- Już to mówiłaś.
- I jakoś nikt nie wziął sobie tego do serca!... Draco… Skierujmy się albo całkowicie na północ lub okrążmy Caldarię. Może uda nam się przedostać do królestwa Trilanu. Tam nikt nie będzie nas znać i być może uda nam się spokojnie założyć własne gospodarstwa. Zacząć wszystko od nowa. Nasi ludzie zasługują na odpoczynek. Na ustatkowanie się.
- Byłabyś gotowa zrezygnować z dowództwa?
- I tak będę musiała, dobrze o tym wiesz – odparłam cicho. – Może już czas przestać zabijać potwory i różnych rzezimieszków i zacząć normalnie żyć…
- Zaskakujesz mnie – mruknął mi do ucha, muskając wargami jego płatek. Zadrżałam lekko.
Nazajutrz w południe niespiesznym tempem, zbliżaliśmy się do granicy z Caldarią. Już w oddali zauważyliśmy dość spory łańcuch wzgórz. Chcieliśmy je przejechać, ale ze względu na możliwość napotkania patroli przy granicy, wysłaliśmy na nie dwóch rycerzy, by zbadali teren. Sami zaś zatrzymaliśmy się nieopodal w bezładnej gromadzie. Czekaliśmy kilkadziesiąt minut, zanim powrócili zdyszani i przerażeni.
- Mia, Draco, chodźcie z nami – wysapał jeden z mężczyzn. Zsiedliśmy z koni, dowództwo chwilowo powierzając Williamowi.
- Co się stało? - zapytałam niespokojnie.
- Sami to zobaczcie.
Po kilku minutach wspinaczki lekko wychyliliśmy głowy poza szczyt wzniesienia. Naszym oczom ukazał się spory zagajnik młodych drzewek, przez który akurat zmierzała ogromna armia, prowadzona przez samego króla Albusa. Z łatwością rozpoznaliśmy go jadącego tuż za swoim chorążym, z powodu jego drogocennej złotej zbroi, która w promieniach słońca błyszczała niczym gwiazda. W popłochu cofnęliśmy się, by nas nie zauważyli i legliśmy na trawie.
- Co teraz? Nie mamy szans z taką siłą – szepnęłam, spoglądając na blondyna.
- Niestety. Jeśli tutaj pozostaniemy po tej stronie wzgórza i ruszymy w tę stronę co oni, istnieje szansa, że nas nie zauważą. Ku północy zawrócimy trochę wcześniej, niż planowaliśmy i tym samym unikniemy ewentualnego spotkania z nimi. Niestety droga do Trilanu została nam właśnie odcięta… Zastanawia mnie tylko, dlaczego sam król wyruszył na polowanie za nami. I dlaczego jadą w stronę Dagoba. Poza tym zauważyłem sztandary większości najlepszych rycerzy. Albus zebrał niemal wszystkich. To musi być chyba coś więcej niż ściganie nas. Może wypowiedział wojnę Dagoba? – mruknął. Jego spojrzenie było bardzo poważne. – Chodźcie. Trzeba powiadomić resztę.
- To, co robimy? – zapytał William, gdy już o wszystkim ich poinformowaliśmy.
- Powinniśmy jechać na północ. Może w ten sposób uda nam się jakoś wyjść całymi z tego majdanu – powiedziałam. – Jest tylko jeden dość duży problem. Tamto dziwne jezioro i te potwory mieszkające na nim. Ktoś wpadł na pomysł, co to może być?
- Chyba ja. – spomiędzy naszych rycerzy wyjechał jeden, którego z imienia nie zdążyłam jeszcze poznać. Pamiętałam tylko, że jest raczej nieśmiały i mało się odzywa. Zaskoczeni spojrzeliśmy na niego.
- Mów więc – rzucił krótko blondyn, przyglądając mu się uważnie.
