Przeklęty: Brann. Część 2, rozdział 1

Przeklęty: Brann. Część 2, rozdział 1Czasy współczesne  
7 lat wcześniej  

     Jeszcze kilka minut temu w tej części Nowego Jorku świeciło piękne słońce. Ale teraz błękit nieba zasłoniły ciężkie, ołowiane chmury. Zrobiło się ciemniej i chłodniej. Pierwszy, wiosenny deszcz był wszystkim na rękę. W branży taką pogodę określano mianem taktycznej.
     W różnych częściach miasta oddziały, składające się z najlepszych funkcjonariuszy jednostek kontrterrorystycznych, miały podjąć działania w celu uwolnienia zakładniczki z rąk porywaczy. O całej akcji wiedziała jedynie garstka ludzi. Wytypowano trzy miejsca, w których mogła się znajdować wraz ze swoimi oprawcami. Ustalono, że dziewczyna najprawdopodobniej przetrzymywana jest w nieczynnym już kompleksie zakładów mięsnych, położonym na obrzeżach miasta. Duży i opuszczony obiekt przemysłowy idealnie nadawał się do przestępczych działań.
     To właśnie tutaj skierowano Przeklętych – elitarną formację składającą się z pięciu mężczyzn i wilka. Byli to ludzie zaprawieni w boju, prawdziwi profesjonaliści w swoim niełatwym fachu. Działali jako suwerenny zespół, nie podlegając żadnym instytucjom i kierując się własnymi zasadami. Niektórzy w branży kwestionowali nawet ich istnienie, twierdząc, że są jedynie wytworem zbyt bujnej wyobraźni. Jednak Przeklęci byli jak najbardziej realni i właśnie szykowali się do rozpoczęcia operacji.
     Kaidan, przywódca grupy, bacznie obserwował otoczenie. Jego czujne, szare oczy wypatrywały czegoś podejrzanego, ale jak dotąd nic nie wzbudziło jego niepokoju. Instynkt podpowiadał mu, że na razie nie mają się czego obawiać. Nic dziwnego – od obiektu zero dzieliła ich znaczna odległość.
     Stał obok wysokiego, ciemnowłosego mężczyzny – Jasona Blacka, w którego żyłach płynęła zarówno krew białych, jak i rdzennych mieszkańców Ameryki Północnej. Mimo młodego wieku Black znalazł się już na liście dwudziestu najbogatszych ludzi w Ameryce. Jego przedsiębiorstwo produkowało drony dla wojska oraz opracowywało oprogramowanie dla tych bezzałogowców. Wartość Black Company rosła z każdym dniem, przyciągając uwagę nie tylko finansistów, ale także przestępców. To właśnie jego siostra została porwana dla okupu. Black zgodził się zapłacić, ale nie zamierzał polegać tylko i wyłącznie na obietnicy terrorystów, że wypuszczą Karen całą i zdrową, jak tylko otrzymają pieniądze. Zamierzał wykorzystać wszelkie dostępne środki, by uwolnić siostrę. Sobie tylko znanymi kanałami udało mu się dotrzeć do Przeklętych, o których mówiono, że są niezwykle skuteczni w odbijaniu zakładników. Jason właśnie na to liczył. Przyrodnia siostra i dziadek, wódz plemienia Navaho, byli mu najdrożsi na świecie. O matce wolał nie myśleć, a ojciec zmarł cztery lata temu.
     – Uwolnimy ją – Kaidan uważnie przyglądał się młodemu mężczyźnie. Przeżycia ostatnich czterdziestu ośmiu godzin wyraźnie odcisnęły na nim swoje piętno. Mocno zaciskał szczęki, a w jego turkusowych oczach odbijała się gehenna, przez którą teraz przechodził. – Mamy stuprocentową skuteczność. Żaden uwolniony przez nas zakładnik nie zginął, czego nie można powiedzieć o bandziorach. Niedługo będziesz trzymał siostrę w ramionach.
     – Oprócz Karen żadna gnida nie ma prawa przeżyć spotkania z wami. Obiecaj mi to, Kaidan – Jason spojrzał na niego, a jego twarz wykrzywiła się z nienawiści. – Tylko trupy mnie usatysfakcjonują. Żadnej litości.
     – Same trupy, a słowo „litość” nie figuruje w moim słowniku – odpowiedział mu spokojnie. Rozumiał, co czuje i tym bardziej zamierzał dotrzymać obietnicy, ba, uczyni to z wielką radością.  
     Dla niego i pozostałych Przeklętych zabijanie od dawna stało się rutyną, zwłaszcza tych, którzy zajmowali się porywaniem niewinnych ludzi. Nie miał żadnych skrupułów, by eliminować takich ze społeczeństwa.  
     W tym momencie podszedł do niego Brann.
     – Jesteśmy gotowi. Możemy ruszać. Alfa 1 i Alfa 2 również zbliżają się do swoich celów.
     Black uważnie przyglądał się mężczyźnie. Jeśli w Kaidanie widział mrok, to o Brannie można było powiedzieć tylko jedno: gdzie on, tam i piekło.  
