Opowieści z Caldarii cz11.

Nagle mojego nosa dobiegł zapach smażonych ryb. Zrobiło mi się niedobrze i poczułam, jak w ustach wzbiera mi żółć. Odwróciłam się na pięcie i puściłam się biegiem poza obręb osady. Zderzyłam się z kimś i pobiegłam dalej. Zatrzymałam się kilka metrów dalej. Zgięłam się wpół i zwymiotowałam!
- Co ci jest? – usłyszałam głos za swoimi plecami. No tak! Draco! Jeszcze tego mi brakowało. Machnęłam na niego ręką żeby się nie wtrącał, bo znów zachciało mi się wymiotować. Dłuższa chwila minęła, zanim udało mi się uspokoić.
- Co ci jest? – ponowił pytanie, gdy obtarłam usta dłonią i odwróciłam się w jego stronę.
- Nie mam pojęcia – odparłam szczerze. – Wracamy?
- Jesteś pewna, że już nie zwymiotujesz?
- Nie.
Dwa dni później, gdy tylko wstałam, poczułam, że zbiera mi się na wymioty. Wybiegłam z chatki.
- Czy on wie, że spodziewasz się dziecka? – zapytała mnie starsza kobieta, podchodząc do mnie.
- O czym ty mówisz, kobieto? – zapytałam, gdy tylko przestały mną targać torsje.
- Dziewczyno, jesteś brzemienna. Widzę to. Obserwuję cię, odkąd się tutaj zjawiłaś. Wymiotujesz od dwóch dni, z zasady, gdy poczujesz jakiś zapach. Dzisiaj dodatkowo, tuż po obudzeniu się. To znak, że oczekujesz dziecka. Twoja cera teraz jest delikatna, gładka – powiedziała cierpliwie.
- Nie mogę być w ciąży i w niej nie jestem – warknęłam. – Jestem rycerzem.
- Przede wszystkim jesteś kobietą… Kiedy ostatnio krwawiłaś spomiędzy nóg?
- Nie pamiętam. Nie mam teraz czasu na myślenie o tym. Na głowie mam zbyt dużo kłopotów.
- Czy ojciec dziecka już o tym wie?
- Nie ma żadnego dziecka!
- Jesteś uparta… Ale jeszcze przyznasz mi rację – mruknęła i szybko zniknęła wśród chatek. Powoli wróciłam do siebie. Usiadłam ciężko na posłaniu. Czułam się okropnie. Zmęczona częstymi wymiotami i zmniejszeniem masy ciała, powoli ułożyłam się na skórach i zasnęłam. Obudziłam się gwałtownie, gdy usłyszałam na zewnątrz potężny tętent koni. Zerwałam się na równe nogi. Przez myśl przemknęło mi, że pościg dopadł nas na Rubieżach. Zbladłam gwałtownie. Chwyciłam swój miecz i tarczę. Miałam na sobie suknię, ale zdecydowałam się, że nie będę zmieniać jej na zbroję, bowiem liczyła się każda sekunda. Ruszyłam do wyjścia, gdy nagle pojawił się w nim nieznany mi mężczyzna. Cofnęłam się zaskoczona. Jego wygląd mógł przerazić niejedną osobę. Wysoki, szczupły, odziany w kościaną zbroję, twarz zakrytą miał czarną chustą, spod której wyzierały błyszczące groźnie oczy. Na jego głowie znajdował się hełm, ozdobiony długim pióropuszem i potężnymi rogami. W ręce trzymał wielki dwuręczny miecz. Zaatakował mnie gwałtownie. Zasłoniłam się tarczą. Moje ramię odskoczyło, przez co tarcza uderzyła mnie w usta, raniąc mi wargi i dziąsła. Otrząsnęłam się po uderzeniu i natychmiast odparowałam jego kolejny cios własnym mieczem. Klingi zderzyły się w nagłym rozprysku iskier. Syknęłam, gdy kolejny cios rozciął mi głęboko skórę na lewym ramieniu. Nie byłam przez to w stanie utrzymać tarczy, która wypadła mi na ziemię. Chwilę później zupełnie niespodziewanie, wytrącił mi mój miecz z ręki, który poleciał kilka metrów ode mnie i chwycił mnie żelaznym chwytem za włosy. Wrzasnęłam z bólu. Popchnął mnie brutalnie w stronę otworu w chatce. Wyszliśmy na zewnątrz. Spostrzegłam, że większość moich ludzi nie zdążyła przywdziać zbroi i teraz, ranni zapędzani byli na środek osiedla.
