53. Błysk i Grzmot – Część VI – Burza // Rozdział VIII

53

     Schody były wąskie i nie widziałam przez nie żadnych oznak walki. Gdyby nie fakt, że łączyły piętra, można by pomyśleć, że stanowiły idealną kryjówkę. Ja jednak nie zamierzałam się chować. Wbiegłam, biorąc po kilka stopni naraz i już po chwili stałam na górze. Dopiero tam zorientowałam się, jak wielkie było więzienie. Wszystkie przejścia ułożono pod jakimś dziwnym kątem do dołu, ale nie spodziewałam się, że pomiędzy korytarzami, a halami ktoś jest w stanie utworzyć tak ogromny obszar złożony z cel. Zatkało mnie na myśl, ilu ludzi musiało być przetrzymywanych przez prezydenta i jego popleczników.
     Potrząsając głową, uświadomiłam sobie kilka rzeczy – po pierwsze, tam gdzie stałam było niesamowicie ciemno, po drugie nie widziałam żadnego człowieka – ani przyjaciela, ani nawet wroga, po trzecie – z czego zdałam sobie sprawę przeszukując kieszenie – nie miałam żadnej broni. Gaz wypadł na początku, spray i łyżki później, a paralizator, nie miałam pojęcia kiedy. „Czy mogło być jeszcze gorzej?”.
     Odpowiedź otrzymałam znienacka, gdy tuż nade mną, seria strzałów zorała ścianę. Tynk i odłamki farby spadły lawiną na moje ręce, kiedy skulona ochraniałam głowę. Coś ostrego przecięło ramię, ale na całe szczęście nie dotarło do kości. Bolało pioruńsko, ale tylko urwałam rękaw z drugiej ręki i mocno obwiązałam ranę. Nie miałam czasu na cackanie. Szybko rozejrzałam się dookoła. Strzały dochodziły najwyraźniej z dołu. Wyglądało na to, iż raniony przez naszych snajper, upadając nacisnął spust i kule przebiły się przez balkon okalający całe piętro, po czym trafiły w ścianę. Dobra wiadomość była taka, że w międzyczasie Adam nauczył mnie spinką otwierać kłódki i zamki, a takową właśnie znalazłam we włosach. Zła, że odpadł nie tylko tynk, ale i cegły, które zwaliły się na schody, blokując mi drogę powrotną.
   – Pięknie, kurwa! – wypaliłam wściekła. – Po prostu kurwa pięknie!
     Na domiar złego, nadal nikogo nie było widać w zasięgu mojego wzroku. Sycząc z bólu zaczęłam mijać cele. Zaglądałam do środka przez zakratowane świetliki – pusto, pusto i pusto. Szłam dalej, coraz bardziej odczuwając ból ręki i instynktownie kuląc się bliżej ścian, aby uniknąć  ewentualnych strzałów czy rykoszetów. W końcu dotarłam na bardziej oświetlony obszar. Gdy więc zajrzałam do pierwszej celi i ujrzałam kilku mężczyzn trzymających się krat, wyszczerzyłam buzię  jak wariatka.  Próbowali  coś krzyczeć, ale nie  dość, że ściany celi musiały być  dźwiękoszczelne, to huk wystrzałów z dołu całkowicie uniemożliwiał mi ich zrozumienie. Wyglądali słabo, jednak oczy na mój widok rozświetliły się z podniecenia. Miałam tylko nadzieję, iż to nie będzie kolejna pułapka.
     Zaczęłam majstrować przy kłódce. Wiedziałam, że mając piłę i łomy chłopaki radzili sobie znacznie szybciej, ale nikt nie doceniał mojej małej zwinnej rączki. Boki, góra, dół i już. Zdjęłam kłódkę i pociągnęłam za klamkę. Mężczyźni niemalże wytoczyli się na zewnątrz, od razu zarzucając mnie pytaniami:
   – Kim pani jest? Co się dzieje? Czemu tu jest tak pusto? Kto strzela? Gdzie są strażnicy?
     Podniosłam zdrową rękę do góry i zaczęłam nią wymachiwać. Zamilkli gwałtownie.
   – To ja tu zadaję pytania – odpysknęłam, może trochę zbyt szorstko. Zmierzyłam wzrokiem ich łachmany i na piersi jednego dopatrzyłam się wszywki oficerskiej. – Przedstawcie się.
     Wystąpił ten z odznaką:
   – Starszy oficer sił lądowych, pułkownik Karol Ralt. A to mój podpułkownik Janusz Dźwoński i major Ryszard Kil.