     Gdy dziś rano ujrzał Przeklętych, od razu zrozumiał, że wszystko, co o nich mówiono, to najprawdziwsza prawda. I ten ich dziwny, ogromny pies, przypominający bardziej wilka, tylko potwierdzał te spostrzeżenia. To oni mieli być przepustką Karen do wolności. Wierzył, że tak właśnie będzie. W ogóle nie dopuszczał do siebie myśli, że mogłoby być inaczej.
     – Najważniejsza jest moja siostra, reszta mnie nie interesuje. Możecie ich usmażyć żywcem – przypomniał Jason.
     Przeklęci milczeli. Odhan, Taranis i Kaidan, wraz z Cieniem, wsiadali już do samochodu marki Toyota Hilux, podczas gdy Brann i Bardel planowali jazdę na motorach.
     Odhan zajął miejsce za kierownicą toyoty, a Taranis skupił całą swoją uwagę na monitorze, który wyświetlał obraz z drona asystującego im w powietrzu. W skupieniu przemierzali opuszczone, przemysłowe tereny tej ogromnej metropolii.
     – Podsumujmy krótko, co już wiemy – Kaidan zamierzał po raz ostatni poinformować grupę o zebranych informacjach. Choć zdawał sobie sprawę, że to zbyteczne, w kwestii ludzkiego życia zawsze trzymał się procedur. – Obiekt, o którym mowa, to dawny zakład mięsny, od wielu lat nieczynny. Posiada trzy bramy wjazdowe, a cały obszar otoczony jest ogrodzeniem z siatki, która nie stanowi większej przeszkody. Na jego terenie znajdują się: pięciopiętrowy biurowiec z dobudowaną stołówką, parterowa hala oraz warsztaty. Przy każdej bramie stoi barak, w którym niegdyś przebywała ochrona. W pobliżu przebiegają tory kolejowe, a pociągi kursują dość często. Za zakładem, na godzinie dwunastej, rozciąga się las – to tam się zatrzymamy. Godzina trzecia i dziewiąta obiektu to zarośnięte pola – można się tam ukryć. Godzina szósta to zakładowy parking – równy, wyłożony asfaltem, jedynym jego plusem jest to, że nie jest oświetlony.
     Nagle Taranis krzyknął: „Stop!” Wszyscy natychmiast się zatrzymali, ponieważ jego okrzyk oznaczał, że w pobliżu czai się nieprzyjaciel.
     – Dwóch tango na godzinie drugiej, około tysiąca dwustu metrów od nas, kierują się w stronę godziny trzeciej.
     Brann i Bardel ostrożnie postawili swoje motocykle, a następnie ruszyli pieszo w wyznaczonym kierunku. Mimo znacznego obciążenia, które mieli na sobie, poruszali się szybko i niemal bezszelestnie. Byli coraz bliżej, cały czas pozostając niewidocznymi dla swoich przyszłych ofiar. Czekali, aż tamci ich miną i oddalą na kilka kroków.
     – Bierzemy żywych – szepnął Brann.
     – Jeden wystarczy – odpowiedział Bardel i w tym samym momencie rzucił toporkiem w najbliższego przeciwnika.
     Rozległ się skowyt rannego, gdy ostrze oddzieliło bark od reszty ciała. Drugi z patrolujących szybko się odwrócił, ale tylko tyle zdążył zrobić. Jego ciało uniosło się w górę po silnym kopniaku w krocze, by po chwili opaść na plecy, gdy Brann uderzył go głową w twarz. Następnie szybko postawił stopę w ciężkim bucie na gardle mężczyzny.
     – Gdzie trzymacie zakładniczkę?!
     – Nic nie wiem – odpowiedział leżący, ledwo słyszalnym głosem. But, zmiażdżony nos oraz wybite zęby utrudniały mu mówienie.
     – Chcesz skończyć jak twój kolega?
     – I tak mnie zabijecie – wyjęczał.
     Brann spojrzał na Bardela. Rozumieli się bez słów. Nie było czasu do stracenia, bo gdzieś tam czekała na nich Karen. Już i tak zbyt długo była w łapach porywaczy. Gdy Bardel łamał bandycie nadgarstek, przyjaciel położył dłoń na twarzy rannego, by stłumić jego okrzyk bólu.
     – Mów, gdzie zakładniczka!
     – Nie wiem.
     – Kończymy, szkoda czasu, musimy iść.
     Dwa chrupnięcia i dwa ciała pozostały bez życia. Po skończonej robocie wrócili do załogi czekającej w toyocie.
     – Nic nie powiedzieli.
     – Trudno. Ruszamy.
     Znowu wszyscy jechali w milczeniu – jedni w samochodzie, drudzy na motorach. W międzyczasie zaczęło padać.
     – Dojeżdżamy – w słuchawkach rozległ się głos Branna.
     Na horyzoncie pojawiły się budynki dawnych zakładów mięsnych. Cała grupa, zarówno motocykliści, jak i pasażerowie samochodu, zatrzymała się na skraju lasu i wysiadła; każdy wiedział, co ma robić.
     Taranis wymienił drona. Bezzałogowiec Parrot odleciał w zaplanowanym kierunku. Wyjął pojemnik z rojem – miniaturowymi dronami typu Black Hornet. Będą czekały na swoją kolej. Po niewielkiej modyfikacji, oprócz funkcji obserwacyjnej, były gotowe w odpowiednim momencie zaatakować.
