Przeklęty: Brann. Część 1, rozdział 4

Przeklęty: Brann. Część 1, rozdział 4Właśnie mijał dany przez Kruka termin, by wywiązać się z jego rozkazu i przybyć do Urchadain. Żaden z pomniejszych klanów, będący pod kuratelą Branna, nie zlekceważył jego żądania. Nikomu nawet przez myśl nie przeszło, żeby go zignorować, ponieważ zbyt bano się jego słynnej zimnej furii.  
     Stawiło się około dwustu wojowników, którzy w ten wiosenny wieczór siedzieli przy ogniskach, jedząc, plotkując i czekając na jutrzejsze wydarzenia.  
     Wieść, że Kruk ma w swych rękach Catrionę Cameron – Klejnot Szkocji, rozniosła się po kraju zadziwiająco szybko. Wszyscy domyślali się, co teraz nastąpi, tym bardziej że Durward zarządził mobilizację, a i Angus Cameron jak tylko dowiedział się, gdzie znajduje się jego córka, miał prawie natychmiast wyruszyć ze swej twierdzy Toll an t-sionnaich.  
     Szykowała się nadzwyczajna bitwa, zwłaszcza że mieli się ze sobą zmierzyć dwaj niezwykle groźni rywale. Twardzi, szkoccy mężczyźni, którzy potrafili walczyć o swoje, a w tym przypadku stawka była bardzo wysoka, chodziło bowiem o rzeczywistą kontrolę nad połową kraju, czego gwarantem była właśnie Catriona, a pikanterii całej sprawie dodawała śmierć Duncana Durwarda z rąk Angusa Camerona. Takiego starcia, nasyconego tak złymi emocjami, dawno nie było. Niezaangażowani w konflikt z zaciekawieniem czekali na wieści spod Urchadain, czy Angusowi uda się dokonać rzeczy niemożliwej i powstrzymać Kruka przed jego bezsprzeczną dominacją?
     Tymczasem Brann szedł przez dziedziniec, kierując się do donżonu. Wracał z wielkiej sali, znajdującej się w głównej części zamku, w której odbywała się kolacja na cześć wodzów przybyłych do Urchadain. Stawiły się wszystkie głowy podległych mu klanów. Właściwie nawet nie pomyślał, że może być inaczej. Jego słowo w tej części kraju znaczyło więcej niż rozkaz króla.  
Ponura sława, jaka go otaczała, na coś się czasami przydaje – pomyślał ironicznie Brann.  
     Wieczór, choć chłodny, mienił się żółtymi i czerwonymi kolorami  zachodzącego słońca, a na ciemniejącym wschodnim niebie pojawiły się pierwsze gwiazdy, widać już było także tą najpiękniejszą – Polaris. Brann wciągnął nozdrzami rześkie powietrze. Uwielbiał późne wieczory i wczesne poranki i ten spokój, który im towarzyszył.  
     Często pojawiał się na murach Urchadain właśnie o tych porach, by sycić się pięknem Loch Ness i otaczającej zamek przyrody. Stał wtedy samotnie, opierając  dłonie o kamienne mury i spoglądał daleko przed siebie. Tylko podczas tych krótkich chwil mógł na trochę zrzucić piętno Kruka i oddać się rozmyślaniom. Czasami nachodziła go dziwna melancholia i zastanawiał się wtedy, jak by to było mieć prawdziwą rodzinę, której członkowie dbają o siebie nawzajem.  
     Kiedy był mały, z zazdrością obserwował, inne dzieci tulące się do rodziców i ich troskę o swoje pociechy. A on, jak te zaszczute zwierzę, musiał skradać się w cieniu kamiennych, zamkowych ścian, by przypadkiem nie natknąć się na ojca, bo każde takie spotkanie źle się dla niego kończyło. Jako chłopiec często zadawał sobie pytanie: dlaczego? Tylko raz zapytał Maranę o Duncana, skąd u niego taka nienawiść do własnego syna, a ona dotknęła jego policzka i wyjaśniła mu, że jego ojciec ma chory umysł. Brann już nigdy więcej nie wracał do tego tematu, bo i po co? O matce starał się w ogóle nie myśleć, bo od razu przypominały mu się bestialskie słowa jego ojca, jak brał swoją żoną wbrew jej woli, siłą, brutalnie, by zaspokoić swoją chuć a kobiece łzy i błagania, by przestał, jeszcze bardziej go podniecały. Parę razy, gdy Duncan z prymitywną satysfakcją raczył go tymi opowieściami, zwymiotował, bo nie był w stanie słuchać, jak ojciec znęcał się nad jego matką w ten najgorszy dla kobiety sposób. Pamiętał, jak śmiał się z niego wtedy, nazywając go cholernym mięczakiem i kopał, dopóki mu się nie znudziło.  
     Brann starał się nie wracać pamięcią do tych ponurych wspomnień, ale czasami same, nieproszone nawiedzały go niczym okrutne zjawy. Tak jak teraz.  
     Przystanął na środku ciemnego dziedzińca i spojrzał na wieżę, a potem na malutkie okienko, w którym ukazała się kobieca twarz, oświetlona ostatnim promieniem zachodzącego słońca. Nie widział jej oczu, ale był pewien, że teraz na niego patrzy. Catriona. To przez nią budził się ostatnio pobudzony i spragniony miękkiego, kobiecego ciała, jej ciała. Mógł sobie znaleźć jakąś chętną dziewoję do łóżka, ale po co? Doskonale wiedział, że ulga byłaby krótkotrwała, bo to pragnienie, które go męczyło, tylko ona mogła zaspokoić. A obrazy, które widział w snach, były tak przesycone erotyzmem, że wstawał tak samo zmęczony, jak się kładł.
     Mocno zaciskając zęby, ruszył, by się z nią zobaczyć. Był w złym nastroju, bo  odkąd ujrzał jej twarz muskaną księżycowym blaskiem, nie opuszczało go dziwne,  niewytłumaczalne uczucie. Miał ochotę się z kimś pokłócić, a do tego celu idealnie nadawał się powód jego frustracji.  
     Gdy wszedł do jej komnaty i zobaczył śliczną, kobiecą twarz, teraz dumnie uniesioną, usta, których smak i kształt tak doskonale pamiętał i w końcu te magiczne, jarzące się niewiarygodnym niebieskim światłem oczy, poczuł, jakby dostał potężny cios w splot słoneczny. Jego czarne, obsydianowe oczy jeszcze bardziej pociemniały a iskra, która w nich się zapaliła, sprawiła, że Catriona zadrżała.    

