29. Błysk i Grzmot – Część IV – Piorun // Rozdział I

Niedowierzanie i bezsilność. Smutek i żal. Koniec końców, także złość. Czy naprawdę możliwe jest odczuwanie tego wszystkiego w tym samym momencie? Nie wiem, jak wróciliśmy do lasu. Nie mam pojęcia, co Adam do mnie mówił. Nie pamiętam, czy mnie niósł, ciągnął za sobą, wrzeszczał, narzekał, czy pocieszał. Nie wiem. Po prostu oddzieliłam się ścianą od otoczenia. Nawet nie było mnie już stać na łzy. Byłam niczym wypchana słomą kukła – bez życia wewnątrz, sztuczna na zewnątrz. Moją twarz wyciosano z kamienia. Serce z lodu. Ruchy pozbawiono emocji. Byłam... pustką.

Musiało minąć kilka godzin zanim zaczęłam dostrzegać świat wokół siebie. Adam się ode mnie oddalił. Był milczący i momentami nawet złowrogi. Siedzieliśmy na tym samym wzniesieniu, z którego obserwowaliśmy wcześniej dom. Słońce powoli chowało się za horyzontem. Pomimo tego całego odrętwienia, pamiętam powrót właścicieli i to, jak ten łajdak, Atal razem ze służącą zakopywali tatę tuż pod drzewem, na które się wdrapywaliśmy. Przynajmniej wiedziałam, gdzie znajdę jego prawdziwe ciało, jeśli kiedyś tu jeszcze wrócę. O ile w ogóle wrócę.

Przypomniałam sobie informację ojca o grobie matki. Musiał gdzieś tutaj być. Wstałam, tak samo gwałtownie, jak nagła była myśl o tym. Jeśli chciałam go dzisiaj znaleźć, musiałam to zrobić zanim wszystko ogarnie mrok. Adam siedział nieopodal, oparty o pień drzewa. Miał na głowie kaptur od bluzy, jednak pomimo wyraźnego zagniewania, czujnie mnie obserwował. Nie chciałam, by mi towarzyszył, więc nie powiedziałam gdzie idę. On zaś zdawał się być zbyt rozzłoszczony, by zapytać. Może to i dobrze? Chyba powinnam przemyśleć dalszą podróż razem i w ogóle całą tą naszą znajomość.

Poszłam skrajem lasu, szukając czegoś, co mogłoby wydać mi się albo nienaturalne, albo zupełnie znajome. Wszystko dookoła pokrywały opadłe liście. Zaczęłam wątpić w możliwość odnalezienia tutaj czegoś więcej niż pajęczyn i gałęzi wplątujących się we włosy. Kiedy jednak dotarłam do dziwnie wyglądającej wydmy wiedziałam, że to właściwe miejsce.

Piach był mokry, ale nadal jasny. Zdawał się lśnić na złoto w świetle ostatnich promieni słońca. Pośrodku wydmy znajdował się krzyż. Gdy podeszłam bliżej, zauważyłam, że nie był to byle jaki krucyfiks stworzony z naprędce zbitych ze sobą gałęzi. Tworzyło go kilkadziesiąt splecionych ze sobą wysuszonych łodyg i pąków róż…

Róże były ulubionymi kwiatami mamy. Może dlatego, że na drugie imię sama nazywała się Róża. Kochała szczególnie bordowe kwiaty i sądząc po tym, co właśnie widziałam, to z nich stworzony był krzyż. Tata często nazywał ją Różyczką. Na zmianę z Małgosią lub Małgosieńką. Szkoda, że zabrakło czasu, by mógł mi opowiedzieć historię tego krucyfiksu. Z pewnością opowieść przepełniona byłaby smutkiem, ale też oddaniem i miłością.

