejsze. Szarpała swoje włosy, przytłoczona ciężarem myśli i uczuć, które szalały w jej głowie i sercu.  
     W końcu odłożyła ją na stolik, zaplotła prosty warkocz i chwyciła leżący obok nóż – ostatnia szansa na ocalenie. Miała nadzieję, że Kruk jeszcze do niej przyjdzie, sprawdzić, czy jego polecenie zostało wykonane. Zdawała sobie sprawę, że jej plan ma nikłe szanse powodzenia, ale musiała spróbować, chociaż na myśl o konsekwencjach swojego czynu w razie porażki, serce zaczęło jej mocno łomotać w piersi.  
     Nie wiedziała, jak długo tak siedziała, wpatrując się w płonący ogień, kiedy usłyszała powolne, ciężkie kroki na schodach. Catriona wstrzymała oddech, tak mocno ściskała nóż, że jej małe dłonie pobielały. Czekała, nie spuszczając oczu z drzwi do swojej komnaty.
     Kiedy Kruk przekroczył próg pomieszczenia, Catriona wstała. Patrzyli na siebie wyzywająco. Ostry dźwięk łańcucha przesuwającego się po podłodze przerwał panującą między nimi ciszę. Mężczyzna ruszył w jej stronę.  
     Trzymając nóż ukryty w fałdach sukienki, z trwogą, ale i z satysfakcją patrzyła na zbliżającego się Branna.  
Chodź do mnie! – wołała go w myślach. – Bliżej, jeszcze bliżej!  
Teraz! – krzyknęła do siebie w duchu, wyciągając z ukrycia niewielki nożyk i kierując go w stronę męskiej szyi.  
     Kruk spojrzał na nią z niedowierzaniem, a potem z mordem w oczach.

