3. Błysk i Grzmot – Część I – GRUZ // Rozdział II

Wszystko, co stało się kilka godzin później, pamiętam, jakby wydarzyło się wczoraj. Minął już rok i trzy miesiące od tamtych wydarzeń, a ja wciąż nie potrafię się z nimi pogodzić. Czemu właśnie teraz pozwoliłam sobie to roztrząsać? Chyba w końcu zrozumiałam, że nie mogę wiecznie uciekać od złych wspomnień. Jestem twarda – tak jak mówił mój tata. Muszę być. Nie mogę zamknąć się w sobie, zwłaszcza teraz, kiedy zostałam na świecie sama. Bez domu, i co najgorsze, bez rodziców...
  
Sen w tamtą majową noc miałam naprawdę twardy. Wtedy myślałam, że chyba nigdy nie będę bardziej zmęczona po ciężkim dniu. Byłam naiwna, myśląc, że rano pobiegnę na górę i zjem z rodzicami sobotnie śniadanie. Wiem, że jedlibyśmy kanapki z chlebem, pieczonym przez moją mamę. Byłyby zrobione we wszystkich kolorach tęczy, a do tego pilibyśmy sok pomarańczowy. Zawsze tak było. Nigdy już nie będzie...

Około drugiej w nocy obudził mnie wstrząs. Wtedy nie wiedziałam, która była godzina, ale teraz już wiem. Nie rozumiałam, co się dzieje. Przez chwilę zdumiona patrzyłam na swoje biurko naprzeciwko łóżka. Błędnym wzrokiem obserwowałam, jak woda, odbijając się od szklanki, chlusta na klawiaturę komputera. Potem naczynie przewróciło się i roztrzaskało na podłodze.
  
Ściany były popękane, meble poprzewracane, a telewizor miał potłuczony ekran. Wyskoczyłam z łóżka, bose stopy kalecząc o odłamki sufitu. Krzyczałam. Byłam zaspana i zdezorientowana. Kolejny wstrząs ogłuszył mnie i powalił na podłogę. Potężny blok zewnętrznej ściany zwalił się wprost na moje łóżko i oparł na metalowej półce na książki. Jej stelaż był solidny i wprost zalany w drugiej ścianie, kiedy pokój przedzielaliśmy, żeby zbudować łazienkę. Wytrzymał.
  
Rzuciłam się do drzwi i pociągnęłam za klamkę. Chciałam wybiec do przedpokoju, ale ujrzałam jedynie kupę gruzu. Znajome kolory ścian na kawałkach poszarpanego gipsu. Noga od stołu w kuchni. Potłuczona i powykrzywiana ramka, a w niej nic innego, jak właśnie mój dyplom ukończenia szkoły. Kawałek polakierowanych drzwiczek z komody w sypialni rodziców. To mnie otrzeźwiło. Wtedy właśnie zrozumiałam.

Patrzyłam na to wszystko i w ułamku sekundy dotarło do mnie, że nie ma już piętra, że nie ma już jadalni, kuchni i sypialni rodziców. Że oto patrzę na gruzy własnego domu. Zaczęłam więc histeryzować. Krzyczałam i płakałam. Darłam się w niebogłosy: „Mamo, tato, gdzie jesteście! Odezwijcie się!”. Próbowałam podnosić kawałki gruzu, ale gdy wyjęłam jeden, cała ich lawina spadła wprost na mnie i pokaleczyła mi nogi i ręce. Syczałam z bólu, jednakże mój umysł nadal pracował na najwyższych obrotach. Doskonale zdawałam sobie sprawę ze swojego położenia. Musiałam uciekać. Nie wiedziałam jak i gdzie, skoro korytarz był zasypany, ale zwyczajnie nie mogłam zostać w środku. Dom rozsypywał się, jakby był ułożony z kart. Zawalał się wprost na mnie.

Mój pokój mieścił się na parterze. Łazienka już była zrównana z ziemią, wszystko zapadało się do dołu i za chwilę mogłam zostać pogrzebana. Krokwie z dachu z głuchym trzaskiem składały się do wewnątrz. Wtedy zobaczyłam, że za trójkątem utworzonym z zewnętrznej ściany i półki prześwituje dziwne światło. Było mocne, pojawiało się i znikało. Usłyszałam nawoływanie: „Jest tam kto?!”. Głos z zewnątrz był zniekształcony, ale go zrozumiałam.

