Cz.67
Nie była pewna, czy to, co przeczuwała mogło się zdarzyć, ale i tak pędziła, co sił. Nie zważała na innych, którzy przypatrywali się biegnącej zakonnicy. Najważniejsze było, aby jak najszybciej do niego dotrzeć…
Do swojego syna.
Kiedy tam dotarła, tłum gapiów rozgorączkowanych nową sensacją, przyglądał się mężczyźnie zwiniętemu w kulkę, który nie dawał żadnych oznak życia.
- Odsuńcie się!- Krzyczała rozpychając ludzi na boki. Nie patrzyła na to, że niektórzy pchnięci jej siłą przewracali się klnąc w jej stronę.- To mój syn!- Krzyczała.
- Niech się siostra nim zajmie- odparła jakaś kobieta.
- Czy jest tu ktoś samochodem?- Pytała zakonnica wpatrując się w przeróżne twarze. Jedne blade ze zdumienia, drugie ciekawe wręcz pochylające się nad ciałem.
- Karetka zaraz przyjedzie- cisnął starszy mężczyzna.
- Tak, a do tego czasu on umrze- odparła.- No dalej, ludzie, ja go muszę sama zawieść do lekarza! Niczego nie rozumiecie!- Krzyczała, a dłonie trzęsły jej się coraz bardziej.
Ktoś rzucił w jej stronę jakiś kocyk niemowlęcy. Ktoś inny bez żadnej krzty przyzwoitości zabrał ten kocyk i podał komuś z tyłu. Zakonnica przyuważyła, jak jakaś młoda kobieta podniosła wózek z jezdni, włożyła do niego rozrzucone pieluchy i zaczęła odchodzić w kierunku jakiejś uliczki. Już miała jej coś powiedzieć, kiedy nagle ktoś zaproponował, że może ich zawieść tam, gdzie chcą. Zakonnica nie znała tego człowieka, jednak nie czekając na nic poprosiła tylko, aby pomógł jej go przenieść do samochodu.
- Ja poprowadzę, bo znam drogę- rzekła, a on się zgodził. Ludzie jednak nie byli tak uprzejmi.
- Pani jest chora! Nie wolno w takim stanie ruszać go z miejsca! On miał wypadek!
- No, a sprawca spieprzył, aż mu się uszy trzęsły- dodał inny wskazując kierunek, w którym auto odjechało.
Zakonnica już ich nie słuchała. Zamykała właśnie drzwi samochodu, a potem ruszyła z piskiem opon.
Po kilku minutach jazdy zdumiony mężczyzna przemówił.
- Ale, zaraz. Gdzie pani jedzie? Czy to ma być kostnica?
- Spokojna głowa. Wiem, co muszę zrobić.
Zatrzymała się. Przenieśli go do małego pomieszczenia, które znajdowało się schodami w dół kostnicy. Tam położyli go na łóżku. Wciąż nie dawał oznak życia.
- Kućko- szepnęła zakonnica.
Nie zareagował.
- Pan włączy większe światło- nakazała.- Jest tam po prawo, zaraz za regałem.
Mężczyzna obrócił się w tamtym kierunku, a potem niespodziewanie zaczął trząść się całym ciałem.
Potem upadł na podłogę.
- Kućko, to ja. Twoja mama. Słyszysz mnie? Ja wróciłam. Dla ciebie synku…
Nie zareagował.
- Nie sądziłam synku, że kiedykolwiek będę musiała to z tobą zrobić- szepnęła.
Potem odłożyła paralizator do ukrytej kieszeni pod strojem zakonnicy. Wprost do błękitnej podomki…
Dodaj komentarz