*

     Brann, już spokojniejszy po spotkaniu z Nessie, szedł pomostem w stronę zamku. Jego peleryna powiewała w rytm szybkich kroków, które stawiał.
     Uważnie spoglądał na mury Urchadain i na wartowników pilnie strzegących bezpieczeństwa jego mieszkańców. Ale tak naprawdę, to nie żołnierze, ale Catriona zajmowała jego myśli.  
     Kiedy wyruszał dzisiejszej nocy na wyprawę, nawet sobie nie wyobrażał, kogo upoluje. Kobietę! I to jaką! Musiał niechętnie przyznać, że była wspaniała. Do tego mąciła jego męski spokój kobiecym czarem. Zdegustowany swoim zachowaniem potrząsnął głową, chcąc wyrzucić z niej zmysłowe obrazy, które w niej nieproszone zagościły.
     Wślizgnął się ukrytymi drzwiami do wieży i skierował do komnat na górze. Po śmierci ojca mógł się wprowadzić go głównej sypialni w reprezentacyjnej części zamku, ale przyzwyczajony do samotności wolał mieszkać w donżonie.  
     Wszedł do swojej komnaty, rzucając pelerynę na krzesło. Odpiął Posłańca i położył go na stole. Następnie wziął się za zdejmowanie skórzanej zbroi. Gdy rozłożył ją na łóżku, przez chwilę wpatrywał się w nią bezmyślnie. Zły na siebie, że nie może oprzeć się pokusie, udał się do sąsiedniego pomieszczenia i po lekkim wahaniu, nawet nie pukając, wszedł. Sam przed sobą nie chciał przyznać, że pragnął zobaczyć swojego wyjątkowego więźnia.  
     A ona sprawiała wrażenie, jakby na niego czekała, spoglądając złowrogo tymi swoimi pięknymi, niebieskimi oczami. Jeden rzut oka na komnatę powiedział mu, że została dokładnie posprzątana.  
– Ani śladu gulaszu, świetnie – pochwalił ją Brann.  
     Catriona wstała, a ruch ten spowodował, że łańcuch, który miała zapięty wokół kostki, zadzwonił. Mężczyzna spojrzał najpierw na jej zagniewaną twarz, a następnie na łańcuch. Ruszył w jej stronę, by go ściągnąć. Już pokazał, kto tu rządzi i mógł ją z niego uwolnić.
     Brann im bliżej był swojej branki, tym wolniej szedł. Instynkt wojownika mówił mu, że coś jest nie tak. Nienaturalna sztywność jej ciała, napięte ramiona i szybszy oddech, zaalarmowały go. Zachowując ostrożność i nie spuszczając czujnego spojrzenia ze swojego więźnia, stanął przed nią. I wtedy, kątem oka, zauważył kobiecą dłoń, a w niej nieduży nożyk, który sunął w jego stronę. Bez udziału świadomości, odruchowo, z całej siły chwycił jej przegub i wykręcił rękę z bronią. Z lewą dłonią postąpił podobnie. Ruch ten sprawił, że Catriona naparła ciałem na twardą, gorącą pierś Branna. Ich twarze znajdowały się tak blisko siebie, że mężczyzna widział, jak kobiece źrenice rozszerzają się ze strachu. Jego czarne oczy zapatrzyły się na piękne usta Catriony, które wodziły na pokuszenie.
Niech to szlag – pomyślał w duszy Brann i brutalnie zaatakował jej wargi swoimi.      Cały czas ściskając nadgarstki Catriony za jej plecami, miażdżył swoimi twardymi ustami jej usta. Karał ją za to, co chciała zrobić i za to, że nie mógł się jej oprzeć. Gniótł kobiece wargi, sprawiając ból. Chciał, by bolało, chciał, by się bała, chciał jej dać nauczkę. I, o Boże, chciał o wiele, wiele więcej!
     Catriona walczyła, próbowała odwracać twarz, ale jego usta na to nie pozwalały, trzymały ją w swej słodko-gorzkiej niewoli.  
     Brann nie pomyślał, że i on w pewnym momencie straci panowanie nad sobą, że rozpalone zmysły i pożądanie niczym potężny sztorm zawładną jego ciałem. Nic już nie było ważne, poza tą małą dzikuską, która mężnie stawiała mu czoła, chociaż wiedziała, z kim zadziera.
     Gdy złość minęła, a namiętność wzięła górę nad rozumem, jego usta złagodniały, stały się miękkie, uwodzicielskie. Językiem bardzo powoli i niezwykle czule rozchylał wilgotne kobiece wargi. Gdy w końcu wsunął go do pełnego żaru środka, obojgu wyrwało się westchnienie. Nóż wyleciał z bezwładnych rąk Catriony, ale żadne z nich nie zwróciło na to uwagi. Zajęci tylko sobą i oszałamiającymi doznaniami, które niosły ich do niebiańskiej krainy przyjemności, zapomnieli o całym świecie. Byli tylko oni i ten rozkoszny płomień, któremu się poddali.
     Brann smakował gorące wnętrze Catriony, pochłaniał ciche, kobiece pojękiwania, upajał się jej czarodziejskim językiem, który niewinnie i delikatnie odpowiadał na ruch jego natarczywego, niecierpliwego języka. Raz po raz erotyczne dreszcze wstrząsały ich ciałami, ale Krukowi wciąż było mało, jego doświadczone usta sprawiały, że Catriona miała wrażenie, że unosi się wysoko nad ziemią. Nigdy nie czuła czegoś tak wstrząsająco ekscytującego. Podczas tego zniewalającego pocałunku cały jej świat zatrząsł się w posadach. Kobiece ciało otwierało się na całującego ją mężczyznę. Sutki stwardniały, a miejsce u szczytu ud zaczęło przedziwnie pulsować, powodując rozkoszny ból i tęsknotę za czymś, czego nie potrafiła nazwać.
     To nowe, przerażająco cudowne i zupełnie niezrozumiałe dla niej uczucie sprawiło, że momentalnie otrzeźwiała. Zdecydowanym ruchem oderwała swoje spuchnięte i obolałe usta od zaborczych męskich warg.  
