12. Błysk i Grzmot – Część II – MROK // Rozdział I

Trzy dni wędrówki dały mi się ostro we znaki. Bolało mnie dosłownie wszystko. Byłam głodna, zmęczona i brudna. Nigdy nie zdawałam sobie sprawy, że można się tak niesamowicie zakurzyć od samego praktycznie chodzenia. A chodziłam długo i niezmordowanie. Mijałam powalone drzewa, zrujnowane budynki z wypadającymi okiennicami i porozrzucane śmieci. Często znajdowałam stare gazety, a w nich dawno nieaktualne informacje. Czułam się, jak w filmie katastroficznym rozgrywanym wokół mnie samej. Zjadłam już połowę zapasów, a do domu według mapy miałam prawie tydzień drogi pieszo – o ile oczywiście udałoby mi się utrzymać obecne tempo. W to akurat, z chwili na chwilę coraz bardziej wątpiłam.  

Noce były zimne. Pomimo koca i kurtki, od ziemi wiecznie ciągnęło chłodem. Z początku przebywanie w ruinach wydawało mi się czymś przerażającym, ale gdy pierwszego dnia lunęła na mnie ściana deszczu, szybko zmieniłam zdanie. Odtąd nie ryzykowałam już przemoczenia ubrań, których ciągła wilgoć przyprawiła mnie o przeziębienie. Zresztą wcale niemałe.

Tak oto, pociągając nosem siedziałam właśnie przy małym strumyku i korzystałam z tych nielicznych ostatnio chwil, gdy jesienne słońce ogrzewało mnie i moją świeżo wypraną odzież. Sznurówki, które związałam i rozwiesiłam pomiędzy małymi drzewkami, służyły mi teraz za sznurki na pranie, więc miałam cichą nadzieję, że słońca i wiatru wystarczy, by choć raz ciuchy wyschły tak, jak należy. Z nudów grzebałam w ziemi patykiem i bez entuzjazmu spoglądałam przed siebie. Byłam niesamowicie zmęczona. Głowa pękała mi z niewyspania, a z nosa kapało, jak z kranu. Gdyby było można wziąć chociaż ciepłą kąpiel…

Naraz coś sobie przypomniałam. Chwila… przecież chyba nadal byłam w stanie rozpalić ogień? A przynajmniej kiedyś potrafiłam. Tata nauczył mnie tego podczas wyprawy w góry, gdy miałam dwanaście lat. Byłoby mi wtedy znacznie cieplej. Hmmm… jak to się robiło?

Rozejrzałam się wokół siebie. Wstałam. Chodzenie w butach bez sznurówek nie było łatwe, ale udało mi się nie przewrócić. Pod pobliskim drzewem znalazłam solidny kawałek kory – „Cóż, chyba wystarczy” – wymamrotałam pod nosem. Po drodze zgarnęłam nieco suchych liści, słomy i trawy. Wróciłam do kamienia na którym siedziałam, wzięłam patyczek i ustawiłam korę. Na spód położyłam liście i całą resztę, po czym zaczęłam trzeć. Po kilku minutach bolały mnie już ręce, ale i tak nie miałam nic lepszego do roboty, więc tarłam dalej. W końcu poczułam znajomy zapach palącego się drewna. Podekscytowana kontynuowałam tarcie do momentu, gdy końcówka patyka zaczęła się tlić. Podmuchałam zatem na nią i rozżarzyłam, a następnie przyłożyłam ją do stosiku poniżej. Powoli zaczął wydobywać się z niego dym. Hura! Udało się! Naprawdę byłam z siebie dumna.

Szybko, na ile umożliwiały mi buty, poleciałam pod pobliskie drzewa i zgarnęłam inne suche kawałki kory, patyki, liście i szyszki. Popędziłam z powrotem do głazu, podmuchałam na stosik i powoli kolejno podkładałam uzbierane rzeczy. Po około piętnastu minutach miałam całkiem niezłe ognisko. Dołożyłam więc solidniejsze gałęzie i z uśmiechem na rozgrzanej od ognia twarzy usiadłam na kamieniu, by ogrzać sobie dłonie. Przy takim cieple ubrania na pewno będą w stanie wyschnąć. Niestety radość przerwało mi burczenie w brzuchu: – „A niech to szlag, znowu?!”.

Zmartwiona zajrzałam do plecaka. Było jeszcze trochę chleba, kiełbasy, śliwek i płatków. Orzechy zjadłam już pierwszego dnia. Pomyślałam o owsiance jednak jedzenie jej na sucho nie należało do najprzyjemniejszych, a w zimnej wodzie płatki i śliwki długo będą się moczyć. Wiedziałam, że nie powinnam narzekać, ale co miałam poradzić na to, że uwielbiałam nie tylko gotować, ale i jeść? A tutaj, ani nie miałam zbytniego pola do popisu, jeśli chodzi o pierwsze, ani zbyt wiele do zrobienia przy drugim. Musiałam więc, póki co jakoś oszukać wygłodniały żołądek. Podeszłam zatem do strumyka i w butelkę nabrałam solidną porcję wody. Wypiłam wszystko duszkiem.

Niespodziewanie dostrzegłam coś wystającego z mulistego brzegu nieopodal mnie. Domyślałam się, co to było i na mojej twarzy pojawił się uśmiech. Podeszłam bliżej, wygrzebałam i opłukałam znalezisko. To był garnek. Nie taki zwykły metalowy lecz gliniany. Dość ciężki i wyszczerbiony w kilku miejscach, ale wciąż nadający się do użytku. „Tak Lilu!” – uśmiechnęłam się sama do siebie – „Dzisiaj nareszcie umyjesz się w ciepłej wodzie”.