- Otóż zastanawiałem się nad tym długi czas i przypomniał mi się dalszy fragment legendy o elfach i smokach. Widzicie, wśród elfów istniały kapłanki, które czciły smoki. Były im wierne i chociaż nie umiały walczyć, poszły na bitwę, by wybłagać bogów o pomoc. Nic to nie dało. Po tym, jak Milczący Lud wraz ze swymi ziejącymi ogniem przyjaciółmi przegrał bitwę z ludźmi z południa, a jeszcze przed ucieczką w góry, ocalałe jaszczury zapłakały nad swymi martwymi pobratymcami. Legenda głosi, że ich jęk żalu było słychać aż nad Lodowym Oceanem. Z łez bestii powstało wielkie jezioro. Jednak ziemia spalona ich ogniem szybko pochłonęła całą wodę. Wtedy podobno stało się coś, czego nawet smoki się nie spodziewały. Z rozmiękłej ziemi, nasączonej wielką ilością soli z łez, uformowała się wielka połać błota. Pod ziemią jednak podobno zostały niewielkie skupiska żaru z ognia i dlatego nad jeziorem unosi się para. Samo błoto jest bardzo ciepłe według słów zawartych w legendzie, a nie gorące, by nie poparzyć nóg kapłanek.
- Jakich kapłanek? – zapytaliśmy chórem, mocno zdziwieni.
- Widzicie, podobno smoki kiedyś potrafiły władać magią. Kiedy płakały, nieświadome tego uwolniły tak wielką energię, która wsiąknęła w ziemię, a przede wszystkim w to błoto, że odmieniła wygląd kapłanek, które po odlocie smoków z elfami w góry, osiadły tutaj i dalej czciły latające bestie. Być może właśnie to one są tymi ptasimi istotami. – skończył historię mężczyzna. Wśród nas zapadła cisza. Nikt nie mógł uwierzyć w to, co właśnie usłyszał. Było to zbyt skomplikowane.
- To by znaczyło, że przynajmniej część elfów przetrwała do dzisiaj. Jak myślisz, Draco. O tym chciała nas ostrzec ta starowinka? – zapytałam blondyna po chwili milczenia.
- Nie mam pojęcia. Chociaż nie czułem tam w pobliżu żadnej siarki.
- Ja również nie… No nic, teraz nie czas na gdybanie, czym faktycznie są te istoty. Grozi nam śmiertelne niebezpieczeństwo, jeśli się stąd nie ruszymy – zauważył William. – Wysłałem kolejnych ludzi na zwiad, bowiem nie wiem, czy zauważyliście, ale nie słychać już tętentu kopyt. Może się zatrzymali czy coś.
Jakiś czas później wiedzieliśmy już, że William miał rację. Wobec tego sami też rozłożyliśmy obóz, postanawiając wyruszyć w tym samym momencie co armia króla. Wiatr wiejący w naszą stronę niósł ze sobą chłodny powiew, którego bardzo brakowało tej krainie, jak i odgłosy rżenia setek koni, szczęku zbroi, czasami jakiś głośniejszy okrzyk czy śmiech. Siedzieliśmy jak na rozżarzonych węglach. Nie mieliśmy pojęcia, jak długo potrwa postój wojsk. A my nie mogliśmy nic zrobić. Nazajutrz wczesnym rankiem dobiegł nas wzmożony harmider, który pozwolił nam wywnioskować, że tamten obóz zostaje właśnie zwijany. Nie myliliśmy się, bowiem około półtorej godziny później ponownie usłyszeliśmy tętent koni. Tym razem dużo silniejszy niż poprzedni, ale oddalający się od nas zdecydowanie. Wojsko ruszyło galopem. Najwyraźniej było im gdzieś bardzo spieszno. Szybko wskoczyliśmy na konie. Osłonięci pasem wzgórz, ruszyliśmy równolegle do kolumny żołnierzy Albusa. Nasze konie jadąc po trawie robiły mniej hałasu niż ludzie caldaryjscy, więc mieliśmy szansę przemknąć koło nich niepostrzeżenie. Chcieliśmy ich wyprzedzić, więc nie szczędziliśmy koni, oczywiście jadąc tak, aby nic nie zagroziło mojej ciąży. Nie doceniliśmy jednak determinacji króla, który ze swoim, niemal stuosobowym oddziałem konnych szybko odłączył się od reszty i pognał ku granicy Caldarii z Dagoba. Za nim pozostała kolumna licząca sobie na oko pięciuset rycerzy, zarówno konnych, jak i pieszych, w tym pikinierów, łuczników i włóczników. Z łatwością teraz ich prześcignęliśmy, gdyż ze względu na dużą ilość pieszych żołnierzy, jeźdźcy nie mogli jechać szybciej niż kłusem. My natomiast wykorzystując lukę pomiędzy nimi a oddziałem króla, jechaliśmy równolegle do niej, spokojnym galopem. Po kolejnych trzech dniach podróży, przybliżyliśmy się znacznie do granicy. Według naszych obliczeń, kilka godzin wcześniej król wraz ze swoją eskortą musiał już ją przekroczyć, więc bezpiecznie mogliśmy skręcić na północ. Lekkim skosem zmierzaliśmy więc ku błotnistemu jezioru. Kiedy już mieliśmy absolutną pewność, że nikt nas nie wypatrzy, zwolniliśmy bieg wierzchowców i wyjechaliśmy zza wzgórz, które towarzyszyły nam w ciągu tej kilkudniowej podróży. Daleko przed sobą ujrzeliśmy ogromną, brudnoszarą połać słonego bajora. Zatrzymaliśmy się na popas w zacisznej urokliwej dolince, porosłej bujniejszą trawą, drzewami i zaopatrzoną w niewielką nieckę z wodą. Rozłożyliśmy się nieopodal ożywczego źródełka.