*
     Catriona, od kiedy pierwszy raz przekroczyła próg swojej komnaty, ani razu jej nie opuściła. Przynoszone przez Maranę posiłki jadła w samotności. Kruka, od kiedy ją tu uwięził, nie widziała.  
I bardzo dobrze – pomyślała mściwie.  
     Usiadła na łóżku i zapatrzyła się na otwarte okienko, przez które wpadały ostatnie słoneczne refleksy. Jej niebieskie oczy spoglądały na niegroźne chmury  mieniące się żółto-pomarańczowymi kolorami. Ten urzekający widok ani trochę jej nie uspokoił.  
     Objęła się ramionami, ale nie z zimna, tylko z poczucia osamotnienia. Czuła się tak, jakby na swoich ramionach dźwigała cały świat. Miała wrażenie, że jest kością, o którą bije się połowa kraju.
– Klejnot Szkocji – prychnęła lekceważąco. Nienawidziła tego określenia, nawet nie wiedziała, kto wymyślił tę nazwę.
Westchnęła ciężko – nie zmieni tego, kim była.
     Podeszła do okna, oparła się o ścianę i ze smutkiem spoglądała na ptaki szybujące po niebie. Przez chwilę rozmyślała, jak to jest być tak prawdziwie wolnym, bez trosk dnia codziennego, bez ciężaru zobowiązań wobec rodziny i ludzi, których los spoczywał w jej rękach. Po prostu być i niczym się nie przejmować.  
     Spojrzała na dziedziniec. Dzisiejszego dnia panował na nim niezwykły ruch. Domyśliła się, że stawili się wojowie wezwani przez Kruka. Zapewne jutro pod Urchadain przybędzie jej ojciec i wszystko się rozstrzygnie. Bała się tej chwili, a co jeśli Angus przegra, albo – co gorsza – zginie? Już na zawsze należeć będzie do swojego pana i władcy, do Kruka. Jutrzejsza bitwa miała zdecydować o całym jej życiu.  
     Niebieskie oczy błądziły po surowych murach zamku, po żołnierzach, którzy dzień i noc pilnowali warowni, jak i otaczających ją terenów. Po raz kolejny zrozumiała, w jakim miejscu przebywa i kto tu sprawuje władzę absolutną.
     Jej wzrok przyciągnęła samotna postać, która szła energicznie przez plac. Catriona aż wstrzymała oddech, gdy rozpoznała Kruka, który nagle zatrzymał się  i popatrzył w jej kierunku. Bezwiednie przycisnęła chłodne palce do ust. Przypomniała sobie jego pocałunek, najpierw brutalny a później tak delikatny, że doznania, jakie w niej wtedy obudził, wbrew swej woli, wciąż pamiętała. Nigdy wcześniej się nie całowała i nie spodziewała się, że zwykłe dotknięcie męskich i kobiecych warg może wyzwolić w człowieku taką burzę uczuć.  
     Zła, że jeden, głupi pocałunek spowodował w niej taki zamęt, energicznie chwyciła za okiennicę i z trzaskiem ją zamknęła.  
     Podeszła do kominka i przyglądała się na płonący ogień, gdy usłyszała kroki na schodach. Od razu domyśliła się, kto idzie. Kruk. Jak zwykle wszedł do jej komnaty bez pukania. Imponująca, męska sylwetka zajmowała całą przestrzeń wejścia. Miało się poczucie, że wraz z jego przybyciem z pomieszczenia ulotniła się część powietrza, bo nagle oboje mieli problem z oddychaniem.  
     Catriona odwróciła się w jego stronę i gdy spojrzała w te diabelskie oczy, od razu wiedziała, o czym myśli. O ich pocałunku. Ponownie tego wieczora zadrżała, ale tym razem nie z przerażenia, ale z powodu przedziwnej tęsknoty za czymś, czego nie potrafiła ubrać w słowa.
– Może masz ochotę się przejść? – Brann oparty o ścianę, skrzyżował ramiona na szerokim torsie, a jego płócienna koszula rozchyliła się pod szyją, ukazując opaloną skórę. Uwagę przyciągał srebrny medalion z podobizną kruka w otoczeniu gałązek ostu. Blask ognia mienił ciężki wisior na czerwono. Catrionie wydawało się, że skrzydła kruka poruszają się, jakby zaraz ptak miał odlecieć.
– Chcę – odpowiedziała mu wyniośle.
     Już wcześniej Marana uwolniła ją z kajdan, tak, że mogła swobodnie poruszać się po komnacie. Chwyciła chustę, którą dostała od starszej kobiety i podeszła do Branna, a ten nawet nie drgnął.
     Catriona popatrzyła na niego surowo, gniewnie marszcząc brwi. Nie podobało jej się, że jest tak blisko niego, że czuje buchające od niego ciepło, które grzało mocniej niż kominek.  
– Masz być grzeczna – upomniał ją beznamiętnym tonem Brann.
     Z wielkim trudem zachował obojętny wyraz twarzy, bo gdy znalazła się tuż przy nim, a do jego nozdrzy doleciał zapach wrzosowego mydła połączony z cudownym zapachem jej ciała, to płomień płonący w kominku był zaledwie niewielkim ogienkiem w porównaniu z tym, co się z nim działo.  
     Kiedy Catriona nic nie odpowiedziała, chwycił jej podbródek dwoma palcami i patrząc na nią chłodno, warknął groźnie – zrozumiano?  
     I nie czekając na jej odpowiedź, zaczął schodzić szerokimi schodami.  
     Catriona ze złości tak mocno zaciskała dłonie, że czuła, jak paznokcie robią jej dziury w skórze.  
Buc, arogant, ohydny typ – myślała złośliwie, idąc za nim i pokazując język jego plecom oraz inne dziwne miny.  
     Nagle Brann odwrócił się, bacznie się jej przyglądając, jakby doskonale wiedział, co robi, kiedy on nie patrzy. Kobieta uśmiechnęła się uroczo, jakby nigdy nic, starając się nie parsknąć śmiechem. Już w trochę lepszym nastroju pomaszerowała za mężczyzną, który prowadził ją na potężne mury Urchadain.  
     Kiedy się na nich znaleźli, Catriona aż wstrzymała oddech, widząc na polach otaczających zamek niezliczoną ilość płonących ognisk. Szczelniej otuliła się chustą,  bo to, co zobaczyła, zmroziło ją. Zdała sobie sprawę, że Brann jest potężniejszy niż się ojcu i jego przyjaciołom śniło. Nagle straciła wszelką nadzieję, że kiedykolwiek wyrwie się spod groźnych skrzydeł Kruka. Jej niebieskie oczy patrzyły lękliwie na tę masę ludzi, która bez wahania przybyła na wezwanie jednego człowieka. Zerknęła na stojącego obok niej mężczyznę. W zapadającym zmroku jego niepokojąco urodziwa twarz wydawała się jak wykuta z kamienia, jeśli miał w sobie jakieś uczucia i emocje, to były one głęboko schowane, bo teraz na jego obliczu widać było tylko bezkompromisowość.
– Imponujące – odrzekła przygnębiona Catriona, przytłoczona możliwościami bitewnymi swojego wroga.
– Jutro do tych wojowników dołączą jeszcze moi ludzie – Brann patrzył na to morze mężczyzn z zadowoleniem. Przeszedł długą drogę od poniewieranego syna do człowieka, z którym musiał liczyć się sam król. Już miał dużo, a zamierzał sięgnąć po jeszcze więcej. – Przeciwko twojemu ojcu stanie trzystu ludzi, a moich żołnierzy  należy liczyć podwójnie, bo nie ma lepiej wyszkolonych wojowników od nich.  
     Kiedy milczenie się przedłużało, Brann spojrzał na młodą kobietę. Widział, jak  starała się opanować, ale jego nie oszuka, potrafił wyczuć czyjś strach. A ona bała się i to bardzo.  
Dobrze – pomyślał mężczyzna, z powrotem patrząc na płonące ogniska. – Ma się bać, bo nad człowiekiem, który się boi, można łatwiej zapanować. Prawdę tę zrozumiał, kiedy miał czternaście lat i mało nie zabił swojego ojca-tyrana.  
– Moi zwiadowcy poinformowali mnie, że Cameron rozbił obóz godzinę drogi stąd. Zebrał około dwustu pięćdziesięciu mężczyzn – poinformował ją obojętnie Brann. – Angus stacjonuje na południe od zamku – i ręką wskazał mniej więcej, gdzie to jest.
     Catriona spojrzała w tamtą stronę, ale poza ciemnością nie widziała nic. Westchnęła cicho, żałośnie. Rzeczywistość tak ją przygnębiła, że nie miała już siły udawać nieustraszonej. W jej oczach pojawiły się łzy, a nadzieja na to, że zostanie uwolniona, powoli w niej umierała. Cieszyła się, że jest już ciemno i nie widać było jak płacze.
– Zwycięstwo jest po mojej stronie – Brann pozwolił sobie na lekki, cyniczny uśmiech. – A ty zostaniesz moją żoną – gdy to mówił, jego oczy spoczęły na kobiecie. Zauważył, jak podejrzanie błyszczą jej oczy, ale im szybciej pogodzi się z tym, co nieuniknione tym lepiej dla nich obojga.
Catriona wytarła dłońmi mokre policzki i całym ciałem obróciła się w stronę Kruka.  
– Jesteś bardzo pewny siebie, wręcz arogancki w swoim przechwałkach – na szczęście głos miała spokojny, opanowany i nie słychać w nim było ogromu emocji, które szalały w jej sercu. – Może jednak zginiesz, a ja wrócę do domu?
     Brann patrzył na nią, a jego czarne oczy lśniły diabolicznie od odbijających się w nich płonących pochodni. Emanował dzikim pięknem. Zastanawiała się, jak tak atrakcyjny mężczyzna może być tak zły.  
– To nie arogancja, tylko realna ocena sytuacji i własnych możliwości. Poza tym mnie się nie da zabić. Skoro ojcu się ta sztuka nie udała, to już nikt tego nie dokona – odparł w zamyśleniu. – A uwierz mi, Duncan bardzo się starał, żebym jak najszybciej opuścił ten świata – dodał z gorzką ironią. – Może rzeczywiście sam Szatan się mną opiekuje, jak gadają ludzie?
– Jeśli nawet – odpowiedziała mu gwałtownie Catriona – to wcześniej czy później przyjdzie czas zapłaty. A jeśli są w to zamieszane siły piekielne, to będzie ona niezwykle wygórowana.  
Brann wzruszył lekceważąco szerokimi ramionami – wtedy zapłacę, jak się wydaje... duszą.  
     Catriona, gdy usłyszała jego słowa, poczuła w sercu jakiś straszliwy lęk, o siebie i co dziwniejsze o stojącego obok mężczyznę. Wtedy zrozumiała, że ich spotkanie było zaplanowane tam wysoko, w gwiazdach, które teraz tak pięknie zdobiły granat nieba. Czuła jak ogarnia ją panika, oddech stał się rwący, a ręce drżały jak u paralityka. Oparła się o mur, bo bała się, że zaraz upadnie.  
     Zaskoczony Brann patrzył na Catrionę. Spostrzegł, że dzieje się z nią coś niedobrego. Chwycił ją za ramiona i potrząsnął, mimo ciemności widział, jak jej oczy rozszerzyły się z niepokoju.  
– Co ci jest? – zapytał ze złością i z lekką obawą.  
     A ona chwyciła go za poły koszuli tak mocno, że bał się, że za chwilę rozerwie ją na strzępy.  
– Brann – szepnęła – wypuść mnie, jeszcze nie jest za późno.
– Na co nie jest za późno? – zdenerwowany mężczyzna coraz gwałtowniej ściskał drobne, kobiece ramiona. – O czym ty mówisz?
– O naszej śmierci – wychrypiała Catriona.  
Brann puścił ją, wściekły, że nabiera go na jakieś łzawe historyjki.
– Nie ma mowy – odrzekł ponuro – dzięki tobie w końcu będę miał to, czego zawsze pragnąłem.  
Ponownie chwycił ją za ramię i wycedził przez zęby – należysz do mnie, słyszysz?! Do mnie! Jutrzejszy dzień tylko to potwierdzi, nigdy już się ode mnie nie uwolnisz!  
Catriona patrzyła na niego zbolałym wzrokiem – chcę wracać, odprowadź mnie z powrotem do mojej celi.  
     Brann w milczeniu wpatrywał się w delikatną, kobiecą twarz, na której malował się smutek i jakieś zagubienie.    
     Poirytowany dziwnym zachowaniem kobiety bez słowa ruszył w kierunku schodów.  
Śmierć – myślał z lekkim rozbawieniem. – Towarzyszyła mu od chwili narodzin i codziennie się z nią witał jak z dobrą znajomą. Wcale nie przesadzał, kiedy mówił Catrionie, że Duncan robił wszystko, żeby go zabić. Tylko na jedno się nigdy nie zdecydował, nie wbił mu ostrza prosto w serce.  
     Kiedy byli już w komnacie Catriony, Brann nic nie mówiąc, zapiął łańcuch na kobiecej kostce, przez chwilę patrzył na nią czujnie, ciągle rozmyślając nad jej zagadkowym zachowaniem, a potem wyszedł, zostawiając swojego więźnia samego.  
     A ona odprowadzała go wzrokiem. To złowieszcze uczucie, które ogarnęło ją na murach, było ostrzeżeniem i miała pewność, że oboje drogo zapłacą za jego zlekceważenie.  

