Przeklęty: Brann. Część 2, rozdział 6

Przeklęty: Brann. Część 2, rozdział 6Karen leżała na dużym łóżku. Chociaż była sama w pokoju, bała się poruszyć, czy nawet otworzyć oczy. Czuła pulsowanie w lewym policzku i z tyłu głowy. Na szczęście ból dało się wytrzymać.  
     Po utracie przytomności spowodowanej upadkiem ocknęła się na tylnym siedzeniu obcego samochodu. Mimo szoku starała się zachować spokój i nie zdradzić, że wszystko słyszy. Od razu rozpoznała głosy osób, które razem z nią znajdowały się w pojeździe.                     Należały one do Benjamina Litzberga i Matthew Flowersa – jej kolegów ze studiów.  
     Przerażała ją ta sytuacja, a najbardziej obecność Bena, który miał obsesję na jej punkcie. Od jakiegoś czasu osaczał ją, bombardując obraźliwymi wiadomościami, mimo że blokowała kolejne numery telefonów. Raz nazywał ją w nich dziwką i puszczalską, a kiedy indziej świętoszką. Słyszała, że miał dopuścić się gwałtu na swojej dziewczynie, która potem popełniła samobójstwo.  
     Nie wspominała o tym nikomu, nawet Jasonowi, aby go nie martwić. Po poprzednim porwaniu był wobec niej bardzo opiekuńczy, a znając jego porywczy charakter, obawiała się, że z Bena zostałaby miazga. Niestety, dopiero teraz dotarło do niej, że popełniła poważny błąd, zatajając przed nim prawdę.  
     Nasłuchując, próbowała zapanować nad paniką i wyobraźnią, która podsuwała jej coraz tragiczniejsze scenariusze. Po gorączkowych rozmyślaniach nad sposobem ucieczki ostrożnie otworzyła oczy, by przyjrzeć się pomieszczeniu. Światło małej lampki, stojącej na komodzie w rogu pokoju, subtelnie rozpraszało cienie wypełniające elegancką i przestronną sypialnię. W innych okolicznościach wnętrze bardzo by jej się spodobało, ale teraz stało się więzieniem, z którego musiała się wydostać.  
     Powoli obróciła głowę w prawo. Jej wzrok przyciągnęło duże okno.  
     „Może tędy uda się jakoś uciec?” – pomyślała z nadzieją.  
     W tym momencie usłyszała podniesione głosy, które sprawiły, że jej żołądek skurczył się boleśnie.  
     „Co się dzieje?” – wołała w myślach. Obawiała się, że ze strachu zaraz zwymiotuje.  
     Nagłą ciszę, która niczym całun spowiła dom, zakłóciły dwa strzały. Oczy Karen wypełniły się łzami.  
     „A jeśli będzie następna? Nie chciała umierać!”  
     Po chwili do jej uszu doleciało delikatne skrzypienie drzwi. Ktoś tu był! Natychmiast przymknęła powieki, starając się zapanować nad oddechem. Nie wiedziała, co robić. Walczyć? Poddać się?  
     „Brann!” – wołała w myślach rozpaczliwie. – „Brann... gdzie jesteś?”  
     – Karen... – cichy, czuły szept rozległ się tuż przy jej uchu.  
     Poczuła dreszcz sunący wzdłuż napiętego jak struna ciała. Jeszcze mocniej zacisnęła powieki, ale łzy i tak spłynęły po bladych policzkach. Czyżby umysł w chwili skrajnego napięcia płatał jej figle? Nie mógł to być głos mężczyzny, którego cały czas przyzywała.  
     – Karen... – szept powtórzył się, brzmiąc jeszcze bardziej miękko i słodko niż poprzednio.  
     Właśnie tak w bajkach książę mógł budzić swoją księżniczkę.  
     Powoli otworzyła oczy, nie do końca wierząc własnym zmysłom. Subtelna poświata niewielkiej lampki oświetlała dobrze znaną jej męską twarz. Spojrzała z lękiem w czarne oczy, które patrzyły na nią z troską.  
     Gdy w końcu dotarło do niej, że to nie halucynacje wywołane ogromnym stresem, poderwała się z łóżka i objęła swojego wybawiciela za szyję, mocno się w niego wtulając.  
     Jednak Brann przyszedł po nią – uratował ją!  
     Ulga, jaką w tym momencie poczuła, przerodziła się w głośny płacz. Najpierw płakała z powodu nagromadzonych lęków, a potem z radości.  
     Mężczyzna trzymał Karen w ramionach, pozwalając płynąć jej łzom. Była taka krucha i zagubiona. Jej spazmatyczny szloch sprawiał mu przykrość i budził w nim opiekuńcze instynkty.  