     Przeklęci byli gotowi do akcji. Mieli na sobie kevlarowe hełmy i kamizelki, ochraniacze na barki, łokcie i golenie, niepalne kombinezony oraz gogle termowizyjne. Uzbrojeni w karabinki i pistolety Sig Sauer dysponowali także granatami hukowymi, odłamkowymi i gazowymi. Odhan dodatkowo miał strzelbę do odstrzeliwania zamków oraz sprzęt wyważeniowy. Kilogramy żelaza miały posłużyć do pokonania wroga i umożliwić im wyjście z akcji bez większych obrażeń.
     – Mamy obraz z drona matki – mężczyźni zgromadzili się wokół Taranisa i jego monitora.
     – Nie mają swojego?
     – Mają, ale nasze urządzenie lata zdecydowanie wyżej niż ich. Ustaliłem jego trasę tak, aby nie mogli go dostrzec. Gdy dojeżdżaliśmy, zakłóciłem ich obraz. Jeśli znowu się pojawi, strącę ich drona, ale wtedy będą pewni, że się zjawiliśmy. Teraz mogą myśleć, że to wina deszczu. Na biurowcu czekają strzelcy wyborowi, a do tego obsługa z granatnikiem. W barakach przy bramach nie widać ruchu – kontynuował Taranis. – Po dwóch strzelców w zaroślach po obu stronach obiektu. Są przygotowani na przywitanie nieproszonych gości.
     – Czyli reszta ukryta w pozostałych budynkach – odparł Kaidan. – Teraz to musi wystarczyć. Taranis, pilnuj terenu z powietrza i w razie potrzeby zestrzel ich drona. Brann i Bardel, zajmijcie się likwidacją par snajperskich w zaroślach; szerszenie ich wystawią.
     Wymienieni ruszyli lekkim truchtem, każdy w kierunku swojej pary, by po chwili zająć pozycje. Czekali na ruch swojego specjalisty od obiektów latających.
     – Wypuszczam rój.
     Na ekranie Taranisa pojawił się podzielony na pół obraz z kamer dwóch miniaturowych dronów. Niewielkie bezzałogowce leciały nad zaroślami, kierując się w stronę wyznaczonego celu. Zatrzymały się, by następnie spaść tuż obok głów leżących przeciwników. Nastąpiła mała eksplozja, wystarczająca, by poranić ich twarze. Bandyci poderwali się na kolana, by po chwili runąć na ziemię z otworami w głowach. Cztery strzały, cztery trupy.
     – Czysto – Brann i Bardel zgłosili wykonanie zadania.
     Mieli już wracać, gdy Taranis poinformował ich, że muszą pozostać na miejscu.
     – Naprawili swojego bezzałogowca. Gdy go strącę, wrócicie i ruszymy dalej.
     Kaidan patrzył, jak Taranis wycelował w drona przeciwnika nieznane mu urządzeniem.
     – To DroneGun Tactical.
     Zanim spadł, przez chwilę podziwiali jego niezwykły, powietrzny taniec.
     – Teraz już odkryli, że tu jesteśmy. Wiecie, co robić.
     Gdy dostali pozwolenie Brann i Bardel natychmiast wrócili do swoich motocykli, by następnie ruszyć w stronę jednej z bram. W małych plecakach mieli ładunki wybuchowe i granaty dymne, które w odpowiednim momencie miały być zdetonowane w celu odwrócenia uwagi przestępców.  
     – Nie dajcie się trafić. Będziecie potrzebni w środku – w słuchawkach usłyszeli głos Kaidana.
     – Bez obaw. Wiadomo, że bez nas sobie nie poradzisz – Brann uśmiechnął się złośliwie, ale za chwilę był już poważny i skupiony na czekającym go zadaniu.  
     Motocykliści pędzili przed siebie, a do akcji ponownie wkroczyły Black Hornet. Tym razem miały za zadanie skupić na sobie uwagę załogi na dachu biurowca, krążąc nad ich głowami. W tym samym czasie Brann i Bardel, nie zatrzymując się ani na chwilę, rzucili swoje pakunki z niespodzianką w środku.
     – Zrobione! Wracamy! – przekazał Bardel.
     – Przyjął. Teraz brama numer dwa.
     – Tak jest. Dwójka!
     W tym momencie rozległ się strzał. Brann poczuł uderzenie w plecy. Siła pocisku pchnęła go na kierownicę, zrzucając z motocykla. Mimo kamizelki kuloodpornej i dodatkowej płyty ceramicznej ból był ogromny. Przeczołgał się i odpalił granat dymny. Mimo deszczu i wiatru przez chwilę będzie niewidoczny dla snajpera strzelającego z okna biurowca.
     – Brann został trafiony! – rozległo się w słuchawkach.
     – Wracam po niego! – krzyknął Bardel.
     – Przyjąłem. Namierzamy strzelca.
     Kaidan gorączkowo przeszukiwał teren lornetką, próbując zlokalizować miejsce, z którego padł strzał, podczas gdy Odhan obserwował okna przez lunetę karabinu.
     – Zmiana planu! Eliminuj załogę z dachu!
     Taranis nawet nie potwierdził. Miniaturowe drony Black Hornet natychmiast przekształciły się w kamikadze, raniąc cele. Bardel błyskawicznie znalazł się przy przyjacielu. Odpalił kolejny granat dymny i zaciągnął rannego za motocykl.