Przez chwilę przyglądałam się misternemu wykonaniu, następnie odgarnęłam mokry piach i usiadłam po turecku na prawie suchym. Skoro już tutaj przyszłam, powinnam trochę pobyć sama ze swoimi myślami. Wiedziałam czemu czułam się taka przybita. Byłam zła, że zmarnowałam tyle czasu, tkwiąc w halach i pozwoliłam sobie na flirtowanie z Adamem. Zwłaszcza przez to drugie. Byłam głupia i wpatrzona w siebie. Samolubnie skupiłam się na swoich odczuciach, marzeniach i emocjach zamiast przeć prosto do celu. Gdybym zawitała tu chociaż dzień wcześniej lub nawet kilka godzin zanim doszło do pobicia. Może uratowałabym ojca? Z pewnością mogłabym coś zrobić i jakoś zapobiec jego śmierci.

Niestety nie zrobiłam kompletnie nic. Zupełnie nic. Rodzice tyle mi poświęcili, tak bardzo mnie kochali, a ja okazałam się tylko niewdzięczną smarkulą. Dziewuchą, niedojrzałą do podejmowania słusznych decyzji. Bezmyślnym bachorem…

– Przepraszam was, mamo i tato – powiedziałam na głos, chociaż jeśli istniało życie poza tym światem, z pewnością mogli mnie usłyszeć bez wypowiadania słów. – Przepraszam, że nie dałam rady was uratować. Wybaczcie mi, proszę. Nie wiem, czy kiedykolwiek zdołam to jakoś wynagrodzić... – przerwałam, bo uświadomiłam sobie, że właściwie mogłam coś zrobić.

Miałam przecież siostrę. Malwinkę. Maleństwo poczęte dzięki miłości rodziców. Powinnam ją odnaleźć i ochronić. Nie wiedziałam, jak tego dokonać, ale musiałam zareagować. To był mój obowiązek. Kolejny cel w życiu. Ale czy dam radę w pojedynkę?          

Westchnęłam i w końcu pozwoliłam sobie o nim pomyśleć. O Adamie. Tak wiem, że był niedaleko i na mnie czekał. Tak wiem, że byłam zła na siebie, iż straciłam tyle czasu razem z nim. Tak wiem, że się dzisiaj od niego odcięłam. Czy mogłam jednak go za cokolwiek winić? Raczej nie. Złość na siebie to jedno, jednak porzucenie go, to coś zupełnie innego. A przecież nie chciałam być sama. Nie teraz. Nie tak naprawdę. Ale to, jak się zachowywałam przez ostatnie dwa dni, musiało go mocno zdenerwować. Zwykłe „przepraszam” teraz już nie wystarczy.

Niechętnie zaczęłam zbierać się w drogę powrotną. Słońce całkiem już zniknęło za chmurami i dookoła zaczynała zalegać ciemność. Bałam się lasu po zmroku, więc chcąc, nie chcąc musiałam już iść. W myślach po raz ostatni pożegnałam oboje rodziców i poprosiłam ich o siłę oraz wytrwałość w poszukiwaniu Malwinki. Wiedziałam, że jeśli jest to możliwe, pomogą mi w tym. Nie wiadomo jak, ale pomogą.

Gdy wracałam na wzniesienie zaczęłam myśleć o swoich snach. Czy faktycznie nie miały znaczenia? Na początku, jeszcze w halach, śniła mi się ucieczka przez las. Podczas podróży właśnie nim biegłam gnana przez Radka. Krew na moich udach? Być może chodziło o gwałt. Sen o domu? Czułam życie w ciele ojca, w matki już nie. Może to właśnie mama zsyłała mi sny? Może mnie ostrzegała? Dawała wskazówki? Jeśli kiedykolwiek jeszcze przyśni się mi coś dziwnego, będę musiała się nad tym bardziej zastanowić.

Domyśliłam się, że na wzniesieniu zastanę rozłożony już namiot. Tak też właśnie było. Ukłuło mnie poczucie winy, że znowu zostawiłam Adama samego z tym wszystkim. Musiałam go przeprosić. W myślach ułożyłam już wstępną przemowę. Denerwowałam się jednak, że nie da mi dojść do słowa i pokłócimy się na dobre. Nie chciałam tego, ale znając moje szczęście było to całkiem prawdopodobne.     