     Gdy pomyślał, jak niewiele brakowało, by go tu dziś nie było, oblał go zimny pot. Przebywał w Nowym Jorku zaledwie od paru godzin i wcale nie planował przyjazdu do tej metropolii, ale po wizycie w Urchadain nie potrafił sobie znaleźć miejsca w Wilczym Sercu. Dzikie krajobrazy Szkocji zbyt mocno przypominały mu o smutnej przeszłości, dlatego przyleciał do Wielkiego Jabłka. Miał nadzieję, że to miasto, które nigdy nie śpi, wciągając go w swój wir, da mu upragnione wytchnienie od wspomnień.  
     Z ulgą ukrył twarz w jej jasnych włosach i wdychał owocowy zapach, który tak dobrze pamiętał.  
     Ciepło bijące od męskiego ciała i siła, jaka w nim tkwiła, sprawiły, że Karen powoli dochodziła do siebie. W końcu odsunęła się od niego, by móc spojrzeć w oczy swojemu aniołowi stróżowi. Teraz już miała pewność, że ich losy są ze sobą nierozerwalnie związane.  
     – Wszystko w porządku? Nic ci nie zrobili? – Brann z niepokojem spoglądał w przestraszone oczy Karen.  
     Zamiast odpowiedzieć, tylko potrząsnęła głową. Skrzywiła się, gdyż ruch ten wywołał nowy napływ bólu.  
     – Jednak cię skrzywdzili – ochrypły głos Durwarda zdradzał, że jest wściekły.  
     – To błahostka w porównaniu z tym, przed czym mnie uchroniłeś – zauważyła z goryczą. – Ben uderzył mnie w twarz, przez co upadłam. Stąd ten ból.  
Brann dwoma palcami uniósł jej brodę do góry i ze zmarszczonymi brwiami przyglądał się czerwonemu śladowi, jaki zostawiła na niej męska dłoń. W myślach wyzywał Litzberga od najgorszych – najchętniej zabiłby go raz jeszcze. Delikatnie wsunął dłoń w jej splątane blond włosy, a gdy natrafił na sporych rozmiarów guz, zmełł w ustach kolejne przekleństwo.  
     – Miał – poprawił ją beznamiętnie Brann. – Nie żyje ani on, ani ten drugi. – Nie chciał przed nią niczego ukrywać.  
     Karen na chwilę wstrzymała oddech – mimo wszystko była wstrząśnięta jego słowami. Czuła jednak również ulgę, że koszmar, który zafundował jej dawny kolega ze studiów, definitywnie się skończył.  
     – Śmierć to zawsze tragedia, ale w tym przypadku nie będę hipokrytką i nie powiem, że jest mi smutno – odparła twardo. – Sprawili, że poczułam się jak rzecz, po którą każdy może sięgnąć, jeśli tylko najdzie go ochota. A tego nie potrafię wybaczyć.  
     – Musimy iść – głos Lukasa wdarł się brutalnie w intymny świat tych dwojga.  
     Karen drgnęła. Nie spodziewała się, że w pokoju jest ktoś poza nią i Brannem.  
     Durward wyczuł jej niepokój i łagodnie przesunął dłonią po szczupłych plecach.  
     – Karen, to jest Lukas. Niedawno dołączył do Przeklętych, a dziś bardzo mi pomógł.  
     – Szkoda, że do naszego pierwszego spotkania doszło w tak niemiłych okolicznościach – odparł mężczyzna.  
     Kobieta posłała mu lekki uśmiech. Jeśli został jednym z Przeklętych, musiał być nietuzinkowym człowiekiem.  
     – Naprawdę powinniśmy już iść – ponaglał ich Lukas.  
     Brann wstał, ostrożnie wziął Karen na ręce i skierował się w stronę drzwi. Drugi z Przeklętych poprawił kapę, którą przykryte było łóżko, i zgasił lampkę. Nie chciał, by ktoś zwrócił uwagę na ten pokój. Cała sytuacja miała wyglądać na gwałtowną kłótnię dwóch narkomanów.  
     Gdy zbliżali się do tarasu, dali znać Peterowi, żeby ponownie nałożył czysty obraz na kamery. Po otrzymaniu informacji, że droga jest wolna, ruszyli w stronę furtki na tyłach ogrodu. Lukas, korzystając ze swoich wytrychów, dokładnie wszystko pozamykał.  
     Tym razem to on zasiadł za kierownicą, ponieważ Brann cały czas trzymał Karen w ramionach. Usiadł z nią na tylnym siedzeniu i tulił do siebie, chcąc chronić przed wszelkim złem, które być może wciąż na nią czyhało.  
     – Dokąd mam jechać? – zapytał Lukas.  
     – Do mnie – odparł bez zastanowienia Brann.  