     – W porządku, bracie? Zaraz go zdejmą.
     – Z czego ten skurwiel do mnie strzelał?! – Brann oddychał szybko, urywanie. Ból wcale nie ustępował.
     – Gdy go dopadniemy, sam się przekonasz.
     Bardel odpalił ostatni granat dymny, jaki miał.
     – Macie go? Dym się kończy – zapytał swojego dowódcę.
     – Jeszcze chwila. Strzela z pomieszczenia... za chwilę go znajdziemy – odpowiedział Kaidan.
     – Nawet jeśli namierzymy okno, z którego strzela, nie jest na tyle głupi, by się wystawić. Musimy zasypać go pociskami. To da Brannowi i Bardelowi szansę na ucieczkę. Czasu mamy coraz mniej. Zakładniczka czeka – zauważył Taranis.
     – Wiem! – krzyknął wściekły Kaidan biorąc do ręki karabin maszynowy. – Musimy zaryzykować. Taranis, łap za broń i wszyscy strzelamy seriami w każde otwarte okno biurowca. Musi się udać!
     – Bardel, rzućcie cały dym, jaki macie. Gdy usłyszycie serie, wsiadajcie na motocykle i pędźcie do nas. To jedyne wyjście – rozkazał Kaidan.
     – Ok, poszło! – odpowiedział wiking.
     Gdy kłęby kolorowego dymu z zapasów Branna zasłoniły miejsce prowizorycznej kryjówki motocyklistów, natychmiast rozległy się krótkie serie karabinowe.
     – Dalej, bracie, wsiadaj na naszego mechanicznego rumaka. Trzeba stąd spieprzać – powiedział Bardel, pomagając Brannowi wsiąść na motocykl. Sam zajął miejsce za kierownicą, by po chwili ruszyć na wspólnym jednośladzie.
     Tymczasem Kaidan podpinał kolejny magazynek, gdy Odhan strzelał.
     – Wygląda na to, że są już poza zasięgiem snajpera. Nawet kamery Parrota nie widzą żadnego ruchu – Taranis to strzelał, to nerwowo spoglądał na ekran kontrolera.
     W końcu uciekinierom udało się dołączyć do pozostałych. Cała piątka, wraz z wilkiem, była już razem. Brann, krzywiąc się z bólu, założył nową kamizelkę kuloodporną. Nie było czasu do stracenia.
     – Panowie, zaszły pewne zmiany, jednak cel misji pozostaje niezmienny – uwalniamy Karen, a reszta idzie do piekła.
     Przeklęci przypominali rycerzy XXI wieku. Ich hełmy posiadały wizjery balistyczne, na torsie nosili kamizelki z dodatkowymi płytami ceramicznymi, które chroniły nie tylko przód i tył, ale także boki. Barki i szyje osłaniały ochraniacze z kevlaru, podobnie jak nogi. Jedynym odsłoniętym miejscem na ciele była tylna część ud. Kaidan zarzucił na plecy niewielką tarczę stosowaną podczas szturmu pomieszczeń – podobną do tej, której używał Odhan. Również Cień miał na sobie kuloodporne ochraniacze oraz gogle, specjalnie zaprojektowane dla psów z jednostek kontrterrorystycznych.
     Kaidan, Brann, Odhan i Bardel, wraz z wilkiem, stali w szyku, czekając na sygnał, Taranis natomiast czuwał nad przebiegiem akcji z powietrza. Potężny wstrząs w pobliżu bramy wjazdowej numer jeden stał się tym wyczekiwanym znakiem. Po chwili z miejsca wybuchu zaczęły unosić się kłęby dymu ze świec dymnych. Brann i Bardel doskonale wywiązali się ze swojego zadania, podrzucając ładunki, które,  eksplodując, miały odwrócić uwagę zbirów.
     – Wszyscy zwróceni w stronę wybuchu, ruszajcie! – krzyknął Taranis.
     Czterech mężczyzn i zwierzę natychmiast wykonało jego polecenie. Nie minęło wiele czasu, a już znajdowali się pod budynkiem stołówki. Odhan założył kolejne ładunki. Błysk, huk i sezamie otwórz się. Cień natychmiast pobiegł w poszukiwaniu potencjalnego zagrożenia, a pozostali ruszyli za nim, by po chwili natknąć się na kolejną przeszkodę – metalową, zamykaną kratę przy schodach prowadzących do części biurowej. Odhan otworzył ją strzałami ze strzelby, po czym powoli ruszyli do przodu.
     – Ekipa na dachu ucieka. Drony nieco ich przetrzebiły, ale wciąż mogą sprawić problemy – ostrzegał głos Taranisa.
     – Przyjął.
     – Pamiętajcie o snajperze w pokoju.
     – Pamiętam – odpowiedział za wszystkich Brann. Miał z nim do pogadania.
     Gdy dotarli na trzecie piętro, usłyszeli głosy. Ekipa z dachu zbliżała się, by ich przywitać; do tego jeszcze ten snajper od Branna – w sumie pięciu na pięciu, jeśli Cień da im szansę. Przeklęci w ciemnym budynku używali gogli termowizyjnych. Kaidan trzymał dłoń na grzbiecie Cienia, czując, jak się pręży – byli blisko.
