Przeklęty: Brann. Część 2, rozdział 5

Przeklęty: Brann. Część 2, rozdział 5Brann siedział w ciemnym pokoju, wpatrując się w panoramę Nowego Jorku. Niezwykły widok nie robił na nim najmniejszego wrażenia. Od czasu wizyty w Urchadain jeszcze bardziej zamknął się w sobie i popadł w swego rodzaju marazm. Tamtego dnia otworzył puszkę Pandory, której nie zdołał ponownie zamknąć. Wspomnienie Catriony, umierającej mu na rękach od ciosu, który zadał swoim mieczem, wracało do niego w snach. Nie potrafił zapomnieć niebieskich oczu, które wtedy zamknęły się na zawsze. Czas nie ukoił bólu, jaki czuł po jej śmierci. Wciąż tkwił w nim niczym cierń, który wbił się głęboko pod skórę. W końcu jednak nauczył się z nim żyć.
     Znużony, oparł głowę o fotel. Miał nadzieję, że Balor nie będzie zwlekał zbyt długo, by wreszcie dokończyć to, co zaczęło się tysiąc lat temu. Nawet jeśli miała go spotkać śmierć, pragnął mieć to już za sobą. Wszystko wydawało się lepsze od tej cholernej niepewności i ciągłej gotowości na atak. Miał dość bycia marionetką w cudzych rękach. Był zmęczony swoim życiem, tułaniem się po świecie, walką. Gdyby nie jego bracia, na których zawsze mógł polegać, dawno stałby się wykolejeńcem. Tylko dzięki Kaidanowi wciąż tlił się w nim okruch człowieczeństwa. Ale ostatnio zbyt często zatracał się w zabijaniu. To nie była likwidacja celów, lecz egzekucja. Tracił kontrolę nad szaleństwem, które wtedy go ogarniało.
     „Może i dobrze – pomyślał ironicznie – bo tylko szaleniec mógł wygrać z Balorem”.
     Nagle drgnął i czujnie rozejrzał się po pokoju – ktoś go wołał. Był pewien, że usłyszał swoje imię. Napiął mięśnie, spodziewając się zagrożenia. Jego czarne oczy badały cienie wypełniające pomieszczenie. Mimo że w pokoju nie było nikogo poza nim, kobiecy głos, wypowiadający jego imię, brzmiał tak prawdziwie. Zerwał się z fotela i podszedł do stolika, na którym leżał telefon komórkowy. Odnalazł Kaidana w kontaktach i, mimo różnicy czasowej, nacisnął zieloną słuchawkę. Niecierpliwie czekał, aż przyjaciel odbierze połączenie. Od kilku dni on i Arlene przebywali na Sardynii. W uroczym domku mieli zamiar nacieszyć się sobą, zanim na świecie pojawi się ich pierwsze dziecko. Planowali zostać tam ponad miesiąc. Słońce, własne towarzystwo i włoskie jedzenie – to było to, czego w tej chwili pragnęli. Mieli swój mały raj tutaj, na ziemi.
     – Brann, czy coś się stało? – Kaidan nie krył niepokoju z powodu tak wczesnego telefonu brata. – Masz jakieś wieści na temat Balora?
     – Nie dzwonię z powodu tego sukinsyna. Chciałem się dowiedzieć, czy u was wszystko w porządku. Arlene ma się dobrze? – Brann starał się mówić neutralnym tonem, nie chcąc denerwować przyjaciela.
     – Doskonale. Tryska zdrowiem i wyśmienitym samopoczuciem. Słońce i tutejsze jedzenie jej służą. – W zaspanym głosie dawnego przywódcy Przeklętych, jak zawsze, gdy opowiadał o żonie, słychać było czułość i wielką miłość. – Brann… o co tak naprawdę chodzi?
     – Właściwie to sam nie wiem. – Czarne oczy w zamyśleniu spoglądały na wieżowce Nowego Jorku, rozświetlone gdzieniegdzie sztucznym światłem. – Przez chwilę miałem wrażenie, że wydarzyło się coś niedobrego i postanowiłem sprawdzić, co u ciebie i Arlene.
     – O nas nie musisz się martwić. Mimo że nie jestem już nieśmiertelny, potrafię obronić siebie i swoją żonę. Poza tym Cień nie odstępuje jej nawet na krok. Co więcej, patrzy na mnie groźnie spode łba i warczy, ilekroć głośniej coś do niej powiem – Kaidan roześmiał się cicho.