*

     Świt zastał Branna ponownie na murach otaczających Urchadain, szedł nieśpiesznie, mijając kolejnych wartowników. Częste pobyty w lochach nauczyły go krótkiego snu, bo szczury tylko czekały, aż przyśnie, by się do niego dobrać i kąsać boleśnie. A dzisiejszej nocy nawet te parę godzin odpoczynku zakłócała mu Catriona. Musiał przyznać, że jest wyjątkowa pod każdym względem. Olśniewała urodą i wzbudzała podziw swoją odwagą. Jako mężczyzna doceniał piękno, a jako wojownik chylił czoło przed jej niezłomnym duchem. Jak tylko pogodzi się z tym, co nieuniknione, będzie dla niego idealną partnerką.    
     Zapatrzył się na spokojne o tej porze Loch Ness, zastanawiał się, czy Nessie pływa gdzieś w pobliżu zamku. Może kiedyś przedstawi ją Catrionie.  
     Poszedł kawałek dalej, wsparł dłonie o chłodne kamienie i zapatrzył się na powoli budzący się obóz. Lekki wietrzyk przyjemnie muskał mu twarz. Czuł zadowolenie, że na jedno jego pstryknięcie palcem stawiło się tylu ludzi.  
     Zerknął w stronę wschodzącego słońca i zobaczył stado przelatujących ptaków. Podniósł wysoko dłoń. Nie musiał długo czekać, gdy na jego przedramieniu usiadł kruk. Brann uśmiechnął się do ptaka i zaczął go leciutko głaskać po lśniących, czarnych skrzydłach. Śmieszyło go, jak ptaszysko ciekawie łypało na niego okiem. Odkąd pamiętał kruki zawsze były blisko niego, ilekroć spojrzał w niebo, widział, jak krążą. Czasami się zastanawiał, czego od niego chcą. Jak do tej pory nie uzyskał odpowiedzi na swoje pytanie. W końcu ptak odleciał, a i na niego czekały pilne obowiązki. To dziś miał umocnić swoją władzę i pokazać Angusowi Cameronowi, gdzie jego miejsce. W piekle.  
     Brann po zejściu z murów szedł w kierunku koszar, kiedy drogę przeciął mu Ian. Kruk patrzył na niego z zadowoleniem. Mężczyzna samym swoim wyglądem wzbudzał respekt. Małomówny, wszystko widział i słyszał. Młodszy o rok od Branna i przez niego osobiście szkolony, świetnie się wywiązywał ze swoich obowiązków, tak jak teraz, kiedy chciał mu zdać pierwsze relacje.  
– Zwiadowcy właśnie wrócili, Angus powoli się zbiera – Ian w skupieniu wpatrywał się w Branna. – Za dwie, trzy godziny powinni się znaleźć pod Urchadain.
– Dobrze, będziemy gotowi – zadowolony Kruk, pokiwał głową. – Jak już się rozwidni, przejedź się po obozowisku i sprawdź, co się tam dzieje, bo o naszych ludzi jestem spokojny.  
– Już moja w tym głowa, żeby i tamci wiedzieli, co mają robić – Ian uśmiechnął się ponuro, a jego zielone oczy zabłysły złośliwie.  
Kruk parsknął śmiechem i ścisnął mężczyznę za silne ramię – doskonale.  
Po czym skierował się do stajni.  
– Czy Gladiatorowi humor dziś dopisuje? – zapytał stajennego, który uzupełniał poidła dla zwierząt.  
– Jak zawsze, panie – odparł tamten chłodno. – Już zdążył mnie ugryźć w tyłek i przewrócić – mówiąc to, pocierał dłonią wspomniane miejsce.  
Kruk roześmiał się głośno – czyli jest w formie, bardzo dobrze.
Podszedł do swojego ulubieńca, a Gladiator niczym małe źrebię zaczął się do niego przymilać
Stajenny gapił się na nich jak na tajemne zjawisko, którego nie jest w stanie pojąć. Pokiwał tylko głową i poszedł dalej.  
     Brann przejechał dłonią po końskim łbie. Zwierzęta go lubiły, nawet te najbardziej dzikie i nieokiełznane. Może wyczuwały w nim bratnią duszę, bo był tak samo nieposkromiony, jak one.  
– Szykuj się – gdy to mówił, patrzył Gladiatorowi prosto w jego mądre oczy. – Będziesz mi dziś potrzebny.
Ostatni raz przejechał dłonią po silnej szyi zwierzęcia i wyszedł.  
     Ruch na dziedzińcu robił się coraz większy. Widział, jak Ian wyjeżdża poza bramy zamku, by skontrolować to, co się dzieje w obozowisku. Cieszył się, że mógł na nim polegać, bo odkąd mianował go swoim zastępcą, nie musiał wszystkiego robić sam.  
     Kiedy wszedł do swojej wieży, zobaczył Maranę, krzątającą się przy posiłku. Spojrzała na niego, ale nic nie powiedziała. Denerwowała się, zawsze tak było, kiedy klan szykował się do bitwy, a dziś mogło być naprawdę niebezpiecznie. Z Angusem Cameronem nie były to niegroźne przepychanki jak z innymi klanami, śmierć Duncana Durwarda był tego najlepszym przykładem, a teraz chodziło o jego córkę
– Catriona? – zapytał bez wstępów Brann, siadając za stołem i sięgając po chleb i jajka.
– Już wstała, przed chwilą zaniosłam jej śniadanie – Marana także usiadła i zapatrzyła się na kubek z kawą zbożową.  
     Brann bez pośpiechu odrywał kawałki pieczywa i wsadzał sobie do ust, nie spuszczając kpiącego spojrzenia ze swej dawnej piastunki.  
– I znowu to samo, myślałem, że już się przyzwyczaiłaś do zabaw dużych chłopców – ciemne oczy mężczyzny skrzyły się od powstrzymywanego śmiechu.  
Marana w odpowiedzi wzruszyła chudymi ramionami.  
– Nie martw się – Brann uśmiechnął się szeroko. – Pamiętaj, że pilnuje mnie sam Szatan.
Kobieta popatrzyła na niego i prychnęła lekceważąco – proszę cię, nie powtarzaj mi tych głupot.  
– Jakich głupot? Podobno sama maczałaś w tym palce – mężczyzna nie wytrzymał i roześmiał się głośno.  
– Śmiej się, śmiej! – krzyknęła na niego ostro Marana. – Brann, pamiętaj, że masz do czynienia z Angusem, a Catriona jest jego córką. Wiesz, że dziś na polu przed Urchadain może być prawdziwa rzeź. Zdajesz sobie sprawę, że wszyscy, których zwołał stary Cameron, będą polować na ciebie i nie będę zdziwiona, jeśli wyznaczył nagrodę za twoją głowę.  
– Stary Cameron, zamiast zajmować się moją głową, niech się martwi o swoją – dodał już poważniej Brann. – Nie smuć się – mężczyzna wstał, pochylił się i pocałował siwe włosy Marany. – Twojemu chłopcu nic się nie stanie jak zawsze zresztą.  
Marana uniosła mocno zaniepokojoną twarz, a jej wyblakłe oczy spoczęły na Brannie – wiem, ale zamartwianie się o ciebie to moje ulubione zajęcie – dodała z nikłym uśmiechem na wąskich ustach.
– Jesteś najwspanialszą osobą pod słońcem – gdyby nie ona już bardzo, bardzo dawno temu skoczyłby z murów zamku. Tylko myśl o Maranie i niewyobrażalnym bólu, jaki by jej zadał swoim czynem, powstrzymywała go przed zakończeniem swojego życia w ten sposób.