     Nie wyobrażał sobie, że mógłby teraz opuścić Karen. W międzyczasie wykonał telefon do Jasona z informacją, że jego siostra została uwolniona.  
     Gdy w końcu znaleźli się w jego mieszkaniu, ułożył ją delikatnie na ogromnej kanapie.  
     – Wszystko w porządku? – zapytał z troską.  
     – Tak – odpowiedziała mu Karen, choć ból głowy i policzka się nasilał. Działanie adrenaliny słabło, a wraz z nią naturalne znieczulenie na uderzenie.  
     – Głowę powinien obejrzeć lekarz – zauważył Brann. – Znam pewną lekarkę, która może pomóc.  
     Gdy wykonywał telefon, zjawił się Jason. Wpadł do środka niczym huragan i natychmiast znalazł się przy siostrze. Najpierw gorączkowo błądził wzrokiem po jej sylwetce, a kiedy stwierdził, że jest cała i zdrowa, mocno ją przytulił. Jego ciałem wstrząsał bezgłośny płacz. Po śmierci dziadka Karen była dla niego najbliższą osobą.  
     – Wszystko z tobą w porządku? – zapytał zdławionym od emocji głosem.  
     – Tak – Karen uśmiechnęła się przez łzy. Jason był idealnym starszym bratem; gdyby nie on, jej dzieciństwo byłoby niezwykle smutne.  
     – Vivien już jedzie – poinformował zgromadzonych w salonie Brann, który w międzyczasie zdążył się przebrać.  
     – Vivien? – Jason spojrzał pytająco na przyjaciela.  
     – Vivien Moore – lekarka, która zbada Karen.  
     – Co ci zrobił Litzberg?! – wykrzyknął z trwogą Black, ponownie skupiając całą uwagę na siostrze.  
     Karen dotknęła dłoni brata, by go uspokoić.  
     – Trochę zbiłam głowę podczas upadku, to wszystko.  
     Jason milczał, ale w duchu cieszył się, że ten gnojek nie żyje. Doskonale znał plotki na jego temat, które – sądząc po tym, co zrobił Karen – były zapewne prawdziwe.  
     Gdy czekali na przybycie Vivien, Brann przedstawił Jasonowi Lukasa. Obaj mężczyźni od razu złapali wspólny kontakt.  
     Po trzech kwadransach pojawiła się Vivien Moore – młoda, niezwykle atrakcyjna szatynka. Z nieukrywaną radością przywitała się z Brannem. Znała wszystkich Przeklętych, którzy jakiś czas temu bardzo jej pomogli.  
     Uścisnęła dłoń Jasonowi i Lukasowi. Gdy palce jej i Lukasa na chwilę się spotkały, poczuła nagły wstrząs. Zaskoczona spojrzała w zielone oczy, które świdrowały ją bezczelnie. Z uprzejmym uśmiechem, maskującym skrępowanie, oswobodziła rękę i podeszła do Karen.  
     – Jest tu jakiś pokój, w którym można przeprowadzić badanie? – Vivien zwróciła się do Branna.  
     – Sypialnia – wskazał głową lekko uchylone drzwi, jednocześnie biorąc siostrę Blacka na ręce.  
     Po chwili ponownie pojawił się w salonie, zostawiając obie panie same.  
     – Brann, nie wiem, jak ci się odwdzięczę – zaczął łamiącym się głosem Jason. – Wymień kwotę, a zaraz będziesz miał pieniądze na koncie.  
     – Nie chcę pieniędzy – warknął urażony. – Karen należy do rodziny tak samo, jak ty. Proponując zapłatę, jedynie mnie obrażasz.  
     – Przepraszam, chciałem tylko wyrazić, jak bardzo jestem wam wdzięczny za to, co dziś zrobiliście dla mojej siostry – Jason nerwowym ruchem przejechał po swoich długich włosach. – Uchroniliście ją przed gwałtem, a nawet przed czymś gorszym.  
Słowo „śmierć” nie chciało mu przejść przez gardło. Wciąż nie potrafił się uspokoić. Ten wieczór mógł zakończyć się zupełnie inaczej – źle, bardzo źle.  
     – Jeśli dobrze zrozumiałem, obaj porywacze nie żyją – Black z napięciem przyglądał się stojącym przed nim mężczyznom.  
     – Tak – potwierdził Lukas.  
     – Może wyjść z tego jakaś afera? – dopytywał się Jason.  
     – Nie – tym razem to Brann udzielił odpowiedzi. – Litzberg najpierw zabił swojego kumpla, a później siebie. Nie ma żadnych śladów naszej obecności. Nikt nigdy się nie dowie, co tak naprawdę się wydarzyło. Jedynym słabym punktem jest ochrona Black Company – dodał. – Mam nadzieję, że twoi ludzie potrafią milczeć.  