Schyliłam się ku wejściu do namiotu, pełna nerwowego napięcia. Rozpięłam suwak i nastawiłam na wybuch gniewu, do którego, jak już się dowiedziałam, Adam był jak najbardziej zdolny. Spojrzałam wewnątrz, wstrzymując powietrze. Światło księżyca, które z tej perspektywy oświetlało cały namiot ukazało jednak moim oczom coś nieoczekiwanego. Owszem, były tam plecaki, karimata, śpiwór i reszta naszego ekwipunku, ale brakowało najważniejszego: Adama.

Miałam nadzieję, że nie poszedł wściekły mnie szukać. Na pewno nie pomogłoby mi to naprawić całej sytuacji. Niestety chwilę później usłyszałam szelest liści i trzask gałęzi pod czyimiś stopami i mogłam mieć pewność, że to on, ponieważ kto inny zechciałby spacerować po zmroku w lesie i iść dokładnie w kierunku namiotu? Ze strachu przed męskim gniewem szybko weszłam do środka, ściągnęłam buty i wślizgnęłam do śpiwora. Postanowiłam udawać, że śpię. Jeśli wyszedł jakiś czas temu, być może będzie skłonny w to uwierzyć. Miałam nadzieję, że rano emocje opadną i będziemy mogli spokojnie porozmawiać.

Zamknęłam oczy i wsłuchując się w łomot własnego serca oczekiwałam jego przyjścia. Pierwsze, co zrobił, to włożył głowę do środka, by sprawdzić, czy jestem na miejscu. Następnie usłyszałam nerwowe tupnięcie. Chrząknął z rozdrażnienia, po czym pochodził parę razy w tę i z powrotem przed wejściem, by się uspokoić. To był jednak dobry pomysł oszukiwać, że zapadłam w sen. Był straszliwie rozgniewany. Próbowałam sobie przypomnieć, co do mnie mówił i jak właściwie wróciliśmy na wzniesienie, ale zupełnie tego nie pamiętałam. Pewne jednak było, że musiałam go wtedy czymś rozwścieczyć.

Wszedł do środka kilka minut później. Jego oddech był już spokojniejszy, a ruchy cichsze. Słyszałam, jak otwiera plecak i coś z niego wyjmuje. Chyba ręczniki, przynajmniej tak mi się wydawało. Musiał rozłożyć je na podłodze namiotu i się na nich położyć. Z dala ode mnie, jednak na tej samej wysokości. Głośno wciągnął powietrze. Nadal był na mnie zły. Wiedziałam, że bez ciepła drugiego ciała niechybnie zmarznę, jednak nie potrafiłam stawić mu teraz czoła. Zmusiłam się do dalszego pozorowania, przybierając tylko nieco wygodniejszą pozycję, co mogłabym zrobić również przez sen. W końcu przestałam udawać i naprawdę odpłynęłam w niebyt.

Jak się jednak okazało, nie na długo.

Kocwiaczek

opublikowała opowiadanie w kategorii dramat i miłosne, użyła 1661 słów i 9139 znaków, zaktualizowała 23 wrz 2020. Tagi: #katastrofa #tajemnica #przemoc #miłość #strata

1 komentarz

Zaloguj się aby dodać komentarz. Nie masz konta? Załóż darmowe konto

  • shakadap

    Brawo.  
    Jesień na świecie i w bohaterce.  
    Świetnie napisane, tak mnie wciągnęło, że aż koniec zaskoczył, że tylko tyle.  
    Czekam ciągu dalszego.  
    Pozdrawiam i powodzenia.

    23 wrz 2020

  • Kocwiaczek

    @shakadap Bardzo mi miło, że pozostawiam pewien niedosyt i chcesz czytać dalej. Dziękuję za twoją obecność i dobre słowo :)

    23 wrz 2020