– Jestem tutaj! – Podbiegłszy bliżej krzyknęłam tak głośno, jak tylko pozwalał mi wszechogarniający pył. – Tutaj, za ścianą, pomóżcie mi!
  
Pomogli. Ratownik jakimś cudem rozłupał część bloku i tuż nad podłogą powstała mała dziura. „Za mała” – pomyślałam w pierwszym odruchu, ale jednak zaczęłam się w nią wczołgiwać. Silne dłonie mężczyzny podniosły mnie do góry. Wziął mnie na ręce i przeniósł kilka metrów dalej, po czym postawił na zroszonej trawie. Pozwolił mi się wykasłać i odetchnąć świeżym powietrzem, a następnie zapytał, czy mieszkam sama. Odpowiedziałam, że na górze śpią rodzice. Bez zastanowienia chciałam wskazać mu okno ich sypialni, tam, gdzie zawsze wpadało światło księżyca, ale okna nie było. Nie było niczego poza toną gruzu, szkła, powyginanych framug okiennych i trójkątem stworzonym przez zawalaną ścianę w moim pokoju.

Zaczęłam wyrywać się w stronę domu, ale mężczyzna mnie powstrzymał. Szarpałam się, łkałam i wydzierałam jak szalona. Wszystko na raz. Odsuwałam straszliwe myśli, bo prawda była zbyt bolesna. Niemniej taka właśnie musiała być. Rzeczywista i szczera do bólu. Jak ja. Nie mogłam jej odrzucić. Bez względu na fakt jak gorzki miała smak – rodzice nie żyli. Nie mogli żyć. Gdyby wybiegli z domu, ratownik nie musiałby mnie pytać o to, czy mieszkam sama. Byliby na dole, obok mnie.

Odruchowo rozejrzałam się wokół siebie i przeszył mnie dreszcz. Wszystkie domy wyglądały tak jak nasz. Na ulicy leżały powalone drzewa. Korzenie wystawały ponad rozwarstwionymi kawałkami jezdni. Wszędzie widziałam tylko gruz i mrok. Przeplatały się ze sobą, zlewały w całość. Zamknęłam przemęczone oczy, jednak gdy je otworzyłam, nic się nie zmieniło. Nadal tam były. Czaiły się złowrogo dookoła mnie. Topiłam się w nich. Dusiłam. Mrok mnie przerażał, a gruz osaczał. Wiedziałam, że z radością zatopiłyby we mnie swoje kły. Ale coś jednak wyrwało mnie z ich szponów. Ten jeden jedyny wóz strażacki, wyróżniający się na tle całej mojej ulicy. Rozdzierająca była świadomość, że nie miałam obok siebie żadnej znanej mi osoby. Mamy, taty czy nawet sąsiadów. Tylko ja, jedna. Jedyna...
  
Ból ponownie przeszył moje ciało i skuliłam się na trawie. Ratownik, który okazał się być strażakiem objął mnie i zaniósł do samochodu, gdzie sanitariuszka o zbolałej twarzy, zaczęła na mój widok gorączkowo grzebać w apteczce. Pamiętam, że nic nie mówiłam, jedynie płakałam i z niedowierzaniem kręciłam głową. Kobieta obmywała mi ręce i nogi, wyciągała odłamki szkła i gruzu z moich stóp. Bolało, ale nie reagowałam. Powiedziała coś o moim szlafroku. Chyba dobrze, że go miałam, bo ochronił mnie przed dotkliwszymi obrażeniami. Nie jestem pewna. Nie słuchałam jej uważnie. Czekałam na powrót strażaka o silnych dłoniach. Modliłam się, by przyprowadził do mnie mamę i tatę. Błagałam Boga w myślach o to by żyli. O to bym mogła ich znowu zobaczyć, uśmiechnąć się do nich, powiedzieć coś… cokolwiek.