     Mężczyźni mi zasalutowali. Odetchnęłam z ulgą. Wojskowi. Jakbym dostała mannę z nieba.
   – Lilianna. – Uśmiechnęłam się i podałam każdemu dłoń. – Może być Lila. Jestem sprawcą tego zamieszania. Odbiliśmy premiera, teraz próbujemy uwolnić więźniów. Przechwyciliśmy skład broni i nie będę ukrywać, że potrzebujemy ludzi do walki. Zwłaszcza żołnierzy.
     Pułkownik pokiwał głową.
   – Miło nam panią poznać. W takim razie musimy otworzyć wszystkie cele po tej stronie więzienia. Wygląda na to, iż pani towarzysze zaczęli nie tam, gdzie trzeba. Po drugiej stronie są politycy, sędziowie i inni urzędnicy państwowi. Wojsko jest tutaj. Proszę iść za nami.
     Podążyłam śladem mężczyzn. Otwieraliśmy celę po celi. Trochę ja spinką, trochę oni znalezioną gaśnicą, czy odłamkami gruzu. Coraz więcej żołnierzy zaczęło wysypywać się na piętro. W końcu było ich tak dużo, że zapełnili cały korytarz.
   – Niech każdy oficer zbierze swoich ludzi – zaczął pan Karol. – Pani Lilianna poprowadzi nas do składu broni, który jest po drugiej stronie piętra. Bierzemy ze sobą najbardziej wyczerpanych. Oddział czwarty i piąty! Oficerowie – skierował słowa do dwóch ostatnio uwolnionych mężczyzn – odbijajcie kolejnych i tak do skutku. Stopniowo zamieniajcie się i kierujcie po broń. Musimy odbić jeńców, ale przede wszystkim włączyć się do walki na dole.
     Już mieliśmy odchodzić, kiedy dodałam:
   – Ciężko jest odróżnić nawróconych strażników i ich towarzyszy od tych złych. Pod nami, bliżej drzwi wejściowych, jest grupa moich ludzi. – Wiem, że to określenie było nad wyraz niepoprawne, niemniej nie miałam czasu na wyjaśnienia. – Część nosi czarne ubrania i jest cywilami, a pozostali są w moro jak strażnicy. Musicie obserwować zanim zaczniecie strzelać. Proszę, uważajcie. Jeśli natomiast spotkacie mężczyzn z łomami i piłami – to też nasi sprzymierzeńcy. Odbijają więźniów. Pomóżcie im.
     Garstka żołnierzy uśmiechnęła się pobłażliwie na wypowiedziane słowa. Chyba widać było mój brak doświadczenia. Nie zamierzałam się jednak przejmować.
   – Schody za nami są zasypane. To najkrótsza droga na dół, ale niestety nie dałam rady ich odkopać. Jeśli się wam uda, powiadomcie mnie. Chcę zejść i pomóc swoim ludziom.
     Rozległo się chóralne „TAK JEST!”. Uśmiechnęłam się do wymęczonych twarzy.
   – A i jeszcze jedno – dodałam szybko. – Na dole może się wam trafić szarooki strażnik Radek. Ma niewładną rękę od postrzału. – Zmrużyłam oczy. – Poślijcie gnidę do piachu. Łajza zasługuje na śmierć. Tylko proszę, by była powolna. Najlepiej w męczarniach i samotności...
     Odwróciłam się i przepchnęłam przez grupę, którą prowadziłam do składu. W połowie piętra namierzyliśmy Edka i Andrzeja. Ucieszyli się, gdy mnie spostrzegli, jednak znieruchomieli na widok zgrai za plecami.
   – Wojskowi – rzuciłam i gdy tylko podszedł do mnie pułkownik Ralt, dodałam – Oficerowie. Kieruję ich po broń.
   – Bardzo dobrze – wyszeptał gorączkowo Andrzej. – Tędy, panowie, proszę, proszę. Za celą sześćset dwanaście w lewo.
     Kiwnęłam do pułkownika i przepuściłam żołnierzy przodem. Sama zostałam z tyłu, by dopytać chłopaków, jak idzie odbijanie więźniów.
   – Ręce nam odpadają, ale nie jest źle – oświadczył Edward. – Kilku naszych strażników osłania schody na prawym skrzydle. Jednak z tego, co wiem jest wielu zabitych…
   – A Tomasz? Widzieliście go?
   – Nie. Nie było gościa na dole na lewym skrzydle?