     Bandyci w końcu pojawili się w zasięgu wzroku. Szli ostrożnie, starając się nie wydawać żadnych dźwięków. Krótkie serie z Sig Sauerów Przeklętych zakończyły ten taniec cieni. Czterech mężczyzn zsunęło się ze schodów.
     – Brakuje tego skurwiela z armatą. Musi gdzieś tu być – Brann znów był w formie, pałając chęcią wyrównania rachunków z tajemniczym strzelcem. Jego czarne oczy płonęły nienawiścią.
     – Cień go znajdzie. Szukaj – rzucił Kaidan, wydając komendę.
     Za zwierzęciem podążał Odhan, w jednej dłoni trzymając tarczę, a w drugiej pistolet. Za nimi, z bronią długą, szli: Bardel, Kaidan, a na końcu Brann, zamykając szyk.
     Wilk stanął, dając znak, że wróg jest w pobliżu. Pozostali również się zatrzymali. Byli niedaleko wejścia, gdy nagle rozległ się odgłos strzału, a w drzwiach pojawiła się dziura. Pocisk uderzył w przeciwległą ścianę, odłupując beton i obsypując wszystkich odpryskami. Przeklęci padli na podłogę, odpowiadając ogniem na ogień.
     – Chcę go żywego! – krzyczał Brann. – Ma być żywy!
     Odhan oddał kilka strzałów ze strzelby, a Kaidan i Bardel wrzucili do środka granaty hukowe i gazowe. Po wybuchu wszyscy podnieśli się i ruszyli do ataku. Strzelca najszybciej dopadł Brann. Chwycił oszołomionego mężczyznę i wyciągnął go na korytarz.
     – Poczekaj! – krzyknął Kaidan. – Może coś wie o dziewczynie?
     – Gadaj, gdzie zakładniczka?!
     – Nic nie wiem.
     – Nie rób ze mnie idioty. Mów, a jeśli to, co powiesz, mi się spodoba, może daruję ci życie.
     Mężczyzna, ogłuszony hukiem i błyskiem granatów, krztusząc się od gazu, szybko analizował swoją sytuację.
     – Jest w starej chłodni. Budynek z rampą dla ciężarówek.
     – Ilu was tu jeszcze jest?
     – Z żywych pewnie tylko ja zostałem.
     – Nie kłam! Ilu?!  
     – Nie kłamię. Dziewczyna i ja.
     – W porządku. Wierzę ci – odpowiedział Brann.
     Następnie bez wahania chwycił snajpera, zarzucił go sobie na plecy, wbiegł do pokoju i wyrzucił przez otwarte okno. Jednak nie do końca spodobało mu się to, co usłyszał.
     – Jesteśmy kwita, skurwielu. – mruknął, spoglądając na porzuconą broń – karabin brytyjskiej firmy Accuracy International.
     „Szlag, mogłem się domyślić” – pomyślał Brann, masując miejsce, w które wcześniej oberwał.
     – Łgał jak nic – skwitował Bardel.
     – Nie mamy wyjścia. Rozdzielamy się. W panice mogą zabić dziewczynę – powiedział Kaidan, starając się zachować spokój, mimo narastającego napięcia. To wszystko trwało zbyt długo.
     – Bardel i Odhan, kierujcie się do warsztatu, ja z Brannem do chłodni. Pierwsi, którzy znajdą dziewczynę, dają znać i zabierają ją do Taranisa – dodał.
     Ruszyli. Chwilę później w słuchawkach usłyszeli głos Taranisa: – Paru zbirów wybiegło z hali i weszło do budynku chłodni.
     Bardel i Odhan zbliżali się do garażu obok warsztatu. Zatrzymali się, a następnie rzucili się na ziemię, celując w bramę, która właśnie zaczynała się otwierać. Słychać było dźwięk pracującego silnika samochodowego. Ciężką bramę otwierało kilku mężczyzn, a wewnątrz, obok siebie, stały dwa terenowe samochody z gotowymi do odjazdu kierowcami. Krótka seria strzałów i mężczyźni przy bramie osunęli się martwi na ziemię. Kolejne pociski wyeliminowały kierowców. Dwójka Przeklętych bez wahania ruszyła w stronę garażu.
     – Bandyci chyba próbują uciec – rzucił do mikrofonu Odhan.
     – Zrozumiałem – potwierdził Kaidan. – Musimy przyspieszyć.
     Bardel i Odhan ostrożnie weszli do hali. Nikłe światło wpadało przez brudne okna umieszczone tuż pod dachem. Na betonowej posadzce stały maszyny, elementy urządzeń oraz metalowe regały. Pomiędzy nimi piętrzyły się skrzynie, jedna na drugiej. Z kołowrotków przymocowanych do sufitu zwisały ciężkie łańcuchy, a całość dopełniały metalowe beczki i resztki mebli.
     – Ciasno – skwitował krótko Odhan.
     – I ciemno. Widzimy się na końcu budynku – odpowiedział Bardel.
     Sam ruszył prawą stroną, Odhan lewą. Obaj przeszli na broń krótką, co ułatwiło im manewrowanie w tych trudnych warunkach.