     Uściskał ją po raz ostatni i zniknął na schodach prowadzących do komnat. Moment konfrontacji Durwarda z Cameronem zbliżał się nieubłaganie.  
     Mężczyzna wszedł do swojej sypialni, stanął przed łóżkiem i spojrzał na  leżącą na nim wyczyszczoną i przyszykowaną przez Maranę czarną, skórzaną zbroję. By nie uwierała, nałożył ją na płócienną koszulkę bez rękawów. Mocno ścisnął rzemienne troki, by się nie przesuwała. Następnie sięgnął po pelerynę z podobizną kruka i przymocował ją do naramienników. Do lewego boku przypasał Posłańca Śmierci, a do specjalnych kieszonek w wysokich butach włożył noże. Nigdy nie wiadomo, kiedy mogły się przydać.  
     Gdy uznał, że wszystko jest na swoim miejscu, poszedł do Catriony, która już na niego czekała. Miała na sobie to samo ubranie, którym podróżowała tamtej pamiętnej nocy.  
     Brann wpatrywał się w nią drapieżnie, a jego uwadze nie uszły smukłe nogi w obcisłych spodniach z jasnej skóry, ani dopasowany kaftanik, który podkreślał śliczny biust i wąską talię. Patrzył na blond włosy splecione w skomplikowany warkocz i czarującą twarz, z pełnymi ustami, zgrabnym noskiem i oczami jak niebo nad szkockimi górami. Gdy się jej przyglądał, nie było w nim śladu obojętności, wręcz przeciwnie kipiał emocjami. Krew pulsowała mu ostro w żyłach, gdy wyobrażał sobie ich noc poślubną. Był pewien, że z jej temperamentem będzie pełną pasji kochanką, gdy już się ją obudzi z dziewiczego snu.  
– Gotowa?  
Skinęła głową.  
– Więc chodźmy.  
     Catriona nie miała już na nogach kajdan, więc podeszła do niego, ale Brann ani drgnął. Wpatrywali się w siebie w skupieniu, a powietrze pulsowało między nimi uczuciami starymi jak świat. Siła, która ich ku sobie pchała, była nie do zatrzymania. Chociaż bronili się, jak mogli, nie byli w stanie się jej przeciwstawić.  
     Catriona będąc blisko Kruka, czuła jak jej zdradliwe ciało poddaje się mrocznemu czarowi tego mężczyzny, nie chciała tego, ale pierwszy raz w życiu działo się z nią coś dziwnego, coś, czego nie ogarniała umysłem.  
     By zamaskować stan, w jakim się znalazła, gniewnie zmarszczyła brwi, przecisnęła się koło Kruka i pomaszerowała do wyjścia.  
     Brann uśmiechnął się jednym kącikiem ust.  
Tak – pomyślał – w łóżku będzie niesamowita.  
     I ruszył za nią bez zwłoki.  
     Gdy znaleźli się na murach, skąd Catriona miała obserwować całe wydarzenie, widzieli jej ojca, powoli zmierzającego w stronę zamku. Brann skinął na wartownika, by podszedł do nich i kazał mu pilnować więźnia. Sam zaś zaczął schodzić kamiennymi schodami, by dołączyć do swoich żołnierzy. Krzyknął jeszcze do niej, aby życzyła mu szczęścia, a Catriona w odpowiedzi ostentacyjnie odwróciła się do niego plecami. Po zamkowych murach rozniósł się donośny, męski śmiech, ale kiedy znalazł się na dziedzińcu, po wesołości nie było już śladu. Dosiadając czekającego na niego Gladiatora, był już wojownikiem. Wszelkie myśli niezwiązane z nadchodzącym starciem musiał wyrzucić z głowy, a szczególnie pewną niezwykle piękną buntowniczkę, która pociągała go jak żadna inna.  
     Brann, siedząc już na koniu, odwrócił się i spojrzał na swoich ludzi, część była tak jak on konno, a resztę stanowiła piechota. Podniósł zaciśniętą w pięść prawą dłoń, a w odpowiedzi setka ludzi zrobiła to samo. Uśmiechnął się zadowolony, następnie dał znać i ciężki, zwodzony most zaczął się opuszczać. Ostatni raz zerknął na stojącą na murach Urchadain postać, a potem wraz ze swoimi żołnierzami wyruszył z zamku przywitać Angusa Camerona.  
     Na polu, które miało być świadkiem dzisiejszych wydarzeń, czekali już na niego przybyli w ostatnich dniach wojownicy z innych klanów. Ludzie Branna jako lepiej wyszkoleni mieli ustawić się na przodzie, a na samym czele stanął Kruk z Ianem po swej prawej stronie.
     Uwaga wszystkich skupiona była właśnie na nim. Wielu widziało go po raz pierwszy w życiu i byli bardzo ciekawi, jak ten diabelski pomiot wygląda. A Brann, siedząc na ogromnym, czarnym ogierze, robił imponujące wrażenie. Bano się go i zarazem nabożnie czczono. Gdy pojawił się na polu, słychać było powtarzane bez końca jedno słowo: Kruk.  
– Myślę, że niedługo twoja sława będzie większa niż Kaidana – Ian uśmiechnął się do swojego przywódcy.  
– Kaidana? Tego rycerzyka bez skazy? – spytał obojętny tonem Brann. Chociaż nigdy się nie spotkali, często byli do siebie porównywani. – Szczerze to mało mnie on obchodzi.  
     Kruk wraz ze swoim wojskiem czekał może piętnaście minut, kiedy zobaczył człowieka na koniu, a za nim resztę żołnierzy. Sam Angus Cameron pofatygował się do Urchadain.  
     Kiedy przed dziewięcioma laty poinformowano go o śmierci ojca, nie czuł nic, poza obojętnością i może ulgą, że nie musi już patrzeć na to ścierwo. Bardziej przejmował się stratami w ludziach i zranionym koniem niż nim. Miał tylko nadzieję, że w piekle odpowiednio go przywitają.  
     Ale śmierć Dunkana to jedno, natomiast honor klanu to już zupełnie inna sprawa. Brann nie szukał na siłę sprawiedliwości, bo wiedział, że cierpliwość się opłaci i Angus wcześniej czy później sam wpadnie w jego sidła i zapłaci za to, co zrobił. I dziś właśnie nadszedł ten czas.  
     Skupiona twarz Kruka nie zdradzała żadnych emocji, kiedy przyglądał się, jak ludzie Camerona ustawiają się w sporej odległości od nich.  
     Zauważył, że blisko Angusa trzyma się spora grupka konnych. Domyślał się, że wśród nich kryje się również i niedoszły mąż Catriony – Collin Ferguson. Sporo o nim słyszał, szczególnie głośno było o jego łóżkowych podbojach, ale podobno w walce też był całkiem niezły.
     Nagle jeden z konnych wyrwał się z grupy otaczającej Angusa i ostro ruszył w stronę Kruka.  
     Brann, nie spuszczając lekko zaskoczonego spojrzenia z postaci na koniu, usłyszał szczęk wyciąganej broni, podniósł dłoń, dając w ten sposób znać, że bez jego zgody nie wolno wykonać najmniejszego ruchu.  
     Czekał, zaintrygowany tą niespodziewaną niesubordynacją człowieka Camerona. Jeździec im bliżej był  Kruka, tym jego zdumienie rosło, a osiągnęło swe apogeum, kiedy ten zatrzymał się tuż przed nim.  