Strażak wrócił po paru minutach. Sam. Usiadł na fotelu kierowcy i milczał. Tak straszliwie, cholernie długo i uparcie milczał. Widok przesłaniały mi łzy. Bałam się zapytać. Chciałam, choć wiedziałam, że tak naprawdę nie mam po co. Spojrzał na mnie we wstecznym lusterku i nieznacznie pokręcił głową. I choć to było pewne, nie wierzyłam. Sanitariuszka zapytała więc za mnie: – Nikt więcej na tej ulicy?

– Tylko ona – odpowiedział z zaciśniętym gardłem i odpalił silnik.

Nie potrafiłam wydusić z siebie żadnego słowa. Patrzyłam na niego, a po moich policzkach ciekły łzy. Wiem, że próbowali do mnie mówić, pocieszali, głaskali po głowie, pytali o różne rzeczy, ale nie odpowiadałam. Nie wiedziałam dlaczego, ale przestałam reagować na jakiekolwiek bodźce. Czułam się jak szmaciana lalka. Przed oczami migały mi obrazy i twarze. Miejsca znane i nieznane. Inni ludzie, tak samo jak ja poranieni. Sanitariusze, strażacy, lekarze, szpitale polowe i samochody. Ktoś mnie prowadził, ktoś zanosił, kładł, opatrywał, mył i przebierał. Ciągle to samo. Godzina za godziną.

Ocknęłam się dopiero, gdy inna sanitariuszka zdejmowała mi przez głowę koszulkę nocną od rodziców. Miała już dla mnie przygotowaną szpitalną piżamę. Jak tylko przełożyła moje ręce przez rękawy, natychmiast sięgnęłam po koszulkę i przytuliłam ją mocno do piersi. Była moja, dostałam ją od mamy i taty, więc nie chciałam, by ktoś mi ją zabrał. Gdy kobieta to zauważyła, zaszkliły się jej oczy. Z lekkim uśmiechem i czułością w głosie, powiedziała: – Jest twoja, kochana, nikt nie chce ci jej odebrać. Nie bój się, władze się nami zaopiekują. Wszystko będzie dobrze.

Skinęłam głową na znak, że rozumiem. Nadal nie chciałam nic mówić. To było zbędne. Patrzyłam przez dziurę w namiocie, gdzie poranne słońce zaczynało przekradać się przez chmury. Trzęsłam się na całym ciele.

Sanitariuszka podeszła do torby i wzięła do ręki strzykawkę. Obojętnym wzrokiem obserwowałam, jak zakłada na nią igłę, pobiera jakiś płyn i robi mi zastrzyk. Byłam już otępiała, gdy układała mnie na łóżku polowym. Powieki same zaczęły mi się zamykać. Po chwili słyszałam już tylko miarowe pikanie maszyn, do których podłączeni byli inni pacjenci.

Sen nadszedł niespodziewanie. Jednak nie czekałam na niego jak na wybawienie. Nie przyniósł mi ani krztyny spokoju. Przeciwnie, czułam się tak, jakby go wcale nie było. Nie liczył się ani on, ani nawet ja. Wszystko zdawało się być takie nieważne. Puste, bez wyrazu. Miałam tylko jedno pragnienie. Tylko jedno marzenie. Myśl, którą powtarzałam jak mantrę w swojej głowie.

W kółko to samo zdanie: „chcę zasnąć i już nigdy więcej się nie obudzić...”

Kocwiaczek

opublikowała opowiadanie w kategorii miłość i dramaty, użyła 1745 słów i 9549 znaków, zaktualizowała 5 cze 2020. Tagi: #katastrofa #tajemnica #przemoc #miłość #strata

2 komentarze

Zaloguj się aby dodać komentarz. Nie masz konta? Załóż darmowe konto

  • agnes1709

    Jesteś coraz lepsza i robi się ciekawiej. Zasłużona łapa i czekam na dalej. Ruchy tam! :D

    2 maj 2020

  • Kocwiaczek

    @agnes1709 haha :) dziękuję. Jak czas pozwoli. Poprawiam na bieżąco i walczę z błędami i interpunkcją :D

    2 maj 2020

  • shakadap

    Brawo. Bardzo dobrze napisane.
    Można się wczuć.  
    Pozdrawiam i powodzenia.

    2 maj 2020

  • Kocwiaczek

    @shakadap dziękuję:) pozdrowienia!

    2 maj 2020