     Brann także się uśmiechnął, oczami wyobraźni widząc wilka, który łypie złowrogo na swojego pana:
     – Dobrze, że was pilnuje. Jeśli wszystko gra, to nie ma co przedłużać rozmowy. W kontakcie.
     Odłożył telefon na stolik. Wsadził ręce w tylne kieszenie jeansów i podszedł do ogromnych okien. Rozmowa z Kaidanem trochę go uspokoiła, ale wciąż nie opuszczało go dziwne napięcie. Wyraźnie słyszał w głowie kobiecy głos wołający jego imię. Zaczął chodzić niespokojnie po pokoju, jak tygrys, który pragnie się na kogoś rzucić, ale jeszcze nie wie, kim będzie jego ofiara.
     Pełną skrytych emocji ciszę przerwał złowróżbny dźwięk telefonu. W dwóch krokach doskoczył do aparatu. Dzwonił Jason. Brann właśnie otrzymał odpowiedź na nurtujące go pytanie.
     – Mów!
     – Brann… to się znowu stało! Porwali Karen! – Krzyk Blacka zawierał w sobie ogromny ładunek cierpienia i bezsilności.
     – Kiedy? – Właściwie to nie musiał pytać, ponieważ znał dokładną godzinę.
     – Trzydzieści minut temu – słowa Jasona potwierdziły jego przypuszczenia, że osobą, która go wzywała, była właśnie Karen.
     – Skąd ją zabrano? – Brann cedził pytania przez mocno zaciśnięte zęby. Narastająca wściekłość powoli brała nad nim górę. Rzadko pozwalał sobie na taką wrogość, ale teraz nie miał zamiaru z nią walczyć.
     – Z podziemnego garażu Black Company, tutaj w Nowym Jorku! – Jasona ogarniała coraz większa panika. Gdy ochrona informowała go o całej sytuacji, początkowo nie docierało do niego, o czym oni mówią. Myślał, że te okropne przeżycia ma już za sobą, że nigdy więcej ten koszmar się nie powtórzy. Niestety, dzisiejszego wieczoru wszystko powróciło.
     Brann zmarszczył brwi. Po tym, co się stało siedem lat temu, gdy Przeklęci bezlitośnie rozprawili się z porywaczami Karen, myślał, że przyjaciel i jego rodzina są już bezpieczni. Niestety, ale się mylił. Zastanawiał się tylko, kto był na tyle głupi, by ponownie za cel obrać rodzinę Jasona. W przestępczym świecie wszyscy wiedzieli, że Black jest nietykalny, ale być może jakiś cwaniaczek, który chciał pokazać, jaki z niego kozak, zignorował pierwsze ostrzeżenie.
     – Zajmę się tym – stalowa nuta w głosie Branna sprawiła, że Jason odetchnął głęboko raz, drugi. Poczuł niewielką ulgę, chociaż zdawał sobie sprawę, że przed nim wiele godzin strachu o życie i zdrowie siostry.
     – Odezwę się, gdy będzie po wszystkim. Na razie – Durward rozłączył się. Sekundę później wykonywał kolejny telefon.
     – Peter? Masz pilne zadanie do wykonania.
     Przez chwilę słuchał, co rozmówca ma mu do powiedzenia.
     – Peter… nie obchodzi mnie, co w tej chwili robisz ani z kim – zimna furia w głosie Branna natychmiast przywołała drugiego mężczyznę do porządku. – Masz kwadrans na zidentyfikowanie gnojków, którzy porwali kobietę z podziemnego garażu Black Company. Chcę wiedzieć, kto to zrobił, ilu ich jest i gdzie się udali. Czas start. – Po czym rozłączył się bez słowa.
     Peter był najlepszym hakerem, jakiego Brann znał. Potrafił włamać się do każdej instytucji na świecie, a i darknet nie miał przed nim tajemnic. Pływał w tym szambie jak wytrawny pływak. Od jakiegoś czasu pracował po dobrej stronie mocy, ale to właśnie do niego dzwonił Brann, gdy potrzebował poufnych informacji. Na Peterze mógł polegać. Przeklęci kiedyś mu pomogli, a gdy sytuacja tego wymagała, on pomagał im.