- Bosko – mruknęłam, zmywając z ciała brudy i znoje podróży. Obok mnie swoje skórzane spodnie prał Draco. Spojrzał na mnie zaskoczony, zatrzymując dłużej wzrok na moim brzuchu. Uśmiechnęłam się pod nosem, gdy zauważyłam gdzie spogląda.
- Przepraszam – szepnął, gdy zorientował się, że mu się przyglądam.
- Nie przepraszaj – odparłam szybko. – Mogłabym tu zostać, gdyby warunki do życia były trochę lepsze.
- Naprawdę? – wyglądał na zaskoczonego.
- Jasne… gdyby nie groziło nam niebezpieczeństwo ze strony innych plemion.
- I jeśli istniałaby tu jakaś osada – podpowiedział.
- Byle nie za wielka. Męczą mnie duże miasta, z wielkim skupiskiem ludzi, w którym muszę udawać arystokratkę i nie mogę być tym kim chcę. Czyli zwykłą kobietą z dzieckiem na głowie. – powiedziałam wykręcając mocno mokrą suknię.
- Dlaczego widzisz siebie, jako samotną matkę w przyszłości? – Draco delikatnie ujął mnie za rękę.
- Bo najpewniej ten kogo zaczynam kochać, nie odwzajemni mojego uczucia – mruknęłam cicho, czując jak w oczach wzbierają mi łzy, a gardło dławi jakiś nieznany nacisk.
- Co ty? – zapytał zaskoczony. – O czym ty mówisz?
- O tym, że zaczynam cię kochać, głupku – warknęłam i uciekłam w głąb obozu. Usiadłam na ziemi i zaczęłam przebierać się w suche ubrania, chociaż z coraz większym trudem się w nie wciskałam. Nagle poczułam, jak ktoś podnosi mnie za rękę z ziemi, a w chwilę później tonęłam już w czułych ramionach Draco.
- Naprawdę mnie kochasz? – szepnął mi do ucha. Kiwnęłam jedynie głową, niezdolna, by wymówić jakiekolwiek słowo. – Mia, obiecałem ci, że nigdy cię nie opuszczę i zamierzam dotrzymać wobec ciebie słowa. Teraz, gdy znamy już swoje wzajemne uczucia, nie myśl, że pozwolę ci odejść… Powijesz przecież moje dziecko!
- Draco… jestem dla ciebie tylko biedną kobietą-rycerzem – wymruczałam.
Nagle zaczął się śmiać.
- Mia, ja również jestem biedny. Zauważ, że wyruszając za tobą w pościg nie podejrzewałem, że sam będę musiał uciekać i zabrałem jedynie niewiele gotówki. Miało mi to starczyć na posiłki w drodze powrotnej po schwytaniu cię. Obiecuję ci, że gdy to wszystko się skończy, osiądziemy gdzieś razem i rozpoczniemy nowe życie… Razem – wyszeptał, cały czas tuląc mnie do swojej nagiej piersi. Teraz już nie mogłam powstrzymać płaczu. Czułam, jak gorące łzy kapią mi na policzki, a z nich na tors chłopaka. Uspokoiłam się dopiero po kilkunastu minutach.