- Mia! – wrzasnął William, gdy spostrzegł, że zdana właśnie jestem na łaskę oprycha. Moi ludzie przestali walczyć, wycofując się w stronę swoich rannych towarzyszy. Zdołałam zauważyć, że brakuje wśród rannych i walczących dużej części żołnierzy Draco, jak i jego samego. Nagle rozległ się tętent koni i brzęknięcia cięciw. Przeciwników zalała fala strzał. Wrzasnęli zszokowani, gdy spostrzegli nową grupę wojowników, którzy uderzyli na nich z dwóch stron z siłą lawiny. To spowodowało, że reszta zdolnych do walki, natychmiast rzuciła się ponownie na nieprzyjaciół. Zaczęłam się szarpać z trzymającym mnie mężczyzną. Niemal udało mi się już oderwać jego dłoń dzierżącą miecz od mojego gardła, gdy ten nagle jęknął przeciągle. Spojrzałam na niego zaskoczona, bowiem stał ciągle po mojej prawej stronie i ujrzałam grot strzały wystający z jego klatki piersiowej. Strzała przebiła go na wylot! Zachwiał się na nogach i runął do tyłu. W ostatniej chwili oderwałam jego dłoń wciąż zaciśniętą na moich włosach, ale teraz już znacznie słabiej niż wcześniej. Spojrzałam za siebie i ujrzałam Draco, który z łukiem w ręce stał nieopodal i patrzył na mnie uważnie. Kiwnęłam mu głową, co bezbłędnie zrozumiał jako podziękowanie. Atak nomadów załamał się, gdy Draco ze swymi konnymi przybył nam z pomocą. Teraz resztki niedobitków umykały w step przed goniącymi ich naszymi ludźmi. Rozejrzałam się uważnie. Pomimo tego, że atak był jeszcze bardziej niespodziewany niż zasadzka podczas eskortowania Lady Ariadny, udało nam się nie dopuścić do spustoszenia osiedla i wyrżnięciu jego mieszkańców z nami na dokładkę. Zginęło tylko czterech mężczyzn i jedna starsza kobieta. Nagle poczułam, jak ktoś ciągnie mnie za rękę. Odwróciłam się i ujrzałam przed sobą staruszkę, z którą rozmawiałam parę godzin wcześniej.
- Nie daj się już zranić. – powiedziała kiwnięciem głowy wskazując moje rozcięte ramię. Uśmiechnęłam się do niej niepewnie. Nie była ranna, jeno przestraszona. Po stepie rozniósł się wrzask umierających nomadów. Kilka minut później, pomiędzy zabudowania wjechali jeźdźcy Draco. Nikt nie zginął, co było dobrym znakiem, bo każdy uszczerbek w naszym oddziale mógł nas poważnie osłabić. Szybko zajęliśmy się rannymi. Ich obrażenia nie były poważne. Następnie sama poddałam się procesowi zaszycia rany, po czym wolno podeszłam do Draco.
- Rachunek wyrównany - mruknął. Zrozumiałam, że chodziło mu o to, że obroniliśmy wieśniaków.
- Tak, ale nadal potrzebujemy ich pomocy – zauważyłam.
- Jakbym sam o tym nie wiedział.
- Musisz być taki niemiły? – warknęłam.
- Być może.
- Jesteś dupkiem! – odeszłam szybkim krokiem w stronę swojej chatki. Weszłam do wnętrza i stanęłam zaskoczona, bowiem na moim posłaniu siedział mały chłopczyk.
- Co tutaj robisz? – zapytałam mało przyjaźnie.