     – O nich nie musisz się martwić – Jason machnął uspokajająco ręką. – Raz: bardzo lubią Karen, dwa: zbyt dobrze im płacę, by chcieli mi się narazić, a trzy: to byli wojskowi, którzy umieją trzymać język za zębami.  
     – Świetnie – mruknął z zadowoleniem Durward.  
     W tym momencie do salonu weszła Vivien. Trzy pary oczu natychmiast skierowały się w jej stronę.  
     – Karen odpoczywa – kobieta, nie czekając na pytania, od razu zaczęła udzielać informacji. – Poza sporym guzem na głowie i opuchniętym policzkiem nic jej nie dolega.      Nie skarży się na mdłości ani zawroty głowy, źrenice reagują prawidłowo. Na wszelki wypadek należy obserwować pacjentkę przez dwadzieścia cztery godziny i, jeśli wystąpi coś niepokojącego, proszę do mnie natychmiast zadzwonić, chociaż niczego takiego się nie spodziewam – dokończyła uspokajająco.  
     – Brann... czy Karen może dziś u ciebie przenocować? – Jason z lekkim zakłopotaniem zerknął na przyjaciela. – Nie chciałbym jej męczyć jazdą.  
     – Jasne – padła natychmiastowa odpowiedź.  
     – Wielkie dzięki – Black wyciągnął dłoń, którą Durward mocno uścisnął. – Prośba, byś i mnie przenocował, wydaje się zbyt dużym nadużyciem z mojej strony, mam rację? – zagadnął z humorem Jason.  
     – Zaopiekuję się nią – zapewnił go spokojnie Brann.  
     – Bardzo dobrze – Vivien ucieszyła się, że panowie doszli do porozumienia. – W takim razie, nic tu po nas. Pacjentce należy się teraz cisza i spokój, może jeszcze filiżanka herbaty, ale słabej – zaznaczyła.  
     Niedługo potem ona, Jason i Lukas wyszli, a Brann udał się do sypialni, by zapytać swojego gościa o napój. Żeby jej nie wystraszyć, ostrożnie otworzył drzwi. Wystarczył jeden rzut oka, by stwierdzić, że Karen zasnęła.  
     Podszedł do łóżka, na którym leżała i kucnął, by popatrzeć na pogrążonego we śnie pięknego anioła. Podniósł dłoń i w skupieniu zaczął wodzić palcem po łagodnym łuku brwi, skroni, ciepłym policzku, brodzie. Wyglądała tak spokojnie i niewinnie, jakby nigdy nie zaznała żadnego zła. Pragnął się nią opiekować i chronić, by nikt nigdy więcej nie podniósł na nią ręki. Rzuciła na niego urok, ale dla swojego dobra nie mogła się o tym dowiedzieć.  
     Zawahał się, ale nie potrafiąc oprzeć się pokusie, obrysował palcem wskazującym idealną linię jej lekko rozchylonych warg. Kusiły malinową czerwienią i nadzwyczajną miękkością. W odpowiedzi na jego dotyk kobieta westchnęła cicho. Słysząc ten dźwięk, ciało Branna stanęło w płomieniach. Oczy pociemniały mu od nagłego pożądania, które porwało go z siłą huraganu. Musiał użyć całej swojej silnej woli, by się od niej odsunąć.  
     Wstał, sięgnął po koc leżący z boku i opatulił nim skuloną Karen. Odsunął pojedyncze pasmo jasnych włosów z jej twarzy i usiadł na fotelu pod ścianą.  
     Gładząc aksamitny materiał, którym obity był mebel, przyglądał się tej niezwykłej istocie, która zajmowała jego łóżko. Coś, co zaczęło się między nimi siedem lat temu, wciąż trwało, a nawet w jakiś przedziwny sposób jeszcze się umocniło. Do tej pory tylko Catriona potrafiła obudzić w nim tak intensywne uczucia. Niestety, przed nimi nie było przyszłości. Balor i jego władza nad nim kładły się cieniem nad ich wspólnym losem. Nie zmieni tego, kim był, kim się stał. Musiał być silny za nich oboje i nie poddać się magii, która przed laty się między nimi narodziła i cały czas trzymała w swych czarodziejskich pętach.  
     Brann nawet nie zdawał sobie sprawy, że przez resztę nocy przyglądał się Karen pełnym żalu spojrzeniem – jak ktoś, kto wie, że ma na wyciągnięcie ręki niezwykły skarb, ale nie może po niego sięgnąć, bo cena, jaką musiałby zapłacić za poddanie się temu pragnieniu, byłaby zbyt wysoka.  