     Pierwsze trafienie zaliczył Walijczyk. Ciężki, poddźwiękowy pocisk z jego wytłumionego Sig Sauera P320 roztrzaskał szczękę przeciwnika. Drugi napastnik niemal wpadł na niego, gdy ten ostrożnie posuwał się do przodu. Dwa szybkie strzały rozerwały wnętrzności mężczyzny, a trzeci przedziurawił mu głowę, kończąc sprawę. Zabici nawet nie zdążyli nacisnąć spustu.
     Podczas gdy Odhan eliminował kolejnych atakujących, Bardel szedł naprzód, nie napotykając żadnego oporu. Cały czas jednak pozostawał czujny i skupiony. Jeszcze kilkanaście metrów i dotrze do końca hali.  
     W momencie, gdy mijał metalową szafę, ta runęła na niego, a sekundę później czyjeś ręce chwyciły jego dłoń, w której trzymał broń, próbując mu ją wyrwać. Zdołał oddać kilka strzałów, ale bezskutecznie. Na wpół przygnieciony dostrzegł drugą postać stojącą na szafie i mierzącą do niego ze strzelby. Mając unieruchomione nogi, uniósł biodra do góry. Człowiek na szafie zachwiał się i upadł na Bardela; w tym samym momencie rozległ się strzał ze strzelby. Na twarzy poczuł gorący podmuch i lepką wilgoć, a po hali rozniósł się głośny jęk. Bandyta trafił swojego kumpla, urywając mu rękę na wysokości łokcia. Bardel, mając już wolne ręce, chwycił leżący obok pistolet i bez wahania strzelił; dwa pociski 9 mm przedziurawiły leżącego na nim zbira na wylot. Z trudem, ale w końcu wydostał się spod szafy.
     Mężczyzna bez ramienia, klęcząc i podpierając się drugą ręką, próbował uciec. Drogę zatarasował mu Odhan, który strzałem w głowę pozbawił go życia. Hala została wyczyszczona.
     – Problemy? – zapytał Bardela przyjaciel, zmieniając magazynek.
     – Żadnych. Snajper częściowo mówił prawdę. Dziewczyn tu nie ma. Wracamy do Kaidana.
     – Odhan do Kaidana: hala czysta, dziewczyny tu nie ma. Idziemy do was…

***

     Chłodnia była budynkiem pozbawionym okien. Kaidan i Brann przeszli więc na noktowizję. Obiekt składał się z długiego korytarza. Po jego lewej stronie znajdowały się mniejsze pomieszczenia z drzwiami. W nozdrza uderzał specyficzny zapach, charakterystyczny dla tego typu miejsc, a do tego panowała całkowita ciemność. W goglach noktowizyjnych dostrzegli porozstawiane wózki transportowe oraz regały przy ścianach. Co kilkanaście metrów ze ściany wystawał filar, który zapewniał pewną osłonę.
     – Musimy sprawdzić każde pomieszczenie – stwierdził Kaidan, rozglądając się po obiekcie.
     – Niestety, nie ma innego wyjścia. A z tego, co mówił Taranis, kilku skurwieli weszło tutaj przed nami. Tych dwóch na ziemi nie liczę.
     – Będę z Cieniem wchodził do każdego pomieszczenia, a ty pilnuj końca korytarza.
     – Jasne – Brann wiedział, co robić.
     Podczas gdy Kaidan z wilkiem otwierali kolejne drzwi, on czuwał, nie spuszczając oka z wyznaczonego kierunku. Powoli i systematycznie posuwali się naprzód: wejście, sprawdzenie, wyjście. Raz za razem. Wiedzieli, że mają coraz mniej czasu, że dziewczyna gdzieś tam czeka, a z każdą mijającą chwilą sytuacja stawała się coraz bardziej niebezpieczna.
     Cień zawarczał. Kaidan cofnął dłoń z klamki. W tym samym momencie rozległ się huk wystrzału i ktoś z impetem otworzył drzwi. Kaidana odrzuciło na przeciwległą ścianę. Drugi strzał trafił wilka. Trzeci i czwarty należały jednak do Branna. Trafił mężczyznę w oko i usta, który martwy wpadł z powrotem do pomieszczenia. Podczas chwilowego spokoju, Brann z troską spojrzał na przyjaciela i Cienia. Mimo że pociski napastnika trafiły w kevlarowe pancerze, z pewnością odczuli ich siłę.
     – Wszystko w porządku? Mocno oberwaliście?
     – Daj chwilę… Prawie przyłożył mi lufę do brzucha — jęknął Kaidan, oparty o ścianę.
     Cień, lekko się chwiejąc, wstał.
     – Zostało jeszcze parę drzwi. Ja z wilkiem sprawdzam, a ty dochodzisz do siebie i ubezpieczasz.
     –Jasna sprawa – odpowiedział Kaidan. Oszołomiony, oddał dowództwo przyjacielowi, bo na razie niewiele mógł zdziałać.
     Brann wraz z Cieniem ruszyli naprzód.
     Byli przy przedostatnich drzwiach, gdy Kaidan dostrzegł ruch na końcu korytarza.
     – Kontakt!
     Mężczyzna i zwierzę schowali się za drzwiami, podczas gdy drugi z Przeklętych przyklęknął za filarem.