     Zamroczeni tym, co się stało, oddychając łapczywie, wpatrywali się w siebie pociemniałymi od burzliwych emocji oczami. Siła tego niezwykłego i magicznego zjawiska, którego doświadczyli, zszokowała ich oboje.
     Catriona, szarpnęła się, bo Brann wciąż trzymał jej nadgarstki w żelaznym uścisku.  
– Puść mnie – syknęła ze złością, udając, że nic się nie stało.
     Na twarzy mężczyzny pojawił się lodowaty uśmiech. Cały czas patrząc na nią groźnie, popchnął nogą leżący na podłodze nóż i dopiero gdy znalazł się on poza jej zasięgiem, uwolnił ją.
     Następnie odsunął się, podniósł nóż i oparł się o ścianę.  
– Gdzie go ukryłaś? – spytał, chociaż znał odpowiedź. Jedyne miejsce, którego nie sprawdził to kusząca dolina między jej wspaniałymi piersiami.  
     Catriona zarumieniła się jak róża. Nic nie powiedziała, tylko wzruszyła ramionami. Czuła się bardzo niepewnie, gdy taksował ją bezczelnie wzrokiem.  
     Z wyższością uniosła podbródek, by nie pokazać temu arogantowi, ile sprzecznych emocji w niej budził: lęk, nienawiść, fascynację.  
– Komu Angus chciał cię oddać? Któż miał dostąpić tego zaszczytu i poślubić Klejnot Szkocji? Bo dlatego cię wezwał, mam rację? – Brann przerwał pełną napięcia ciszę, która zaległa między nimi jak ciężka, gradowa chmura.
– Collin Ferguson – odparła niechętnie Catriona.
     Collina widziała tylko raz, tuż przed wyjazdem do Anglii, ale nie wzbudził w niej przyjaznych uczuć. Zadufany w sobie grubianin, którego bałwochwalcze mniemanie o sobie sięgało gwiazd.  
     Catriona była świadoma odpowiedzialności, jaka spoczywała na jej barkach, osobiste szczęście musiała poświęcić dla dobra klanu, tego od niej wymagano, tak została wychowana.  
     Gdy objeżdżała z ojcem ziemie i wioski należące do Cameronów, aż do znudzenia powtarzał jej, że los tych ludzi leży w rękach ich przywódcy, obecnie Angusa, a w przyszłości Catriony.  
     Brann w skupieniu obserwował kobiecą twarz. Była olśniewająca, gdy tak gniewnie marszczyła brwi, a jej niebieskie oczy ciskały błyskawice.
– Mądre posunięcie ze strony twojego ojca, zresztą nigdy nie uważałem Angusa za głupca – stwierdził od niechcenia, cały czas bawiąc się niewielkim nożem. – Połączenie drugiej i trzeciej fortuny Szkocji gwarantuje ogromną władzę i bogactwo. Wyobraź więc sobie jaką władzę i bogactwo da mariaż Catriony Cameron z Brannem Durwardem? Stanę się potęgą.
     Kobieta zadrżała. Właśnie tego chciano za wszelką cenę uniknąć: autorytarnych rządów Kruka za plecami króla.  
– Prędzej się zabiję, niż poślubię potwora i bestię! – wybuchnęła Catriona, zdenerwowana pychą mężczyzny.
     Brann, w reakcji na jej pogardliwe słowa, bez namysłu rzucił trzymanym w dłoni nożem, który wbił się w kolumienkę, tuż nad kobiecą głową.  
     Wiele razy słyszał, jak mówią o nim w ten sposób i nigdy mu to nie przeszkadzało, wręcz przeciwnie, szczycił się tym. Natomiast gdy te okrutne słowa padły z ust Catriony, dotknęło go to bardziej, niż chciał sam przed sobą przyznać.  
     Kobieta aż podskoczyła, gdy nóż przeleciał nad jej głową i z ostrym trzaskiem wbił się w drewno.  
     Brann nie spuszczając z niej bezlitosnego spojrzenia, zaczął iść w jej stronę. Przerażona cofała się, dopóki plecami nie oparła się o filar.
     Szeroko otwartymi oczami, z rękami przyciśniętymi do falującej ze zdenerwowania piersi, wpatrywała się we wrogą twarz Kruka. Jego czarne spojrzenie mieniło się niebezpiecznie, a przystojne rysy twarzy wyostrzyły groźnie. Chwycił dłonią wystającą z drewna rękojeść noża, ale go nie wyciągnął. Stał w tej pozycji, górując nad nią wzrostem i napawając się jej lękiem.
– Będziesz moją żoną, czy tego chcesz, czy nie. W życiu i w łożu – Brann zbliżył swoją twarz do jej wystraszonej twarzy. – Pamiętaj, że jest jeszcze sprawa śmierci mojego ojca. Honor klanu nakazuje mi wziąć odwet na jego mordercy, na Angusie, twoim ojcu. Członka rodziny nie tknę, ale obcego... – mężczyzna nie musiał kończyć swej groźby, oboje doskonale wiedzieli, czego chce: dobrowolnej zgody na małżeństwo z nim w zamian za życie ojca.  
     Nie czekając na jej odpowiedź, jednym, silnym szarpnięciem wyciągnął nóż i nic już nie mówiąc, wyszedł.  
     Catriona tak się trzęsła, że osunęła się bezwładnie na podłogę. Kolana otoczyła ramionami i ukryła w nich twarz. Szloch wstrząsał jej drobnym ciałem, gdy płakała nad sobą i swoją tragiczną przyszłością. Oddałaby wszystko, żeby znowu być dzieckiem, dla którego końcem świata było obtarte kolano, a rodzice wydawali się wszechmocni. Miała dziewiętnaście lat, ostatnie cztery lata spędziła w klasztorze, nic nie wiedziała o życiu, a przewrotny los postawił na jej drodze dzikiego, bezlitosnego  mężczyznę, którego bała się cała Szkocja.  
     Catriona podniosła głowę i pełna żalu zapatrzyła się na dogasający w kominku ogień – i ona takiemu człowiekowi musiała stawić czoła.