Jak powiedziałam, tak zrobiłam. Trochę wody nabrałam w garnek, a następnie nieco odsunęłam gałęzie z ogniska i na samym żarze postawiłam naczynie. Nie musiałam długo czekać. Po kilku minutach podczas których obracałam garnek w różne strony, miałam wodę o temperaturze idealnej do kąpieli – jeśli w obecnych warunkach coś takiego było w ogóle możliwe. Pomimo, że nie sądziłam, by ktoś był w pobliżu jakoś tak dziwnie było mi się myć na otwartej przestrzeni. Zdecydowałam się więc na skorzystanie z ustronności jaką oferowały pobliskie drzewa.

Przez rękawy bluzy zaniosłam parujący garnek do lasku i nareszcie zrobiłam coś, co można było nazwać toaletą – nie poranną, ale jakąś jednak. Ponadto zauważyłam, że dostałam okres. Było to niezbyt komfortowe jednak przyjęłam to z ulgą. Władzom się nie udało. Nie byłam w ciąży. Ku mojej radości posiadałam też odpowiednie przybory toaletowe na tę ewentualność.

Gdy skończyłam i wytarłam się kocem, który teraz służył mi za ręcznik, pod kilkoma okolicznymi drzewami zobaczyłam, małe śliskie kapelusze grzybów. Wiedziałam, że nie są trujące, więc skoro miałam już garnuszek i ciepłe palenisko mogłam przygotować coś na kształt risotto. Ubrałam się zatem w przyjemnie suche ubrania, wylałam resztki wody, wypłukałam garnek i umyłam zebrane uprzednio grzyby. Następnie zagrzałam nieco świeżej wody, wsypałam płatki oraz posiekane ostrym kamykiem grzyby i czekałam. Było to najdłuższe dziesięć minut mojego życia. Ale warto było je wytrzymać. Dzięki grzybom nie naruszyłam zapasu śliwek, a to można było już uznać za małe zwycięstwo.

Gdy ogień zaczął przygasać było już około godziny szesnastej. Jesienią mrok ogarniał wszystko zdecydowanie za szybko. Zrobiłam małe podsumowanie i stwierdziłam, że niestety cały ten dzień zmarnowałam na praniu, zabawie z ogniem, kąpieli i jedzeniu. Ale w końcu musiałam o siebie zadbać i w sumie ten czas odpoczynku naprawdę mi się przydał. Pod wpływem ciepła przestał mnie męczyć katar, a suche ubrania same w sobie poprawiały nastrój. Stwierdziłam, że dzisiaj pod koc położę dużo liści, które powinny ochronić mnie przed chłodem. Będą szeleścić, ale przynajmniej będzie cieplej. Zmęczenie nadal tliło się we wszystkich moich mięśniach, więc nic dziwnego, że sama myśl o śnie wydawała się niesamowicie kusząca.

Ziewając przyniosłam do ruin, które zamieszkiwałam od wczoraj tyle liści ile udało mi się wykraść z lasu zanim noc zaczęła przykrywać je warstewką rosy. Nabrałam jeszcze wody w butelkę i butami zgasiłam resztki żaru z ogniska. Gdy skończyłam, niebo zaczęły pokrywać coraz to ciemniejsze chmury. Był to znak, że w te noc znowu będzie padał deszcz. Gdzieniegdzie dostrzegłam jeszcze po kilka gwiazd, zanim wszystko w końcu poszarzało. Zrobiło się cicho i ponuro.

W takich chwilach zaczynałam tęsknić. Za rodzicami, domem, spokojem, Paulą, pracą w kuchni i moim łóżkiem w hali. Przede wszystkim za drugą osobą. Obecnością innej żywej istoty, do której można było coś powiedzieć. Zauważyłam, że odkąd uciekłam coraz częściej mówiłam sama do siebie. To nie wróżyło nic dobrego. Ale teraz przynajmniej byłam bezpieczna. Przez trzy dni nikt mnie nie śledził. Pewnie dali sobie spokój, o ile w ogóle ktoś się przejął moim zniknięciem. Paulina na pewno była zaniepokojona, ale miałam nadzieję, że nikt jej nie obwiniał za moją ucieczkę. Najgorsza byłaby świadomość, że mogłaby mieć przeze mnie problemy.

Przegoniłam tę myśl. Jeśli ta wyprawa miała odnieść sukces powinnam być twarda. Nie mogłam pozwolić sobie na załamanie. „Jestem tu i teraz” – pomyślałam – „Bezpieczna. Sama, ale pewna siebie. Nikt już nie może mnie dotknąć. Nikt nie może mnie skrzywdzić. Uciekłam, zaryzykowałam i wygrałam”– to były dobre słowa. Dawały otuchę. Musiałam się ich trzymać. Jutro ruszę dalej. Silna, wyspana i gotowa na wszystko.

Szelest liści był niczym kołysanka dla moich uszu. Zawinięta w koc, jak w naleśnik, z plecakiem pod głową pogrążyłam się w spokojnym śnie. Spokój ten nie trwał jednak długo, o czym przekonałam się kilka godzin później.

Kocwiaczek

opublikowała opowiadanie w kategorii miłość i dramaty, użyła 1660 słów i 9088 znaków, zaktualizowała 26 sie 2020. Tagi: #katastrofa #tajemnica #przemoc #miłość #strata

1 komentarz

Zaloguj się aby dodać komentarz. Nie masz konta? Załóż darmowe konto

  • shakadap

    Brawo.
    Pozdrawiam i powodzenia.

    18 maj 2020

  • Kocwiaczek

    @shakadap bardzo dziękuję za odwiedziny i komentarz :)

    18 maj 2020