     – Uważaj! Mogą mieć dziewczynę! – krzyknął Kaidan.
     Rozległy się strzały – kilka krótkich serii z broni maszynowej, po czym nastała cisza. Dwaj Szkoci nie odpowiedzieli ogniem; czekali na ruch przeciwnika. Czas mijał. Cisza.
     – Granat! – krzyknął nagle Kaidan, dostrzegając toczący się po podłodze niewielki przedmiot.
     Wyskoczył zza filara, pchnął ciałem Branna i wilka, jednocześnie zamykając za sobą metalowe drzwi i kryjąc się za ścianą wewnątrz pomieszczenia.
Nastąpiła eksplozja, ściany zadrżały, a odłamki betonu posypały się z sufitu.
     – Szybko! Flashbang!  
     Kaidan otworzył drzwi i obaj rzucili granaty hukowo-błyskowe w stronę wroga. Z miejsca, gdzie skryli się napastnicy, rozległo się kilka chaotycznych, zupełnie niecelnych strzałów. Przeklęci zasypali to miejsce pociskami, a Cień wbiegł między atakujących. Rozszarpywał mięśnie, ścięgna i gardła, odgryzał fragmenty twarzy i dłoni. Krzyki pogryzionych uciszali Kaidan i Brann swoimi Sig Sauerami.
     – Czysto! Brak dziewczyny! – ryknął przywódca Przeklętych.
     – Ostatnie drzwi przed nami. Musi tam być – stwierdził Brann.
     W tym momencie owe drzwi otworzyły się gwałtownie, a w ich progu stanął mężczyzna ze strzelbą, z której bez wahania oddał strzał. Jako że pierwszy szedł Kaidan, to on przyjął na siebie pocisk.
     – Jasna cholera! – jęknął, upadając na podłogę. Znowu oberwał.
     Cień, widząc atak na swojego pana, natychmiast zareagował. Mimo że wcześniej został ranny, zdążył już dojść do siebie i rzucił się nieprzyjacielowi do gardła. Uwielbiał wbijać swoje kły w to niezwykle delikatne miejsce i chłeptać krew wroga.
     Brann, widząc, że Cień zajął się mężczyzną, ostrożnie zajrzał do środka, trzymając broń gotową do strzału. Od razu zauważył postać na krześle, do którego była przywiązana. Pojedyncza żarówka, smętnie zwisająca z sufitu, oświetlała pomieszczenie bladym, żółtym światłem. Pełne przerażenia oczy, które w napięciu śledziły każdy jego ruch, sprawiły, że zmełł w ustach przekleństwo. Jeszcze raz omiótł pokój uważnym spojrzeniem. Gdy miał pewność, że poza dziewczyną nikogo więcej tu nie ma, wszedł do środka.
     Nie spuszczając wzroku z zakładniczki, schował broń do kabury i powoli zdjął hełm oraz ochraniacz otulający szyję. Chciał, aby zobaczyła w nim człowieka, a nie maszynę do zabijania. Aby ją jeszcze bardziej uspokoić, uniósł obie dłonie do góry, pragnąc w ten sposób pokazać, że nie zamierza jej skrzywdzić.
     Pomału zbliżał się do dziewczyny. Mimo uspokajających gestów, które podejmował, jej strach narastał. Zaczęła szybciej oddychać, a knebel w ustach dodatkowo utrudniał sytuację.
     – Spokojnie, Karen – szepnął Brann łagodnie. Jej imię w jego ustach zabrzmiało niezwykle miękko. – Przysłał mnie twój brat, Jason. Już po wszystkim, nic ci nie grozi. Niedługo go zobaczysz.
     Podszedł, by ją uwolnić, a to, co zobaczył, sprawiło, że jego oczy zapłonęły żądzą zemsty. Dobrze, że żaden z tych zwyrodnialców nie przeżył, bo sam chętnie by ich wszystkich ponownie zabił.
     Jego wściekłość wzbudził węzeł garotowy, który Karen miała na szyi. Każdy gwałtowniejszy ruch czy oddech sprawiał, że lina powoli się zaciskała, powodując podduszenie. Zauważył, jak gorączkowo wciąga powietrze przez nos.
     Brann wziął nóż i przyłożył go do delikatnej skóry dziewczyny. Cały czas się mu przyglądała swoimi wielkimi, przepełnionymi strachem turkusowymi oczami, identycznymi jak u brata. Widział w nich łzy. Na szczęście niezwykle ostre ostrze szybko poradziło sobie ze sznurem, który po chwili leżał na podłodze. Następnie wyciągnął szmatę z ust dziewczyny, mając nadzieję, że to ją uspokoi. Widząc, jak bardzo jest przerażona, a jej ciało drży z przeżytego szoku, delikatnie przejechał dłonią po brudnym i mokrym od łez policzku. Wyglądała na mniej niż swoje dziewiętnaście lat. Zauważył słoną kroplę, która, zostawiając ślad na skórze, zatrzymała się na pełnych, teraz wyschniętych na wiór, ustach.
     Miał serce z kamienia, ale widok pierwotnego przerażenia na twarzach ludzi, których udało mu się uratować, zawsze go poruszał. Porwanie pozostawiało w psychice trwały ślad niczym niewidzialny tatuaż. Trauma po tak trudnych doświadczeniach mogła towarzyszyć człowiekowi do końca życia.