- Konie będą gotowe do drogi za około dwa, trzy dni – oznajmił William, podchodząc do nas. Spojrzał nieufnie na blondyna i zapytał ostro. – Mia, co się stało?
- Nic. Niestabilny system emocjonalny kobiety brzemiennej – oznajmiłam z nikłym uśmiechem.
Cztery dni później wyruszyliśmy w dalszą drogę, lecz nie ujechaliśmy nawet dwudziestu, trzydziestu kilometrów, gdy naszym oczom ukazał się oddział zbrojnych ludzi, zagradzający nam drogę. Byli inni niż napotkani wcześniej nomadowie. Ich wierzchowce nie posiadały siodeł, okryte były jedynie barwnymi derkami, haftowanymi w dziwaczne wzory. Jeźdźcy w dłoniach trzymali długie, cienkie miecze, lekko zakrzywione na górze lub ząbkowane z jednej strony. Twarze skrywali pod płóciennymi kapturami. Nagle jeden z nich krzyknął coś w naszą stronę gardłowym głosem. Zamiast słów usłyszeliśmy jeno niezrozumiały dla nas charkot. Spojrzałam zdziwiona na Draco, gdy wtem do mojego nosa doleciał niezwykły zapach. Siarka! Przypomniałam sobie gwałtownie o ostrzeżeniu kobiety z osady. Elfy! Milczący Lud!
- Elfy! – szepnęłam przejęta.
- Co? – zapytał zaskoczony blondyn.
- Elfy… Pozostałość ich dawnej świetności. Uciekajmy stąd lepiej. Nie zdołamy ich pokonać. – chciałam zawrócić konia, ale mężczyzna mnie powstrzymał.
- Stój – syknął. – Nie ulegaj panice. Jeśli teraz zawrócimy, to już nigdy nie dostaniemy się na północ Rubieży… Może uda nam się przejechać. Nie zaatakowali nas jeszcze.
- Bo im bezpośrednio nie zagrażamy – warknęłam. – Draco, proszę… Nie narażajmy dziecka!
- Nie mam takiego zamiaru. Spróbuję do nich podjechać. Gdyby mnie przepuścili, ruszajcie za mną. Jeśli zaatakują, zawracajcie i uciekajcie stąd najszybciej, jak to możliwe.
- Draco… Nie idź – jęknęłam przytrzymując go za ramię.
- Nic mi nie będzie. – szepnął i po raz pierwszy odkąd powiedziałam mu, co do niego czuję, pocałował mnie mocno. Następnie przekazał Everardowi rozkazy i z podniesioną ręką, wolno ruszył w stronę przeciwników. W pełnym napięcia milczeniu patrzyliśmy, jak coraz bardziej się do nich zbliża. Wojownicy co prawda opuścili niżej swoje włócznie, ale żaden nie zaatakował. Draco tymczasem podjechał do jak się zdawało dowódcy oddziału. Nie słyszeliśmy co do niego mówił, bo ściszył głos. Elfi dowódca słuchał go uważnie, wydawało się, że rozumie ludzką mowę. Spoglądał jednak na chłopaka spod oka, sam nie wydając żadnego dźwięku, twarz swą kryjąc w obszernym kapturze. Wreszcie, po kilku nerwowych minutach, machnął ręką w stronę swoich ludzi, którzy natychmiast unieśli swoje włócznie, a następnie rozstąpili się, dając nam możliwość przejazdu. Blondyn skinął na nas ręką, więc ruszyliśmy w jego kierunku. Ludzie cały czas trzymali dłonie kurczowo zaciśnięte na rękojeściach, gdy spiesznym stępem przejeżdżaliśmy obok milczących wyniosłych elfów. W momencie, gdy mijałam dowódcę, ten spojrzał na mnie swoimi niezwykle jasnymi oczami. Przeszedł mnie nieprzyjemny dreszcz, bowiem zdałam sobie sprawę, że te oczy skądś znam. Nie mogłam sobie tylko przypomnieć skąd.
Dodaj komentarz
Zaloguj się aby dodać komentarz. Nie masz konta? Załóż konto za darmo.