- Przyniosłem ci bukiecik. – mały niezrażony moim chłodnym tonem podbiegł do mnie, wyciągając swoją małą łapkę, w której trzymał kilka zmiętoszonych polnych kwiatków, wyrwanych z ziemi razem z korzonkami. Kiedy on zdołał to zebrać?! Uklękłam przed nim i powąchałam chaberdzie. Zaskoczona skonstatowałam, że pachną całkiem ładnie. Spojrzałam na malucha, który wpatrywał się we mnie swoimi błyszczącymi, przenikliwymi oczami.
- Dziękuję, że tutaj jesteś – powiedział i niespodzianie mnie przytulił. Nie bardzo wiedziałam co mam zrobić, bo w ten sposób jeszcze nikt za nic mi nie dziękował!
- Zmykaj do mamy – szepnęłam. Maluch uśmiechnął się do mnie radośnie i wybiegł z chatynki. Odłożyłam kwiatki na rozkopane posłanie i zebrałam z ziemi tarczę i miecz. Przyjrzałam się jej. Była wgięta w miejscu, gdzie uderzył w nią miecz przeciwnika.
- Kiedy masz zamiar mu powiedzieć? – usłyszałam ciepły głos za sobą. Westchnęłam ciężko.
- Powiedzmy, że faktycznie jestem brzemienna. Ten, który jest ojcem dziecka, nie jest ani moim mężem ani kochankiem. Współpracujemy razem, a jeszcze niedawno warczeliśmy na siebie, jak para psów.
- Wiesz, że za kilka tygodni nie będziesz już mogła tego ukryć. Chyba lepiej, aby wasi ludzie dowiedzieli prawdy o tym w jakim teraz jesteś stanie. – stara kobieta postąpiła ku mnie kilka kroków.
- Wściekną się, gdy powiem im, że wziął mnie gwałtem.
- Ach!... Dlatego nie chcesz mu powiedzieć! – staruszka wyglądała na szczerze poruszoną. – Pamiętaj jednak, że nie możesz teraz myśleć wyłącznie o sobie. W twoim łonie rozwija się nowe życie. Uwierz mi, wiem co mówię. Przez całe życie byłam akuszerką. Gdybyście zdecydowali się tutaj pozostać, może ułatwię ci poród.
- Nie zostaniemy tutaj tak długo. Odejdziemy, gdy tylko zgromadzimy odpowiednie zapasy żywności, nasi ludzie wyleczą się z odniesionych ran, a konie powrócą do dawnych sił – odparłam cierpko. – Poza tym, nie jestem w ciąży!
- Jak uważasz… Gdzie pójdziecie? Znamy te tereny od dziecka. Dalej na północ nic nie ma. Kręcą się tam jedynie bandy nomadów i sfory wilków. A czasem można spotkać kogoś z Milczącego Ludu!
- Że co? To oni żyją?
- A żyją, żyją. I nie są przyjaźnie nastawieni do wszelkich zbrojnych. Nie zapomnieli dawnych krzywd – westchnęła stara.
- Przecież to działo się pięć tysięcy lat temu! – nieomal krzyknęłam z powodu zasłyszanych informacji.
- To wieczne istoty.
- Słyszałam, że kiedyś były to elfy.
- Zaiste. Piękne istoty, nieznające wojny. Chcieli być przyjaźnie nastawieni w stosunku do nowo przybyłych ludzi. I bardzo ich to zawiodło – oczy kobiety zrobiły się dziwnie ciemne, gdy posmutniała na wspomnienie tamtych wydarzeń. – Zostali krwawo pokonani. Uciekli w góry. W swym gniewie przestali się kontaktować z innymi ludami. Stali się dzicy. Z czasem zapomnieli wspólnego języka. Ktoś nazwał ich Milczącym Ludem.
- Zagrażają nam? – zapytałam drżącym z przestrachu głosem.
- Nam? Komu? My im nie wchodzimy w drogę. Rzadko się tutaj pojawiają. Nie utrzymują z nami żadnych kontaktów. Jeśli chodzi o was… No cóż. Jesteście wojskiem. Mogą was uznać za zagrożenie i zaatakować. A musicie wiedzieć, że nawet najlepiej wyszkolony ludzki wojownik nie jest w stanie sprostać kunsztowi elfów.
- Powiedziałaś, że nie walczyli! – zauważyłam.