*
     Catriona z trwogą wpatrywała się w to, co się działo na terenach przed zamkiem. Mimo gniewu, jaki czuła do Branna, musiała przyznać, że szacunek, jakim cieszył się wśród ludzi nie tylko swojego klanu, wzbudzał jej niechętny podziw. Nawet tu wysoko słychać było, jak dziesiątki ust powtarza słowo – Kruk.  
     Jej zaniepokojone niebieskie oczy spojrzały dalej, w miejsce, gdzie stał Angus Cameron. Była pewna, że teraz marszczy swoje krzaczaste brwi i groźnie pomrukuje pod nosem. Dla dobra klanu ojciec gotów był zrobić bardzo wiele. Ona, jako córka była na drugim miejscu, ale nie miała mu tego za złe. Odpowiadał za zbyt dużą liczbę ludzi, by mógł sobie pozwolić na zbędne sentymenty, co nie znaczy, że jej nie kochał, kochał i to bardzo, ale zobowiązania wobec klanu były najważniejsze.  
     Uwagę Catriony przyciągnęło jakieś zamieszanie wokół jej ojca. Pełna lęku patrzyła na jeźdźca, który nie zważając na krzyki Angusa, pędził w stronę Kruka. Podziwiała smukłą sylwetkę z gracją dosiadającą pięknego siwka. Wzrok przykuwała niespotykana zbroja, złota, a bijący od niej blask wręcz oślepiał patrzących.  
     Catriona ze łzami w oczach obserwowała wspaniałego jeźdźca. Tylko jedna osoba w całej Szkocji miała tak wyjątkową zbroję. Ingrid. Jej matka.