***

     Karen leżała nieruchomo, w pierwszej chwili nie bardzo wiedząc, gdzie się znajduje. Dopiero ból głowy i traumatyczne wspomnienia, które zaczęły napływać do niej falami, uświadomiły jej, że przebywa w sypialni Branna, a konkretnie w jego łóżku. Pragnęła się tu znaleźć, ale nie w takich mało romantycznych okolicznościach.  
     Blade światło poranka sączyło się przez niedosunięte rolety, ostrożnie oświetlając pokój. Gdy błądziła wzrokiem po sypialni, jej turkusowe spojrzenie spoczęło na mężczyźnie, który spał w sporym fotelu obitym szarym welurowym materiałem. Na jego widok nie potrafiła zapanować nad głupim sercem, które właśnie zrobiło fikołka.  
     Brann drzemał, oddychając cicho, z głową wspartą na prawej dłoni. Nie mogła oderwać wzroku od jego twarzy, od czarnych włosów sięgających szerokich ramion. Westchnęła cicho na widok długich nóg w dopasowanych jeansach. Musiała przyznać, że był niezwykle przystojnym mężczyzną, ale nie chodziło tylko o wygląd. Durward miał w sobie to słynne „coś” – pewien rodzaj magnetyzmu, drapieżności oraz wewnętrznej siły.  
     Nagle Karen zdała sobie sprawę, że Brann nie tylko już nie śpi, ale na dodatek patrzy na nią tak łakomie, jakby była wisienką na torcie. Nie uśmiechał się, twarz miał poważną, ale jego oczy... Mój Boże, wpatrując się w jego oczy, miała wrażenie, że zaraz zamieni się w popiół od malującego się w nich seksualnego ognia. Zaczęła szybciej oddychać, jej klatka piersiowa unosiła się w rytm niespokojnych uderzeń serca, a żar rozlewał się po ciele, powodując wilgoć w dole brzucha. Gdyby teraz do niej podszedł i ją wziął, rozpłakałaby się ze szczęścia. Była szczerze zdziwiona, że od iskier, które przeskakiwały między nimi, pokój nie stanął w płomieniach.  
     I nagle wszystko ustało. Ogień zastąpił lód. Brann nie patrzył już na nią z pasją, lecz z chłodną uprzejmością. Zmiana, jaka w nim zaszła, nastąpiła tak gwałtownie, że wstrząśnięta Karen wpatrywała się w niego z przestrachem. Odetchnęła raz, drugi, by zapanować nad gorączką wywołaną męskim spojrzeniem. Była w szoku – czyżby sobie wymyśliła to niezwykle sugestywne spojrzenie?  
     – Jak się dziś czujesz? – w głosie Branna nie było już wczorajszego ciepła, tylko zdawkowość. Ot, gospodarz pytający swojego gościa o samopoczucie.  
     – Poza ćmiącym bólem głowy, wszystko ze mną w porządku – Karen odpowiedziała równie chłodno. Odniosła nieprzyjemne wrażenie, że jest w mieszkaniu Branna intruzem.           – Jeśli spędziłeś na tym fotelu całą noc, to przepraszam. Nie chciałam nadużywać twojej gościnności – dodała oficjalnym tonem.  
     Brann wzruszył ramionami:  
     – Vivien prosiła, by cię obserwować. Czasami konsekwencje urazu głowy mogą pojawić się po paru godzinach. Wolałem nie ryzykować i mieć cię na oku.  
     Wstając, rzucił od niechcenia:  
     – Zaraz zrobię śniadanie. Masz na coś ochotę?  
     Karen zachłannie obserwowała każdy jego ruch. Na myśl o tabunach kobiet, które musiały się koło niego kręcić, poczuła zapiekłą zazdrość. Wiedziała, że to głupie i irracjonalne, ale uważała, że od siedmiu lat należał do niej.  
     Kiedyś próbowała wyciągnąć od Jasona informacje na temat Branna, ale brat nie za wiele miał do powiedzenia. Wśród Przeklętych jedynym, który nie krył się ze swoimi miłostkami, był Bardel – jasnowłosy adonis, czaruś, dla którego każda piękna kobieta była warta zachodu.  
     Karen skrzywiła się na myśl o śniadaniu. Nie była głodna, poza tym pragnęła już opuścić lokum Durwarda, by w spokoju dojść do siebie po ostatnich wyczerpujących godzinach.  
     – Wystarczy kawa – oznajmiła, siadając na brzegu łóżka.  
     – Vivien zaleciła słabą herbatę, poza tym może ci się zrobić niedobrze, jeśli niczego nie zjesz – Brann próbował zachować obojętny wyraz twarzy. Nie chciał, by wiedziała, jak bardzo zmartwił go jej widok.  
     W ściągniętej bólem twarzy oczy Karen wyglądały jak dwa wielkie jeziora. Dla swojego i jej dobra postanowił grać rolę uprzejmego, choć chłodnego gospodarza. Nie mogła się dowiedzieć, jak bardzo pragnął zatrzymać ją przy sobie.  
     – Zjesz tosty – zakomunikował obcesowo – choćbym miał osobiście cię nimi nakarmić.  
     Groźba w głosie Branna sprawiła, że Karen uniosła wysoko podbródek, dając wyraźnie do zrozumienia, że nie życzy sobie takiego traktowania:  
     – Nie masz prawa tak mną dyrygować.  
     W odpowiedzi męskie usta wygięły się w zimnym uśmiechu.  
     – Już dwa razy uwolniłem cię z rąk porywaczy, więc wydaje mi się, że jakieś prawa do ciebie mam – wyjaśnił złowieszczym tonem, po czym obrócił się na pięcie i wyszedł.  
     Po chwili wrócił, rzucił na łóżko szary komplet dresowy i kobiece kosmetyki.  
     – Arlene zostawiła trochę swoich rzeczy, kiedy była tu ostatnim razem, powinny pasować – wyjaśnił beznamiętnie, a potem z głośnym trzaskiem zamknął drzwi.  
     Zdenerwowana Karen opadła z powrotem na łóżko. Nie bardzo wiedziała, jak się w tej sytuacji zachować. Jej rycerz na białym koniu nagle przemienił się w baśniowy czarny charakter. Jednak w końcu się zebrała i poszła do łazienki zmyć z siebie brud – nie tylko ten fizyczny.  