     Gdy przyglądał się wystraszonej Karen, na jego ustach pojawił się ciepły, uspokajający uśmiech, a w czarnych oczach widać było czułość. W swoim krótkim życiu już zdążyła doświadczyć piekła, o którym on wiedział wszystko. Ba, poruszał się w nim jak wytrawny bywalec, nawet miał kartę VIP.
     Ostrożnie, aby nie sprawić jej większego bólu niż to konieczne, uwolnił ze wszystkich więzów. Następnie uniósł i delikatnie przytulił, jakby była równie krucha co porcelana. Przy okazji zauważył, że waży tyle, co piórko. Żałował, że ma na sobie tyle blachy, wolałby, by czuła ciepło jego ciała i bicie serca niż zimną i twardą kamizelkę kuloodporną. Kiedy zarzuciła mu ręce na szyję i z całej siły wtuliła się w niego, coś się w nim przebudziło. Zapragnął się nią zaopiekować. Opuściła go towarzysząca mu od wieków obojętność. Pomyślał, że nikt nie powinien przechodzić przez coś takiego, zwłaszcza w tak młodym wieku. Po tym, co się stało, przestała być ufną nastolatką, jaką wciąż powinna być.
     Gdy poczuł, jak drobnym, dziewczęcym ciałem wstrząsa szloch, przytulił ją mocniej do siebie.
     – Już po wszystkim – szeptał jej do ucha.
     Karen wczepiła się w niego, jakby obawiała się, że jeśli ją puści, cały ten koszmar powróci. Wdychała lekko słonawy zapach mężczyzny, który uspokajał ją, tak samo, jak jego słowa. Miał ciepły, głęboki głos.  
     Kiedy kilka minut temu wpadł do pokoju, na jego widok ogarnęła ją panika. Potężny, uzbrojony po zęby, wzbudzał strach samym swoim wyglądem. W jakiś sposób wiedziała, że mężczyzna stojący przed nią jest o wiele groźniejszy niż ten, który ją pilnował. Gdy zdjął hełm i ujrzała tkliwość w jego czarnych oczach, poczuła tak wielką ulgę, że aż osłabła. Kiedy wziął ją w ramiona, natychmiast zrozumiała, że w końcu jest bezpieczna. Ten groźnie wyglądający mężczyzna nie pozwoli już jej więcej skrzywdzić. Czuła jego siłę i dzikość, którą starał się ukryć, ale nie do końca mu się to udawało.  
     Brann cały czas trzymał Karen przy sobie, mimo że pozostali Przeklęci oferowali swoją pomoc, ale ona chciała tylko jego.
     W samochodzie posadził ją sobie na kolanach, tuląc przez całą drogę do miejsca, gdzie czekał Jason. Nic nie mówił, jedynie gładził splątane, jasne włosy i delikatnie dotykał drżących pleców. Była taka drobna, że niemal tonęła w jego objęciach. Zauważył, że powoli, ale systematycznie schodzi z niej napięcie, co napełniało go niesamowitą radością. Dawno nie czuł się tak, jak w towarzystwie tej dziewczyny. Zazwyczaj niósł śmierć, a nie pocieszenie.
     Po kwadransie dotarli do umierającego ze zdenerwowania Jasona Blacka. Mężczyzna, jak tylko zobaczył podjeżdżający samochód, natychmiast do niego podbiegł. Widząc siostrę, odebrał ją od mężczyzny i płacząc, zaczął z całej siły ściskać.  
     Natomiast Brann momentalnie poczuł chłód i dziwną pustkę, jakby zabrano mu coś niezwykle cennego. Z obojętną miną obserwował witające się rodzeństwo, choć w głębi serca czuł zazdrość. Nie chciał jej nikomu oddawać, nawet własnemu bratu.
     Odjeżdżając, Karen ostatni raz spojrzała w stronę Branna. Stał w strugach deszczu i obserwował ich samochód. Patrzyli na siebie próbując ukryć tęsknotę. Dopiero znaczna odległość sprawiła, że w końcu oderwali od siebie wzrok.

Marigold

opublikowała opowiadanie w kategorii miłość i przygodowe, użyła 5644 słów i 34164 znaków, zaktualizowała 13 mar o 11:05. Tagi: #miłość #przygoda #przemoc

1 komentarz

 
  • Użytkownik unstableimagination

    Bardzo ucieszył mnie powrót drużyny! :)
    Co za akcja, już się zaczynałem martwic o Karen.
    Tu się uśmiechnąłem szerzej:
    "słowo „litość” nie figuruje w moim słowniku"
    "Jednak nie do końca spodobało mu się to, co usłyszał"
    Ale mój ulubiony moment to ratowanie Karen przez Branna. Piękne!
    I to porównanie traumy do tatuażu.
    Brawo Marigold!

    5 godz. temu

  • Użytkownik Marigold

    @unstableimagination awanturnicza dusza w Tobie siedzi  :D  Przyznam się, że we mnie też  ;)  W drugiej części Czytelników czeka sporo niespodzianek. Na pewno będzie ciekawie ;) Wielkie dzięki za przeczytanie i SKOMENTOWANIE!  <3

    3 godz. temu