     W zamyśleniu spoglądał na swój telefon. Jak na złość w mieście nie było żadnego z jego braci. Ze względu na ich profesję zawsze wiedział, gdzie się znajdują. Obecnie poza nim w Wielkim Jabłku przebywał jedynie Lukas. Co prawda do tej pory ani razu nie działali razem w terenie, ale mieli za sobą parę „sparingów”. Wiedział, że może mu zaufać i polegać, jak na pozostałych. Bez wahania wystukał jego numer.
     – Lukas, jesteś mi potrzebny – zaczął bez wstępów. – Sprawa czysto prywatna i na dodatek nielegalna. – Niczego nie ukrywał. – Będą trupy, bo nie zostawię tych sukinsynów przy życiu. Zrozumiem, jeśli odmówisz, ale przydałoby mi się wsparcie. Działamy we dwójkę, bo pozostałych Przeklętych nie ma w mieście. Czekam na bardziej szczegółowe informacje, które lada chwila powinny do mnie spłynąć. Ach i jeszcze jedno: nie mieszamy w to policji.  
     Brann zamilkł, z uwagą słuchając, co Lukas ma mu do powiedzenia.
     – Cieszę się, że zgadzasz. A, zapomniałbym… Lukas, nie mamy sprzętu poza tym, co ty i ja trzymamy w domu, więc bierz wszystko, co tam w sejfie skrywasz przed światem.
     W tym momencie Brann spojrzał na zegarek. Peter lada moment powinien się odezwać. W myślach obliczał czas potrzebny na przygotowanie się do akcji i dojazd do Lukasa.
     – Będę u ciebie za pół godziny. Ukryj się gdzieś, żeby nie rzucać się w oczy, ale bądź gotów wsiąść do samochodu, jak tylko się zatrzymam. Nie mamy chwili do stracenia. Do zobaczenia.
     Rozłączył się, ale wciąż ściskał telefon w dłoni, który zadzwonił, gdy mijała dokładnie piętnasta minuta od zakończenia rozmowy z Peterem.
     – Słucham… – Brann nie bawił się w grzecznościowe ceregiele. Im dłużej Karen przebywała w rękach porywaczy, tym gorzej dla niej. Przed laty udało jej się wyjść z podobnej sytuacji bez większych szkód na ciele i psychice, ale tym razem może nie mieć tyle szczęścia.
     Gdy Peter zdawał swój raport, Brann czuł coraz większy chłód w ciele. Już wiedział, że ma do czynienia z zupełnymi amatorami, którzy, wbrew powszechnej opinii, byli o wiele bardziej niebezpieczni niż profesjonaliści, ponieważ – w przeciwieństwie do tych drugich – działali chaotycznie i nieprzewidywanie. Jednak ostatnia informacja zupełnie go zmroziła.
     – Jesteś tego pewien? – wycedził przez zaciśnięte zęby. Gdy usłyszał potwierdzenie, przeklął szpetnie.
     Podziękował Peterowi i zakończył rozmowę. Bez zwłoki ruszył do pokoju, w którym stał sejf skrywający broń. Nie było tego wiele, ale w tej sytuacji musiało wystarczyć to, co miał. Należało się spieszyć.
     Od Petera dowiedział się, że prawdopodobnym powodem uprowadzenia był motyw seksualny, a porywaczami okazali się dwaj dawni koledzy Karen ze studiów. Jeden z nich – siostrzeniec wiceburmistrza Nowego Jorku – już wcześniej miał się dopuścić napaści seksualnej wobec swojej byłej dziewczyny. Jak to często bywa w przypadku ludzi z koneksjami i pieniędzmi, sprawę zatuszowano, a ofiara, nie mogąc liczyć na wymiar sprawiedliwości, popełniła samobójstwo – przynajmniej taki powód śmierci widniał w aktach.  
     Brann sięgnął po Glocka. Na czarną koszulkę nałożył kamizelkę kuloodporną, którą ukrył pod obszerną bluzą.
     Windą zjechał prosto do podziemnego garażu. Szybkim krokiem skierował się do swojego samochodu i usiadł za kierownicą. Gdy ruszał, słychać było tylko ostry pisk opon. Na szczęście Luke mieszkał dwie przecznice od jego apartamentu, więc nie tracił cennego czasu na dojazd.
     Lukas, widząc czarnego Jeepa Wranglera Branna, wyszedł zza drzewa, położył swoją broń na tylnym siedzeniu samochodu, a sam usadowił się obok kierowcy.