     Gdy wyłoniła się z sypialni, Brann zamarł, trzymając w dłoni dzbanek z herbatą. Zaróżowione po kąpieli policzki dodawały jej dziewczęcego uroku, a długie włosy związane w koński ogon sprawiały, że wyglądała na dwadzieścia, a nie dwadzieścia sześć lat. Tylko oczy – przygaszone i zlęknione – zdradzały, ile przeszła w ostatnim czasie.  
     – Siadaj – Brann wskazał jej krzesło przy kuchennym stole. – Jaki dżem wolisz?      Truskawkowy czy wiśniowy?  
     – Wiśniowy.  
     Zgodnie z życzeniem sięgnął do lodówki po słoiczek wiśniowych konfitur.  
     Karen bez entuzjazmu smarowała swoje tosty. Nie miała na nie ochoty, ale posłusznie zjadła wszystko, co miała na talerzu, bojąc się, że Brann spełni swoją groźbę i siłą ją nakarmi. Po mężczyźnie, który tak serdecznie się nią wczoraj opiekował, zostało tylko wspomnienie. Dziś miała do czynienia z jego ponurą, arogancką wersją. Zastanawiała się nad tą nagłą przemianą z Dr Jekylla w Mr Hyde.  
     – Mógłbyś zadzwonić do Jasona, żeby po mnie przyjechał? – w tej sytuacji nie chciała przebywać z Brannem dłużej niż to konieczne.  
     – Jest już w drodze, rozmawialiśmy, kiedy brałaś kąpiel – odpowiedział zdawkowo, popijając kawę.  
     Z każdą mijającą minutą atmosfera między nią a Brannem stawała się coraz bardziej napięta. Karen nerwowo zagryzała wargi, błagając w myślach brata, by przyjechał jak najszybciej.  
     Gdy myślała, że już nie wytrzyma tej gry nerwów, w drzwiach pojawił się Jason. Natychmiast ruszył w jej stronę i mocno uściskał. Martwił się o nią. Chociaż wszystko skończyło się dobrze, w ogóle nie spał ubiegłej nocy.  
     Nie mógł nie zauważyć ciemnych kręgów pod oczami siostry i sinego policzka, ale najbardziej niepokoił go smutek, z jakim na niego patrzyła. Po poprzednim porwaniu dosyć szybko doszła do siebie, jednak wczorajsze uprowadzenie mogło zostawić trwały ślad i zachwiać jej poczuciem bezpieczeństwa – zwłaszcza że porywaczami okazali się ludzie, których znała.  
     – Jak się czujesz? – Jason nie spuszczał z niej wzroku, próbując wyczytać z jej twarzy to, czego nie chciała wyrazić słowami.  
     – Nieźle – odparła matowym głosem. – Możemy już jechać do domu? Nie chciałabym zawracać głowy Brannowi dłużej niż to konieczne.  
     Tak naprawdę pragnęła uciec od niego. Nie czuła się na siłach znosić jego obcesowego zachowania.  
     – Potrzebujesz odpoczynku – Jason przeniósł spojrzenie z siostry na przyjaciela. – Dobrym pomysłem byłoby zabranie Karen z miasta... Może do Wilczego Serca? Po poprzednim porwaniu, dzięki uprzejmości Kaidana, właśnie tam się ukryła.  
     Durward zmrużył oczy, ale nic nie powiedział. Czekając na dalsze słowa Jasona, powoli odstawił na stół kubek z kawą, bo bał się, że zaraz pęknie, tak mocno go ściskał.  
     – Nie znam lepszego miejsca niż ten zamek. A ponieważ Black Company niedługo zaczyna negocjacje z wojskiem, chwilowo jestem uwięziony w Nowym Jorku – Jason lekko zdenerwowany, krążył po pokoju. Nagle się zatrzymał i popatrzył na Durwarda z nadzieją w oczach. – Mam do ciebie ogromną prośbę, Brann. Zabierzesz Karen do Szkocji i zaopiekujesz się nią, dopóki nie podpiszę tego kontraktu i do was nie dołączę?  
     Durward w milczeniu wpatrywał się w Blacka, a potem jego niepokojące oczy spoczęły na Karen. Zauważył, jak mocno splotła dłonie, słysząc propozycję brata. Swoim wcześniejszym zachowaniem skutecznie ją do siebie zniechęcił, a teraz Jason proponował coś takiego! Ona i on? Sami? W Wilczym Sercu? Przez kilka tygodni? Nie był na tyle dobrym aktorem, by przez tak długi czas udawać zimnego typa.  
     Mimo to odpowiedział krótko:  
     – W porządku.  
     Karen, słysząc zgodę, niemal jęknęła w duchu z przerażenia. Ona i Brann? Sami? Na zupełnym odludziu? Nie da rady tak długo udawać obojętnej! Zadrżała, czuła się, jakby wchodziła do jaskini lwa.  
     Jason odetchnął z ulgą, słysząc, że przyjaciel się zgadza. Siostry nawet nie pytał o zdanie. Przecież uwielbiała to miejsce. Karen zaś nie miała siły protestować, a poza tym kilka dni – a nie tygodni – w posiadłości Kaidana i Arlene dobrze jej zrobi.  
     – Niech będzie – wymamrotała pod nosem. Mimo że niedawno wstała, poczuła się znów zmęczona.  
     – Kiedy lecimy? – Brann, z założonymi na piersi rękami, stał oparty o kuchenny blat.  
     „Do diabła” – pomyślał pełen obaw – dopiero co stamtąd uciekł, bo nie mógł wytrzymać bolesnych wspomnień, a teraz wracał, na dodatek z Karen – drugą kobietą w swoim życiu, która nie była mu obojętna.  
     – Jutro? – Jason spojrzał na siostrę. Chciał, by opuściła miasto, zanim sprawa Litzberga ujrzy światło dzienne.  
     Chociaż Brann zapewniał go, że porwanie skutecznie zatuszowano i nie spodziewa się żadnych kłopotów, to artykuły o samobójstwie członka rodziny wiceburmistrza Nowego Jorku na pewno pojawią się w gazetach i w Internecie. Pragnął, by była daleko stąd, kiedy zrobi się szum.  
     – Może być – zgodziła się niechętnie. Mężczyźni zupełnie zignorowali brak entuzjazmu w jej głosie.  
     Karen westchnęła ciężko. Miała nadzieję, że z tej wizyty nie wyjdzie bardziej pokiereszowana psychicznie niż teraz.  
     Następnego dnia, rozjaśnione żółto-pomarańczowymi promieniami zachodzącego słońca, witało ich Wilcze Serce.  