*

     Brann zmrużonymi oczami patrzył na zbliżającego się do niego człowieka. W pewnym momencie zrozumiał, że to kobieta. Zauważył jasne włosy, splecione w długi warkocz i idealną sylwetkę, podziwiał, z jaką lekkością prowadziła swoją klaczkę. Zastanawiał się, co też od niego chce.  
     Kobieta podjechała wprost do Kruka. Przez chwilę patrzyli sobie ostro w oczy. Brann od razu zorientował się, że ma do czynienia z matką Catriony, zauważył ogromne podobieństwo między nimi. Obie były wyjątkowej urodą i zadziwiały odwagą.  
– Pani – zaczął z szacunkiem Brann – co cię do mnie sprowadza?
     Ingrid milczała, a jej niebieskie oczy bacznie lustrowały przystojną, ale groźną twarz Kruka. Raz, wieki temu miała tę nieprzyjemność spotkać Duncana Durwarda podczas audiencji u króla. Pamiętała, że okrucieństwo miał wypisane na twarzy. Natomiast niczego takiego nie zauważyła u jego syna.  
– Mam nadzieję, że moja córka cieszy się w Urchadain estymą, na jaką zasługuje – nie było to pytanie, tylko raczej polecenie czy wręcz rozkaz.
     Brann uśmiechnął się nieznacznie. Już wiedział, po kim Catriona odziedziczyła swą niezłomną naturę, nie po ojcu tylko po matce. Nie przypominał sobie, by ktokolwiek śmiał mówić do niego tak wyniosłym tonem poza dwiema paniami Cameron.  
– Jest u mnie bezpieczna – wytrzymał pełne wyższości kobiece spojrzenie. – Ręczę za to swoim honorem, a honor jest dla mnie cenniejszy niż życie.  
     Ingrid zrozumiała, co chciał przekazać jej Kruk, że Catriona jest cała i zdrowa i nikt gwałtem jej nie weźmie. Dziwne, ale wierzyła temu tajemniczemu mężczyźnie. Instynkt podpowiadał jej, że mówi prawdę.  
     Po chwili oderwała swoje niebieskie oczy od Durwarda i spojrzała na mury, gdzie stała jej córka. Uniosła prawą dłoń w geście pozdrowienia i uśmiechnęła się delikatnie. Sytuacja była poważna, ale ufała, że jej dziecku nic się nie stanie.  
     Skinęła na pożegnanie Krukowi, następnie spięła konia i popędziła do swoich. Wiedziała, że Angus będzie wściekły i nie daruje jej tej samowolki, ale musiała zobaczyć legendarnego Kruka i upewnić się, czy jej ukochanej córeczce nic nie zagraża.
     Czarne oczy Branna śledziły szybko oddalającą się postać. Przez chwilę pozazdrościł Catrionie tak kochających rodziców. Ale zaraz jego myśli zajął kolejny zbliżający się do niego jeździec. Mężczyzna zatrzymał się przed nim, skłonił z powagą głowę i wyjaśnił, że jest wysłannikiem Collina Fergusona.  
– Panie, dostałem polecenie przekazania ci pewnej propozycji. Żeby oszczędzić życie twoich i naszych ludzi, Collin Ferguson proponuje pojedynek na miecze jeden na jednego. Jego wynik ma definitywnie zakończyć konflikt między obiema rodzinami.  
     Zdumiony Ian patrzył na posła. Albo Collin Ferguson był tak głupi, albo tak pewny siebie, by zdecydować się na pojedynek z Brannem. Chyba że to była pułapka.  
Ian pochylił się w stronę swego dowódcy – coś mi tu śmierdzi.
     Kruk nie odezwał się, tylko pokiwał głową, dając znać, że się z nim zgadza. Inicjatywa wyszła od Fergusona, nie Angusa, a to oznaczało, że kiedy Collin polegnie, bo Kruk innej opcji nawet nie rozważał, stary Cameron bez uszczerbku na honorze może go zaatakować.  
Sprytnie – pomyślał z lekkim uznaniem. Mimo to propozycja mocno go kusiła,  chciał się zmierzyć z niedoszłym mężem Catriony. Była to typowo samcza rywalizacja o tę samą samicę.  
– Powiedz swojemu panu, że się zgadzam.  
     Posłaniec kiwnął głowę i się oddalił, by przekazać wieści.    
     Ian zerknął na Kruka, ale nic nie powiedział. Decyzja zapadła i teraz należało skupić się na walce, która go czekała.
– Jedź i ustal warunki pojedynku – zwrócił się do niego Brann.  
Mężczyzna ruszył wykonać polecenie.  
Po paru minutach był z powrotem.  
– Walkę kończy śmierć, któregoś z was – oznajmił mu Ian.  
– Świetnie – w głosie Kruka słychać było satysfakcję. Po czym bez zwłoki pogalopował ku swojemu rywalowi.  
     Mniej więcej w połowie drogi Collin już na niego czekał. Brann podjechał do niego i wyciągnął dłoń by, jak nakazywał zwyczaj, przywitać się z przeciwnikiem okazując tym samym swój szacunek. Collin gapił się na niego z bezczelnym uśmiechem na brzydkiej twarzy, nie miał zamiaru podawać ręki temu barbarzyńcy. Mimo sławy niepokonanego, jaką cieszył się Kruk, wcale się go nie bał.
– Catriona należy do mnie  – Ferguson uśmiechnął się agresywnie. Był zaledwie rok starszy od swojego rywala.  
     Czarne oczy Branna błysnęły jak u wilka. Nie wiedzieć czemu, ale był wściekły, że ktoś, poza nim, uzurpuje sobie do niej prawo. Czyżby to była zazdrość?  
– Catriona – wycedził przez zaciśnięte zęby – jest moja i nigdy jej nie oddam ani  tobie, ani Angusowi, ani nikomu innemu.    
     Kiedy nie mieli już sobie nic więcej do powiedzenia, rozjechali się na pewną odległość i stanęli twarzą do siebie. Wyciągnęli miecze i na znak dany przez swoich przybocznych ruszyli do pierwszego ataku.  
     Kruk, pędząc na Gladiatorze i trzymając w prawej dłoni lśniącego w słońcu Posłańca Śmierci, robił oszałamiające wrażenie. Peleryna ze srebrnym krukiem powiewała upiornie, a czarne włosy rozwiewał wiatr. Słychać było, jak ziemia dudni pod potężnymi kopytami Gladiatora, gdy ten gnał przed siebie, spokojnie niosąc swojego pana.  
     Po chwili wszyscy usłyszeli potężne uderzenie stali o stal, którego siłę,  zarówno Kruk, jak i Ferguson, poczuli w całym ciele. Zawrócili swoje konie i po chwili ponowie, w pełnym pędzie skrzyżowali swoje miecze. Obaj cały czas pewnie siedzieli w swoich siodłach. Ruszyli ku sobie po raz trzeci. Widać było, jak mięśnie Gladiatora pracują, gdy mknął jak strzała z Krukiem na grzbiecie.
     Brann, szykując się do kolejnego ataku, mocno ścisnął rękojeść Posłańca Śmierci i z całą mocą uderzył w przeciwnika. Tym razem Ferguson nie wytrzymał miażdżącego ciosu rywala i spadł ze swojego konia. Gdy wstawał po upadku, słychać było, jak przeklina siarczyście. Wściekły czekał na Kruka.