- Nie lubili wojny. Chcieli zakończyć to pokojowo. Ale zostali zalani tak wielką armią, że nawet smoki nie były w stanie im pomóc, bowiem ludzie najpierw te wytępili. Zginęło bardzo dużo elfów, ale kto wie, czy nie zdołali się odrodzić i czekają teraz tylko na stosowną chwilę, by odebrać ludziom to, co im się słusznie należy.
- Muszę cię teraz opuścić – powiedziałam i wybiegłam na zewnątrz. Odszukałam Draco. Bez zbędnych wstępów, szybko powtórzyłam mu wszystko to, co sama przed chwilą usłyszałam. Zasępił się wyraźnie. Po długiej naradzie z naszymi zastępcami, zdecydowaliśmy się na dalszą podróż nie na północ w głąb Rubieży, tak, jak to początkowo planowaliśmy, lecz w prostej linii na wschód.
- Zdajesz sobie sprawę, że w ten sposób znajdziemy się na granicy z Dagoba?
- Wiem, ale nie mamy wyjścia. Dojedziemy do granicy i skręcimy na północ. Może po drodze uda nam się znaleźć jakąś inną osadę, w której znów dłużej odpoczniemy – odparł blondyn, patrząc na mnie poważnie. Nikt z nas nie zauważył postaci, która chyłkiem wymknęła się z osiedla i skierowała w stronę granicy z Caldarią.
Tydzień później, w czasie którego wciąż męczyły mnie poranne torsje, zaczęliśmy szykować się do dalszej podróży. Kiedy pakowałam do juków swoje rzeczy, zauważyłam na podłodze zasuszony bukiecik podarowany mi wcześniej przez chłopczyka. Włożyłam go na wierzch i zasznurowałam worek. Chwyciłam go w jedną rękę razem z tarczą, a w drugą miecz. Znów miałam na sobie zbroję. Przytroczyłam juki do siodła i wkładałam akurat nogę w strzemiono, gdy poczułam na swoim ramieniu zniszczoną dłoń. Wiedziałam kto chce ze mną porozmawiać. Odwróciłam głowę.
- Strzeżcie się tych, którzy zamiast mówić, wydają ze swoich gardeł nieartykułowane chrząknięcia, a powietrze wokół nich pachnie siarką. To Milczący Lud. Nie zapuszczajcie się również w centrum Rubieży, bo szybko postradacie tam życia.
Spojrzałam na Draco, który stał tuż obok mnie przy swoi rumaku. Kiwnęłam jedynie głową kobiecie i wspięłam się na grzbiet mojego niezawodnego wierzchowca. Rycerze stali już ustawieni w odpowiednim szyku, więc oboje podjechaliśmy na jego przód i wśród okrzyków pożegnania, ruszyliśmy na wchód, niespiesznym kłusem. Wkrótce osiedle zostało daleko za nami. Szczęk naszych zbroi, huk kopyt uderzających o spaloną ziemię i czasem rżenie wierzchowców, były jedynymi odgłosami jakie towarzyszyły nam przez wiele późniejszych dni. Podczas postojów prawie nikt się nie odzywał, posiłki więc spożywaliśmy najczęściej w grobowym milczeniu. Ta posępna kraina nie nastrajała do rozmów. Spalona ziemia, z której wyrastała rachityczna trawa, sprawiała wrażenie martwej, lecz od czasu do czasu gdzieś w oddali widzieliśmy kwitnące drzewa. Był to niemal sielski obrazek, który jednakowoż zakłócały rozkładające się truchła zwierząt, bądź szkielety ludzi. Dwa tygodnie jazdy czy też marszu, bowiem często zsiadaliśmy z koni i wolno szliśmy obok nich, tak poważnie nas osłabiły, że prawie w miejscu zarządziliśmy kilkudniowy postój. Udało nam się znaleźć niewielki obszar bujniej rosnącej trawy, osłaniany przed słońcem kilkoma drzewami. Nieopodal płynęła niewielka rzeczka. Nie wiedząc czy jest zdrowa i bezpieczna, złapaliśmy jakąś jaszczurkę i napoiliśmy ją wodą. Nic się nie stało, chociaż czekaliśmy prawie