***  

     Balor, oparty o wielki głaz pamiętający czasy lodowca sunącego przez Szkocję, z zamkniętymi oczami chłonął energię nadciągającej burzy. Daleko na horyzoncie błyskawice raz po raz rozrywały nocne niebo, silny wiatr targał konarami drzew wokół polany, a pomruk zbliżającej się nawałnicy dodawał dramaturgii temu niezwykłemu przedstawieniu.  
     Wrócił myślami do wydarzeń sprzed kilku dni, kiedy to namówił dwóch naiwnych i zadufanych w sobie mężczyzn, by uprowadzili Karen – kobietę, która w niedalekiej przyszłości miała stać się dla Branna tym, czym Helena dla Troi – symbolem nieszczęścia.  
Ben Litzberg i Matthew Flowers, decydując się spełnić jego prośbę, nawet nie zdawali sobie sprawy, że mają przed sobą ostatnie godziny życia. Tak jak obiecał, pomógł im w porwaniu, a potem zostawił wilkowi na pożarcie. Gdyby wiedzieli, z kim przyjdzie im się zmierzyć, uciekaliby, gdzie pieprz rośnie. Świat się zmienił, ale nie Brann Durward. Kruk pozostał Krukiem.  
     Balor uśmiechnął się kpiąco. Uznał, że jest genialnym reżyserem, bo tamtej nocy wszyscy aktorzy zagrali dokładnie tak, jak sobie tego życzył. Jedynie szkoda mu było Karen – niewinnej ofiary, która zapłaci wysoką cenę za uczucie, jakim obdarzył ją dawny pan na Urchadain.  
     Nagle na męskiej twarzy pojawił się tajemniczy uśmiech. Balor roześmiał się cicho, ale nie był to radosny śmiech – raczej pełen goryczy i smutku.  
Jego piękna, mądra, a zarazem głupiutka Morrigan myślała, że on nie wie, że tu jest. Ale on zawsze wiedział, gdy była blisko.  
     – Chodź do mnie, Morrigan – szepnął, wyciągając w jej stronę dłoń. – Nie musisz się ukrywać. Nie przede mną.  
     Kobieta, słysząc jego głęboki, przepełniony żalem głos, zadrżała od sprzecznych emocji, które nią zawładnęły. Po chwili wahania wyszła zza pnia drzewa i ostrożnie stąpając po utkanym z mchu dywanie, ruszyła w jego stronę, a gdy była wystarczająco blisko, mocno chwyciła jego rękę.  
     – Witaj, Balor.  
     Przez chwilę mierzyli się wzrokiem – jak zawsze z mieszaniną melancholii i namiętności. Morrigan uniosła dłoń i ostrożnie dotknęła jego policzka. Musnęła kciukiem bliznę, która szpeciła groźną twarz Balora. Pamiętała tamtą noc. Najpierw go uwiodła, by potem próbować zabić. Chciała w ten sposób zapobiec wojnie między nim a Nuadą – swoim przyjacielem.  
     W ostatniej chwili się wycofała. Nie potrafiła odebrać życia mężczyźnie, którego pokochała.  
     Z cichym westchnieniem wsunęła się w jego muskularne ramiona. Ciepło męskiego ciała uspokoiło ją, dając chwilowe wytchnienie od zmartwień.  
     Balor, z czułym uśmiechem na ustach, zaczął głaskać jej długie, lśniące włosy. Uwielbiał, gdy była tak blisko.  
     – Proszę cię, Balorze – stłumiony głos Morrigan zburzył harmonię, która między nimi zapanowała. – Zwolnij Branna z więzów, którymi go spętałeś przed dziesięcioma wiekami. Już wystarczająco odpokutował za swój niegodny czyn.  
     Balor uniósł jej podbródek. Patrzył na nią długo, badawczo, jakby czegoś szukał. Może miłości?  
     – Wystarczy jedno twoje słowo – powiedział cicho – jedno słowo, a cofnę klątwę i Kruk będzie wolny.  
     – Dlaczego tak mnie dręczysz?! – Morrigan gwałtownie wyswobodziła się z jego objęć. Pełna złości wpatrywała się w nadchodzącą burzę, jakby szukała w niej odpowiedzi.  
     – Nie dręczę cię – odparł zniżonym głosem mężczyzna, ponownie opierając się o wielki głaz.  
Z kieszeni spodni wyciągnął mały kamień z wyrytą runą Hagalaz – symbolizującą      niszczycielską siłę natury. Aby narodzić się na nowo, należało zburzyć to, co stare, wydostać się z pułapki. A Balor za wszelką cenę pragnął opuścić swoją klatkę, a także uwolnić z niej Morrigan.  
     Powoli przesunął palcem po powierzchni kamienia, po czym schował go z powrotem do kieszeni.  
     – Dlaczego chcesz wszystko zmienić?! – zawołała rozpaczliwie. – Czy nie może zostać tak, jak jest?  
     – Nie. – Stalowa nuta w jego głosie sprawiła, że Morrigan przeszył nieprzyjemny dreszcz. – To za mało. Chcę wszystko... albo nic. I to ty zdecydujesz, co dostanę.  
     Balor zamknął oczy i wziął głęboki oddech. Burza była coraz bliżej – tak samo, jak chwila, która miała zmienić życie czterech osób.  
     Morrigan ukryła twarz w dłoniach. Nie miał prawa zrzucać na nią takiej odpowiedzialności!  
     Nagle wściekłość wzięła nad nią górę. Z pasją w oczach odwróciła się w jego stronę.  
     –To szantaż! – krzyknęła zdenerwowana. – Dobrze o tym wiesz! Nie wygrasz ze mną! Nie w ten sposób!  
     Balor w końcu stracił panowanie nad sobą. Doskoczył do niej i mocno chwycił za ramiona.  