     Brann nie śpiesząc się, zawrócił Gladiatora i spokojnie podjechał do niezadowolonego Collina. A ten odrzucił miecz i nerwowymi ruchami zaczął ściągać z siebie skórzaną zbroję, potem koszulę. Gdy stanął przed Krukiem, demonstrując nagą, mocną klatką piersiową ze zjadliwym uśmiechem sięgnął po dwa noże ukryte w cholewach butów.  
     Brann zeskoczył z Gladiatora. Nic nie mówiąc, odwiązał pelerynę, następnie poluzował troki swojej zbroi, zdjął ją przez głowę i niedbale odrzucił na bok. To samo zrobił z chroniącą ciało koszulą. Po chwili i on w rękach trzymał piękne noże.  
     Gdy się wyprostował, jego twarz była przerażająco spokojna, tylko oczy lśniły jak u bestii, a usta wykrzywiły się w złowieszczym grymasie. Walka była jego żywiołem, urodził się, by zabijać. Dopiero gdy balansował na granicy życia i śmierci, czuł coś więcej niż obojętność.  
     Brann podszedł do Collina, patrząc drwiąco w jego brązowe oczy.  
     Stał nieruchomo, kiedy mężczyzna krążył wokół niego jak sęp, chcąc go sprowokować do ataku. W końcu Ferguson nie wytrzymał napięcia, jakie się między nimi wytworzyło i sam rzucił się z nożem na Kruka. A on tylko na to czekał, jedną ręką zablokował nacierającą dłoń rywala, a drugą przejechał ostrzem po odsłoniętym ciele. Rana momentalnie wypełniła się krwią. Sam także miał przecięte ramię, ale niezbyt groźnie.  
     Collin odskoczył z sykiem. Nagle przestało mu być do śmiechu. Znowu zaczął krążyć wokół Kruka, ale już ostrożniej, baczniej się mu przyglądając. A Brann, tak jak poprzednio, stał nieruchomo, śledząc swojego przeciwnika drapieżnym spojrzeniem. Czując, że Ferguson chce się na niego rzucić od tyłu, odwrócił się błyskawicznie i bez wahania zablokował dwa uderzenia, w międzyczasie kopiąc Collina w brzuch tak, że ten całą swą masą uderzył o twardą ziemię. Mężczyzna pozwolił sobie na jeden oddech odpoczynku, po czym zerwał się z głośnym okrzykiem i ruszył na Branna jak oszalały z wściekłości byk. A on odskoczył zgrabnie, schodząc rywalowi z drogi, by następnie rozpłatać nożem jego bok.  
     Ferguson nie zważając na lejącą się z niego krew, z nienawiścią w oczach zaczął iść w stronę Kruka. A on wciąż stał, cierpliwie czekając na ruch przeciwnika. Tym razem Collin zaatakował równocześnie i z góry i z dołu, Brannowi udało się uniknąć jednego z ciosów, ale poczuł, jak drugi nóż pruje mu skórę w okolicy brzucha. Nie zważając na ból, odrzucił swoje noże, rękami przytrzymywał nadgarstki Fergusona, dopóki tamtemu broń nie wyleciała ze zdrętwiałych dłoni, a wtedy z całej siły uderzył go głową. Collin zachwiał się zamroczony, Brann puścił jego ręce, natychmiast znalazł się za nim, ramieniem otoczył jego szyję i zaczął go dusić. Przeciwnik rzucał się, jak ryba złapana w sieć, rzęził przy tym straszliwie, za wszelką cenę próbując złapać oddech. Ale Kruk ani na moment nie zwolnił swojego mocarnego uścisku, cały czas dociskając z niewyobrażalną siłą ramię. Mężczyzna rozpaczliwie starał się uwolnić, szarpał się, ryjąc nogami ziemię. Po kilku minutach twarz Collina wykrzywiła bolesna agonia, a ciało znieruchomiało i zawisło bezwładnie w ramionach Kruka. Ferguson nie żył.  
     Ian patrzył na to z beznamiętnym wyrazem twarzy – tak kończą głupcy – pomyślał ponuro.
     Brann puścił mężczyznę, po czym szybko chwycił swój miecz i dosiadł Gladiatora.
     Ostrze Posłańca skierował w kierunku Camerona. I on i Kruk doskonale wiedzieli, że sprawa między nimi wciąż jest otwarta.
– Czekam na ciebie Angusie! – krzyknął ostro.  
     Ciszę, która zaległa po jego słowach, przerwał czyjś donośny głos.
– Ojcze! – Catriona widząc, co się dzieje, nie mogła dopuścić, by ojciec zmierzył się z Brannem. Nie miał z nim żadnych szans. Nie zniosłaby jego śmierci.  
     Setki par oczu skierowały się na kobiecą postać stojącą na murach Urchadain.  
– Ojcze! – powtórzyła głośno i wyraźnie. – Przebywam u Kruka dobrowolnie!  
Po tych słowach tłum zamarł, a Brann patrzył na nią z ciekawością.
– Nikt mnie tu siłą nie przetrzymuje, więc proszę cię ojcze, zabierz swoich ludzi i spokojnie odjedźcie! – Catriona, gdy to mówiła, miała łzy w oczach. Jej słowa oznaczały jedno, od teraz była związana z Krukiem na dobre i na złe, jakby złożyła śluby przed kapłanem. Nie było już odwrotu. Stało się to, czego chciał Kruk. Spojrzała w jego stronę, chociaż nie widziała wyraźnie jego twarzy,  była pewna, że w tej chwili triumfuje. Ale jeśli w ten sposób miała uchronić najbliższych przed śmiercią, nie żałowała tego, co zrobiła.  
     Angus słuchał słów córki z kamiennym wyrazem twarzy. Najmniejszym drgnięciem nie dał po sobie poznać, jak bardzo ranią one jego serce. Rozumiał doskonale, że w ten sposób chce chronić rodzinę i cały klan. Spojrzał na równie zmartwioną co on Ingrid. Skinęła głową, dając tym samym znać, że powinni jej posłuchać. Bo Catriona przemawiała nie jako ich dziecko, tylko jako przyszła przywódczyni klanu Cameronów i trzeba było to uszanować.  
     Angus wahał się, bo serce ojca wyrywało się do córki, ale w końcu rozsądek zwyciężył i nakazał odwrót. Ostatni raz spojrzał w stronę stojącej na murach kobiecej sylwetki i ruszył za swoimi ludźmi.  
     Catriona patrząc, jak jej bliscy odchodzą, czuła niesamowite zimno pełznące po jej ciele. Zaczęła się trząść, a wielkie, niebieskie oczy patrzyły żałośnie, za powoli oddalającymi się rodzicami. Obserwowała ich, póki zupełnie nie zniknęli za horyzontem. Miała wrażenie jakby ogromne wrota, za którymi była jasność, właśnie się zamykały, a ją pochłaniania złowroga ciemność.  
     Z pogardą przypatrywała się, jak półnagi Kruk wraca w chwale do Urchadain. Dosiadając Gladiatora wyglądał niczym mityczny Aeron, celtycki bóg wojny i rzezi. Nawet tu, gdzie stała, widziała bijącą od niego pierwotną, męską siłę. W tej chwili nienawidziła go tak bardzo, że z wielką chęcią wbiłaby mu nóż głęboko w pierś. Nie mogąc dłużej znieść jego widoku, poprosiła strażnika, by odprowadził ją do jej komnaty. Szła dumnie wyprostowana, nie chciała pokazać, jak bardzo jest przerażona i jak wiele kosztuje ją to, by się nie rozpłakać z rozpaczy. Ale gdy została  sama, rzuciła się na łóżko i w końcu mogła dać upust nagromadzonym emocjom. Płakała nad sobą, nad swoim życiem, nad tym, co ją czekało u boku Kruka.