     – Mów, co wiesz i jaki jest plan.  
     Brann zacisnął mocniej dłonie na kierownicy. Aż do tej chwili starał się myśleć o Karen jak o anonimowej zakładniczce, czekającej na ratunek, a nie o kobiecie, która sprawiła, że jego serce – po wiekach obojętności – zaczęło szybciej bić, a ciało zapłonęło namiętnością.
     Od ich krótkiej rozmowy w hotelowym apartamencie minęły dwa tygodnie. A on wciąż pamiętał owocowy zapach, jakim emanowało jej ciało, turkusowe oczy wpatrzone w niego łagodnie, wręcz tkliwie. Delikatne muśnięcie palców, gdy trzymała jego medalion, i fale pożądania, które nim wtedy wstrząsały. Niewinna kusicielka, która, nawet o tym nie wiedząc, obudziła go z głębokiego snu. A teraz ta wyjątkowa kobieta znów była w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Na dodatek wolała jego, Branna, by jej pomógł.  
     „Ciekawe – zastanawiał się ponuro – czy wciąż chciałaby mieć z nim cokolwiek wspólnego, gdyby wiedziała, że dawno temu zabił kobietę, którą kochał i obiecywał chronić?”
     – Durward? – Przedłużające się milczenie zaniepokoiło Lukasa. – Jaki masz plan?
     Głos kolegi przywołał go do rzeczywistości. To nie był czas na rozpamiętywanie dawnych wydarzeń. Mieli dwudziesty pierwszy wiek, a nie jedenasty. A Karen to nie Catriona.
     Uratuje ją. Tego był pewien. Modlił się jednak, by zdążyli, zanim dwóch zwyrodnialców zrobi jej krzywdę. W swoim życiu widział wiele ofiar gwałtów i nie chciał, by Karen stała się jedną z nich. Takiego losu nie życzył żadnej kobiecie.
     – Dwóch degeneratów uprowadziło siostrę Jasona Blacka, Karen…
     –Jasona Blacka? Tego od Black Company? – Lukas nie potrafił ukryć zaskoczenia.
     – Tego samego. Porwali Karen mniej więcej czterdzieści pięć minut temu. Jeden z porywaczy – siostrzeniec wiceburmistrza Nowego Jorku – już raz w przeszłości, a przynajmniej o jednym takim przypadku wiemy, dopuścił się napaści seksualnej. Ofiara popełniła samobójstwo – taki podano oficjalny powód śmierci, ale jak było naprawdę, wie tylko Ben Litzberg.  
     Brann zamilkł na chwilę, bo sytuacja na drodze wymagała pełnego skupienia. Doszło do stłuczki i zrobił się korek. Gwałtownie skręcił w jedną z bocznych uliczek, by ominąć zator.
     Po chwili podjął przerwany wątek.
     – Skierowali się do domu rodziców Litzberga w West Village – sporej posiadłości schowanej za wysokim żywopłotem. Ile osób jest w środku? Tego nie wiem, ale podejrzewam, że tylko ta dwójka bierze w tym udział. Zapewne chcą się zabawić i nie chcą świadków.
     – Na miejscu będziemy za niecałe pół godziny, a więc od porwania minie siedemdziesiąt pięć minut. Niby niewiele, ale wystarczająco dużo czasu, by skrzywdzić dziewczynę – odparł Lukas, wyglądając przez okno. Mijane po drodze uliczne lampy oświetlały groźne, męskie oblicza.
     – Tak. – Wściekły i zmartwiony Brann coraz mocniej zaciskał dłonie na kierownicy, gdyby nie skórzane rękawice, całe byłyby lepkie od potu. Nigdy sobie nie wybaczy, jeśli okaże się, że przybyli za późno.
     Pozostała część drogi upłynęła im w pełnej napięcia ciszy.
     Po dotarciu na miejsce zaparkowali na tyłach domu, przy wysokim murze. W tle majaczyły kontury miejskiej posiadłości Litzbergów. Tutaj nikt nie powinien się nimi interesować. Od budynku dzielił ich spory kawałek ogrodu.
     Zanim wysiedli, Brann chwycił Lukasa za ramię i spojrzał na niego z pasją.
     – Ostrzegam – nawet jeśli jeszcze nie tknęli Karen, ich los i tak już został przesądzony. Wydali na siebie wyrok śmierci, gdy tylko myśl o porwaniu pojawiła się w ich pustych głowach.