dwie godziny. Zdecydowaliśmy się więc napoić utrudzone konie. Następnie sami ugasiliśmy pragnienie. Z ulgą poczułam strumyki zimnej wody, zbawiennie spływające do gardła i wypłukujące z niego kurz. Ściągnęłam brudną zbroję. Z przerażeniem stwierdziłam, że powiększył mi się brzuch. Co prawda odczuwałam lekki napór na zbroję, lecz nie sądziłam, że słowa tej kobiety mogą okazać się prawdziwe! Szybko narzucałam więc nabyty w Allerood kaftan. Nawet nieźle maskował mój stan. Usiadłam w pewnej odległości od posilających się wojowników. Nie chciałam by ktokolwiek cos zauważył. Miałam jeszcze około dwóch, trzech tygodni, by już nie móc tak efektywnie zakrywać powiększającego się brzucha. W dalszą drogę wyruszyliśmy cztery dni później. Zaopatrzeni w świeżą wodę i suszone mięso królików i ptaków upolowanych w czasie postoju, przez jakiś czas mogliśmy nie martwić się o naszą sytuację. Tydzień od ostatniego postoju, napotkaliśmy na swej drodze coś, co spowodowało, że zatrzymaliśmy się jak rażeni piorunem. Nasze konie zaczęły niespokojnie rżeć i stawać dęba. Z trudem je uspokoiliśmy, ale sami byliśmy jak najdalej od spokojnych odczuć.
Przed nami znajdowało się wielkie, błotniste, słone jezioro. Nie byliśmy w stanie dojrzeć jego przeciwległych brzegów po żadnej stronie. Z jego powierzchni wynurzały się uschnięte drzewa. Wszędzie unosiła się gęsta para. Wielką połać jeziora, z tego co byliśmy w stanie wypatrzeć z końskich grzbietów, niemal w połowie pokrywały szkielety ludzi i zwierząt. Nie to było jednak najbardziej odrażające. Ludzie starali się nie wpaść w panikę, patrząc na to, co brodziło po tej gęstej szarej brei. Potężne straszydła, wyższe od naszych koni bojowych. Wyglądały, jak ludzie okryci grubymi futrami, zgięci w pół. Lecz nie byli ludźmi, bowiem tam gdzie powinni mieć człowiecze nogi, wyrastały im długie, zginające się w przeciwnym kierunku, ptasie nogi. Ich twarze natomiast pokrywała lśniąca łuska. Nie mieli ust. Głowy wydłużały im się w spiczaste dzioby. Nagle jedna z istot, słysząc przeraźliwe rżenie koni, zwróciła ku nam swój łeb. W półmroku ujrzeliśmy płonące na czerwono wyłupiaste oczy pozbawione powiek. Szarpnęliśmy cuglami, zmuszając konie do cofnięcia się. Rozległ się przerażający krzyk, gdy istota rozwarła swój dziób, ukazując nam długi język i kły zdobiące wnętrze paszczy. Był to najbardziej zaskakujący i jednocześnie odrażający widok, jaki kiedykolwiek mieliśmy szansę oglądać. Dźwięk, który wydała z siebie ta dziwna istota, musiał być jakimś sygnałem do ataku, bowiem nagle wszystkie istoty się ożywiły. Poczęły biec w naszą stronę długimi niezgrabnymi krokami, wydając się z siebie ten sam przeraźliwy skowyt, przypominający jakby tarcie metalu o metal.

elenawest

opublikowała opowiadanie w kategorii fantasy, użyła 3021 słów i 16611 znaków.

1 komentarz

Zaloguj się aby dodać komentarz. Nie masz konta? Załóż darmowe konto

  • Kuri

    Zdecydowanie Twoje najlepsze opowiadanie :D Więc jednak zrobił jej bachora xD Ciekaw jestem jego reakcji jak się dowie xD

    15 lut 2016

  • elenawest

    @Kuri no jest jego reakcja dosc ciekawa ;-) miło mi, że tak oceniasz to opowiadanie :-D

    15 lut 2016