*  

     W tym czasie Brann spokojnym kłusem zbliżył się do swoich ludzi, uniósł wysoko Posłańca Śmierci w geście zwycięstwa i uśmiechnął szeroko, w odpowiedzi z trzystu męskich gardeł wydobył się radosny ryk.  
     Ianowi kazał pełnić honory głównego dowódcy, a sam udał się w stronę zamku, by Marana opatrzyła mu rany. Nie były zbyt głębokie, ale dosyć mocno krwawiły, szczególnie ta w okolicy brzucha. Trochę już czuł upływ krwi, więc czym prędzej chciał się znaleźć w Urchadain. Gdy był już na dziedzińcu, rzucił lejce stajennemu, który chwycił je ostrożnie, żeby nie daj Boże nie zdenerwować Gladiatora.  
     Kruk szedł do donżonu coraz bardziej niepewnie. Miał zawroty głowy, przez jego ciało przechodziły dreszcze, a zimny pot momentalnie pokrył skórę.      Zaniepokoiły go te dziwne objawy, bo już nie raz był poważniej ranny, a mimo to mógł prawie normalnie funkcjonować. Nie mając siły, oparł się o wejście do wieży, zdążył tylko wyszeptać – Marana – i osunął się na ziemię. Oddychając szybko, zrozumiał, że ten skurwiel Ferguson musiał zatruć ostrza swych noży. Z jednej strony wściekły, z drugiej osłabły i bezbronny w końcu poddał się wciągającej go czerni.

Marigold

opublikowała opowiadanie w kategorii miłość i przygodowe, użyła 8003 słów i 45731 znaków. Tagi: #miłość #przygoda

4 komentarze

 
  • Użytkownik Goscd

    Epicko

    15 września

  • Użytkownik Marigold

    @Goscd wow, krótki, ale treściwy komentarz!  Dzięki!  <3

    15 września

  • Użytkownik Goscd

    @Marigold bo Twoje opowiadania poprostu takie są 👍 czekam na ciąg dalszy

    15 września

  • Użytkownik Marigold

    @Goscd  <3

    15 września

  • Użytkownik unstableimagination

    Brawo! Znowu jest świetnie. Mocny klimat, wibrująca chemia i wciągająca fabuła. Widze film przed oczami. Moment kiedy Brann podnosi zacisnieta pięść, a jego wojownicy odpowiadają - potęga. Dziękuję!

    14 września

  • Użytkownik Marigold

    @unstableimagination to ja dziękuję za to, że czytasz każdą część i to jak tylko się pojawi.  A kiedy piszesz, że widzisz film, to dostaję pisarskiego o....u  :D  Dzięki!  <3

    14 września

  • Użytkownik elninio1972

    😳no szacun  
    Intryga goni intrygę. I kolejna wyrazista postać pojawia się... Widać silne kobiety są postaciami równie ważnymi co bohaterowie
    Ciekawe, ciekawe... :)  
    Czekam na ciąg dalszy

    14 września

  • Użytkownik Marigold

    @elninio1972 Trzymaj kciuki za autorkę, żeby do ostatniej kropki tak ciekawie było  :D  dziękuję i za czytanie i komentowanie  <3

    14 września

  • Użytkownik elninio1972

    @Marigold zawsze :)

    14 września

  • Użytkownik Shadow1893

    Przygotowywania do jatki – będzie ciekawie. Kruk miał trudne dzieciństwo, wręcz nieludzkie i bestialskie. Szkoda faceta, jednak takie wydarzenia ukształtowały go na kogoś, kto wysoko zajdzie. Jak on zabawnie podchodzi do dziewczyny – niby mam gdzieś, co z tobą będzie, a jednak. Wydaje mi się, że nie weźmie przykładu z ojca i nie posiądzie dziewki siłą.  
    Kobieca siła przebicia. Urwane w najciekawszym momencie. Kruk został zaskoczony i potraktowany bronią, na którą nie był przygotowany. Podoba mi się napięcie, dobra strategia przywódcza i wahanie kruka. Pozdrawiam i czekam na więcej. :)

    14 września

  • Użytkownik Marigold

    @Shadow1893 Owszem zatrute noże go zaskoczyły może dlatego, że Kruk nie potrzebuje zniżać się do tak nieczystych zagrywek, on zabija i idzie dalej. Między nim a Catrioną jest całe spektrum emocji i dla obojga stanowi to nie lada problem. Cieszę się, że wciąż jest ciekawie! Wielkie dzięki za przeczytanie i bardzo interesujący komentarz!  <3

    14 września

  • Użytkownik Shadow1893

    @Marigold, on nie, ale inni muszą, bo inaczej nawet nie mają co marzyć, aby do niego podejść, a co dopiero zranić.

    14 września

  • Użytkownik Marigold

    @Shadow1893 Krukowi nikt nie da rady, jedynie Kaidan mógłby sprostać temu zadaniu.

    14 września