     Na chwilę przerwał, by zapanować nad gniewem, który burzył mu krew.
     – Dawno temu – zaczął, a na wspomnienie tragicznych wydarzeń jego oczy zapłonęły dziko – w środku zimy, bez odzieży i żywności wygnałem gwałciciela. Myślałem, że szkockie góry zrobią to, czego ja nie potrafiłem. Niestety, jakimś cudem udało mu się przeżyć. Po latach wrócił i sprowadził piekło na mnie i moich najbliższych – ochrypły głos Branna zdradzał ogrom emocji, które w tym momencie w nim buzowały. – Już nigdy więcej nie popełniłem tego błędu. Od tamtej pory każdy zwyrodnialec, który ma pecha stanąć mi na drodze – ginie. Mam nadzieję, że się rozumiemy.
     Brann nie pytał, tylko oznajmiał. Na twarzy Lukasa pojawił się uśmiech, który mógł przyprawić o gęsią skórkę.
     – Podoba mi się twoje podejście do tematu. Lubię takie zero-jedynkowe rozwiązania – odpowiedział mu zgodnie z prawdą. Jemu także zdarzały się podobne akcje w przeszłości. Czasami nie można było postąpić inaczej. Nigdy nie miał wyrzutów sumienia z tego powodu.
     Durward, usatysfakcjonowany słowami kolegi, skinął głową. Ostatni raz sprawdzili broń: Brann – Glocka 45, a Lukas Sig Sauera MPX K. Obydwa były wytłumione i z podpiętym oświetleniem. Włożyli do uszu małe słuchawki, zapewniające im łączność.
     – Bez śladów – rzucił Brann.
     – Jak zawsze – Lukas uśmiechnął się beznamiętnie.
     Wysiedli. Chwilę później byli już pod furtką ukrytą w żywopłocie na tyłach posesji.
     – Peter, słyszysz mnie? – szepnął Brann do mikrofonu, uważnie lustrując otoczenie.
     – Tak – padła odpowiedź.
     – Nałóż na pięć minut obraz na kamery.
     – Zrozumiałem – odparł Peter, po chwili, dodając: – Kamery zabezpieczone, możecie wchodzić.
     Podczas gdy Brann obserwował teren, Lukas wyjął swój mały niezbędnik i zaczął majstrować przy zamku. Niecałą minutę później z satysfakcją pchnął żeliwne drzwiczki.
     – Gotowe – mruknął.
     Natychmiast ruszyli w stronę domu. Trawa skutecznie tłumiła ich kroki.  
     – Sprawdzę drzwi na tarasie, a ty zobacz te pod balkonem – zarządził Brann, by zaraz stwierdzić: – Moje są zamknięte.
     – Moje też, ale daj mi sekundę. Ok, gotowe. Możemy wchodzić – Lucas szybko uporał się z kolejnym zamkiem. – Bogacze mają monitoring za tysiące dolarów, ale drzwi i zamki jak w domku dla lalek – stwierdził zniesmaczony.
     Weszli do środka. Przestronne wnętrza, które ociekały luksusem, były oświetlone na tyle, że nie musieli używać latarek.
     Poruszali się bezszelestnie, cały czas nasłuchując. W pełnym skupieniu mijali kolejne pomieszczenia. Ostrożnie sprawdzali pokoje, przygotowani na niespodziewany atak. W tym momencie wszelkie emocje i uczucia zostały odsunięte na bok. Liczył się wyłącznie ich profesjonalizm, bo od tego zależało bezpieczeństwo Karen. Na bardziej ludzkie reakcje przyjdzie czas później.
     W pewnym momencie trzasnęły drzwi na piętrze i rozległ się męski głos:
     – Dokończę działkę i zaraz ją obudzę. Dziwne, że jeszcze nie odzyskała przytomności. Aż tak mocno nie oberwała.
     – Nawet jeśli wciąż będzie leżeć jak kukła, i tak się z nią zabawię. Przynajmniej nie będzie walczyć, jak kiedyś moja była, która nieźle mnie podrapała, zanim się do niej dobrałem. Ale mimo wszystko świetnie się ją wtedy pieprzyło – odpowiedział mu jego kompan, chichocząc przy tym szyderczo.
     Kryjący się w cieniu mężczyźni spojrzeli po sobie znacząco. Wiedzieli, co mają robić.
     – Żywi – polecił lodowato Brann.