     – Tylko tak zmuszę cię do podjęcia decyzji! – wysyczał przez zaciśnięte zęby. – Nie mam zamiaru zbyt długo czekać. Każdy kolejny dzień to dla mnie gehenna!  
     Jego niebieskie oczy płonęły lodowatym ogniem.  
     – Zapamiętaj to sobie dobrze, Morrigan – wyszeptał złowrogo. – Wszystko albo nic. Życie... albo śmierć. Wybór należy do ciebie.  
     Gdy skończył mówić, przyciągnął ją do siebie gwałtownie i mocno wpił się ustami w delikatne kobiece wargi. Gniótł je, dopóki – z cichym jękiem – nie poddała się tej słodkiej dyktaturze. Dopiero wtedy złagodniał i z wyczuciem zaczął pieścić językiem gorące wnętrze jej ust. Przysunął się do niej jeszcze bliżej, tak by dokładnie czuła, jak na niego działa, jak rośnie jego podniecenie.  
     Po rozkosznie długiej chwili oderwał wargi od jej ust, by tym razem skupić się na kuszącej krzywiźnie szyi. Sunął językiem wzdłuż łagodnej linii, zostawiając na niej parzący ślad. Szczyty piersi Morrigan, niczym guziki, wbijały się w męski tors.  
     Ogarnięci gorączką zmysłów zrywali z siebie ubranie, by jak najszybciej dotknąć nagiej skóry.  
     Balor wziął ukochaną na ręce i zaniósł w miejsce, gdzie znajdowało się wspaniałe posłanie stworzone z mchu i niskiej trawy. Ułożył ją ostrożnie na tym leśnym legowisku, by zaraz spocząć obok niej.  
     Zauroczony, całował twarde sutki, które smakowały niczym dzikie jagody. Ręką pieścił płaski brzuch i krągłości bioder. Zatrzymał się dopiero, gdy dłoń natrafiła na drobne loczki u szczytu ud. Delikatnie rozsunął fałdki, które skrywały cudowne źródło rozkoszy. Jego palce natychmiast stały się mokre od płynnego ognia, jakim zalana była ta część ciała Morrigan. Sam zaś czuł się nabrzmiały do granic możliwości – jego przyrodzenie pulsowało boleśnie od ledwo powstrzymywanej żądzy.  
     Położył się na plecach, uniósł Morrigan i nasadził na siebie. Oboje westchnęli głośno, gdy ich ciała połączyły się w najbardziej intymny sposób.  
     Balor, spod na wpół przymkniętych powiek, przyglądał się swojej kochance, która – z głową odchyloną do tyłu, z włosami rozrzuconymi na plecach i ramionach – ujeżdżała go zachłannie. Jak urzeczony, wpatrywał się w jędrne piersi i błyszczące od jego pocałunków brodawki, które unosiły się i opadały w rytm jej dzikiego tańca. Uwielbiał, gdy przejmowała kontrolę nad jego ciałem, nadając rytm ich namiętności. Wtedy wiedział, że cała należy do niego.  
     Burza przetaczała się nad ich głowami, a pioruny biły o ziemię jeden za drugim obok ich polany, gdy Balor przejął kontrolę i odwrócił Morrigan. Teraz to on był na górze. Kobieta roześmiała się uwodzicielsko, upojona namiętnością, która krążyła w jej żyłach niczym najlepszy alkohol. Otoczyła męskie biodra smukłymi udami i uniosła głowę, by go pocałować mocno, głęboko – nie kryjąc siły swojego pożądania. Następnie chwyciła jego pośladki, dając w ten sposób znać, czego pragnie.  
     Balor zrozumiał to nieme polecenie. Wbił się w nią, wypełniając sobą jej wilgotną przestrzeń. Następnie wycofał się, by ponownie zanurzyć się w gorącej, kobiecej miękkości. Cały czas przyglądał się Morrigan, która, wygięta w łuk, wypychała wysoko biodra, by móc czuć go jak najgłębiej. Oboje zatracili się w seksualnym opętaniu, które nimi zawładnęło. Walczyli ze sobą tak, jak tylko kochankowie potrafią.  
     Balor napierał na kobiece ciało, które tak ochoczo go przyjmowało, z całą męską siłą. Niestrudzenie prowadził zarówno siebie, jak i Morrigan ku rozkoszy. A ona była w tym momencie uosobieniem ekstazy: oczy miała zamknięte, usta lekko rozchylone, a policzki rozpalone trawiącą ją gorączką. Jak urzeczony, słuchał jej jęków, które mieszały się z szalejącym wokół żywiołem.  
     Gdy wyjątkowo silny grzmot przetoczył się po nocnym niebie, Balor pchnął mocno, wbijając się ostro w kobiece ciało. Głośny krzyk Morrigan poszybował wysoko – ku burzy, która zawisła nad ich głowami.  
     Tej nocy, gdy Szkocję nawiedziła potężna nawałnica, a namiętność zawładnęła Morrigan i Balorem, zegar przeznaczenia został wprawiony w ruch.

1 komentarz

 
  • Użytkownik Sapphire77

    Ja zwykle super. Krótko, bo co tu pisać więcej. Inni to zrobią. Czułem, że facet maczał w tym palce. Wielka gra! Nienawiść walczy z wybaczeniem. Światłość z Ciemnością, a przecież to siostry...

    6 godz. temu

  • Użytkownik Marigold

    @Sapphire77 Balor walczy o Morrigan i zrobi wszystko by ją zdobyć. Ale czy posunie się do najgorszego? Zobaczymy. A Brann? On musi stawić czoło nie tylko Balorowi, ale i własnym demonom.  
    Podoba mi się, jak to ująłeś - wielka gra!  
    Dzięki za interesujący komentarz!  <3

    6 godz. temu

  • Użytkownik Sapphire77

    @Marigold  :kiss:

    5 godz. temu