Marigold

opublikowała opowiadanie w kategorii miłość i przygodowe, użyła 5122 słów i 29161 znaków, zaktualizowała 29 sie o 3:12. Tagi: #miłość #przygoda #zemsta

4 komentarze

 
  • Użytkownik Goscd

    Ekstra jak zwykle

    5 września

  • Użytkownik Marigold

    @Goscd miło Cię widzieć  ;) Cieszę się, że moje pisanie wciąż się podoba. Dzięki  <3

    5 września

  • Użytkownik Goscd

    @Marigold powiem ci szacun  czekam niecierpliwie co będzie dalej

    5 września

  • Użytkownik Marigold

    @Goscd Dzięki za niezwykle miłe słowa, wiele dla mnie znaczą.  <3

    5 września

  • Użytkownik elninio1972

    Przeczytane. Wiesz że poprzeczka po poprzednim "nieśmiertelnym " masz cholernych wysoko? 😋
    Dobrze idzie, oby tak dalej 😁

    1 września

  • Użytkownik Marigold

    @elninio1972 Uff, kamień z serca  :D  Ok, mogę pisać dalej  ;)

    1 września

  • Użytkownik elninio1972

    @Marigold pisz pisz :) czekam niecierpliwie

    1 września

  • Użytkownik Shadow1893

    Bardzo wciągające. Opisy dobre, takie poetyckie. Każdy twardziel z czasem mięknie. Dziewczyna trzyma fason, pomimo strachu, bo Kruk nie daje jej taryfy ulgowej, ze względu na pochodzenie, chociaż przy takiej nienawiści, jaka darzy jej ojca, okazuje słabość, co może go zgubić. Pozdrawiam. :)

    29 sierpnia

  • Użytkownik Marigold

    @Shadow1893 Nie umiem w wiersze, więc w opisach spełniam się poetycko  ;)  Wszyscy Przeklęci to twardziele, którzy przy odpowiedniej kobiecie miękną i Brann nie jest tu wyjątkiem  ;)  Catriona jako przyszła przywódczyni klanu nie może tak łatwo dać się pokonać. Dwie silne osobowości, do tego pożądanie, z którym żadne z nich nie umie sobie poradzić. Mieszanka wybuchowa. Bardzo dziękuję za przeczytanie i komentarz! Doceniam  ;)

    29 sierpnia

  • Użytkownik unstableimagination

    Coraz lepiej sie Ciebie czyta! To opowiadanie wciaga jescze bardziej niz Kaidan. Silne emocje, świetny pojedynek, a scena pocałunku ma więcej erotyki niż niejedno opowiadanie stricte erotyczne. Bardzo mi sie podoba tempo i wyczucie. Pisz więcej. Drobne potknięcia wyśle na priv.

    28 sierpnia

  • Użytkownik Marigold

    @unstableimagination Mam nadzieję, że tak jest, bo inaczej wracam do szuflady  :D  Dużo się nauczyłam przy Kaidanie i to, jak sądzę, procentuje. Dzięki!

    28 sierpnia