     – Jasne.
     Stanęli pod drzwiami pokoju, z którego dochodziła rozmowa.
     – Teraz! – krzyknął.
     Porywacze nawet nie zdążyli zareagować. Durward chwycił pierwszego, podciął mu nogi i powalił na podłogę, nadal go podtrzymując. Zaś Lucas uderzył drugiego w splot. To wystarczyło, by za chwilę klęczał i próbował łapać powietrze.
     – Tylko raz zapytam. Gdzie dziewczyna?
     – W sypialni. Śpi. Nic jej nie zrobiliśmy. Naprawdę! – nagle dwóch gnojków z panów świata przeistoczyło się w trzęsących się ze strachu mięczaków.
     Brann, mierząc do nich z broni, zwrócił się do Lukasa:
     – Sprawdź, czy z Karen wszystko w porządku.
     –Nie dotknęliśmy jej! – krzyczał w panice jeden z oprawców, trzymając wysoko uniesione ręce. Do tej pory jego ohydne czyny uchodziły mu na sucho, ale patrząc na tych uzbrojonych wielkoludów, przeczuwał, że tym razem się nie wywinie.
     – Który z was to Litzberg?
     Ten z podniesionymi dłońmi w odpowiedzi uniósł je jeszcze wyżej.
     – Gdzie ojciec trzyma broń? – zapytał Brann. Był pewien, że jakiś pistolecik się tutaj znajdzie.  
     Patrząc w przerażone oczy swoich przyszłych ofiar, czuł czystą nienawiść. Już nie było odwrotu, sprawę trzeba doprowadzić do końca. Takie gnidy nie powinny chodzić po świecie i zagrażać kobietom.
     – W gabinecie.
     – Prowadź – warknął.
     Powłócząc nogami, Ben ruszył tam, gdzie mu kazano. Drugi z porywaczy stał jak wryty. Przez narkotyki nie bardzo wiedział, co się wokół dzieje.
     – Ej, ty tam! – ryknął Brann. – Za nim!
     Obaj, aż podskoczyli, słysząc krótką komendę. Posłusznie, jeden, za drugim udali się we wskazane miejsce.
     – Znasz szyfr? – padło pytanie.
     – Tak.
     – Otwieraj!
     Po chwili drzwi do trezora stały otworem.
     – Co teraz? – Ben z trwogą wypisaną na szarej twarzy spoglądał na uzbrojonego mężczyznę.
     Brann, nie spuszczając wzroku z obu mężczyzn, schował swoją broń do kabury, chwycił obcy pistolet, podpiął pełny magazynek i przeładował. Gdy stwierdził, że wszystko jest w porządku, bez słowa wymierzył lufę w drugiego z bandziorów i strzelił. Pocisk trafił tamtego prosto w serce, a wszystko zadziało się tak szybko, że cała sytuacja dotarła do Litzberga dopiero po dłuższej chwili. Kiedy zrozumiał, że on będzie następny, padł przed Brannem na kolana, głośno szlochając i błagając o litość. Jednak jego prośby o darowanie życia pozostały bez odpowiedzi.
     Brann przez chwilę przyglądał się swojej ofierze. Zawsze go to śmieszyło, że gwałciciele – tacy odważni w stosunku do słabszych i bezbronnych – w obliczu śmierci jęczeli, jak życiowe niedojdy. Z pogardą uklęknął koło Bena. Mocno chwycił jego dłoń, wsadził w nią ojcowską broń i przycisnął do zroszonej potem skroni. To była egzekucja, która miała wyglądać na samobójstwo.
     Mężczyzna próbował jeszcze walczyć, ale nie miał szans z żelaznym uściskiem swojego przeciwnika. Brann z obojętną miną patrzył w pełne panicznego strachu oczy Litzberga. Nie przedłużając tego, co nieuniknione, pociągnął za spust. W tym momencie był oskarżycielem, sędzią i katem w jednej osobie. Sytuacja z Derrickiem nauczyła go jednego: gdy masz do czynienia z kimś, kto zasługuje na śmierć, nie wahaj się – zrób to, co trzeba. Ten, kto okrutnie skrzywdził drugiego człowieka, powinien opuścić ten świat – w czarnym worku.
     Następnie wstał i bez oglądania się za siebie, wyszedł z pokoju. Wszystkie jego myśli zajmowała już tylko Karen.

Dodaj komentarz