   – Nie widziałam go tam. Kiedy nastąpiło przegrupowanie? Myślałam, że wszyscy są tylko po jednej stronie więzienia.
   – Z początku tak było, ale w pewnym momencie udało się przedrzeć na drugą mańkę. Z centrum napływają jednak coraz to nowe oddziały „trzyowców”. Mają granaty, broń długiego zasięgu, karabiny. Nie wygląda to dobrze.
   – Oby wojskowi nam pomogli. Kolejni otwierają cele po tej stronie. Będą kierować się do składu, by dołączyć do walki na dole.
   – Lilu. – Andrzej złapał mój wzrok. – To naprawdę nie są przelewki. Może powinnaś…
   – Uciekać? – przerwałam mu. – Tak, wiem, jestem głupia, ale nie wrócę jak tchórz z podkulonym ogonem. Nie ma mowy.
     Spojrzeli na siebie, pokręcili głowami i westchnęli.
   – W takim razie chociaż nam nie przeszkadzaj. Musimy uwalniać więźniów.
   – Ja też – żachnęłam się, unosząc wysoko brodę.
     Podeszłam do kolejnych drzwi i pomajstrowałam spinką w kłódce. Otworzyłam ją po kilkunastu sekundach. Z celi wybiegło kilku mężczyzn. Nie chciałam wdawać się w dyskusje, więc szybko wyparowałam:
   – Ratujemy wam życie, jeśli umiecie strzelać, za celą sześćset dwanaście jest skład broni, jeśli nie, idźcie wzdłuż piętra do naszych strażników. Pokierują wami dalej.
     Pokiwali nieco przerażeni i popędzili korytarzem. Z pewnością nie umieli walczyć. Odprowadziłam ich wzrokiem, po czym odwróciłam się do chłopaków. Mieli usta szeroko otwarte. W normalnych okolicznościach rzuciłabym im jakąś żartobliwą uwagę, teraz jednak liczyła się każda sekunda.
   – Ruchy, ruchy – powiedziałam tylko – mamy uwalniać ludzi, a nie stać jak słupy soli.
     Nie wiem ile czasu tak otwierałam kłódki i wygłaszałam formułkę. Żołnierze mijali mnie ukłonem i lecieli biegiem do składu broni. Co jakiś czas z dołu docierały wybuchy i całe piętro drżało od ich siły. Ludzie padali, jęczeli i bez wątpienia, umierali. Ręce coraz bardziej mi się trzęsły, a żołądek przyklejał do gardła. Jeszcze nie pojmowałam, że dzieliły mnie milimetry od śmierci. Smród krwi docierał nawet na górę. Na całe szczęście prezydentowi nie przedarli się jeszcze na piętro. Byliśmy mniejszością, ale bez wątpienia rośliśmy w siłę dzięki zastępom wojskowych.
     Po jakimś czasie, nie wiem jak długim, przybiegł do mnie jeden z nich, oznajmiając:
   – Pani Błysk przejście zostało odkopane. Oddziały zeszły na dół, by wesprzeć pani ludzi. Wygląda na to, iż sytuacja jest opanowana, ale mam złe wieści o pani przyjacielu, Robercie.
     Zacisnęłam zęby.
   – Co się stało?
   – Jest poważnie ranny. Nie wiemy czy z tego wyjdzie.
   – Szlag, szlag, szlag – dokończyłam otwierać kłódkę, wygłosiłam formułkę i powiedziałam do wojskowego:
   – Muszę wracać na dół. Będzie mi pan towarzyszył?
   – Do usług – odparł i zasalutował.
   – Chłopaki, róbcie swoje – powiedziałam do zmartwionego Edwarda i Andrzeja. – Wrócę, jak tylko będę mogła.
     Pod wpływem impulsu uściskałam ich jeszcze i po chwili razem z żołnierzem biegłam już w kierunku schodów. Mijaliśmy kolejne zastępy wojskowych. Kiwali do mnie i biegli w przeciwną stronę. Po chwili byliśmy na dole. Walka przeniosła się nieco dalej. Gorączkowo zaczęłam rozglądać się za Robertem.
   – Gdzie on jest? – krzyknęłam do wojskowego. – Nie widzę go tutaj!
   – Trochę dalej, tam bliżej drzwi wejściowych. Musieliśmy odciągnąć rannych od pola walki. Zaprowadzę panią do niego.
     Gdy chowaliśmy ciała za pobliski filar do mojej świadomości przebiło się kilka spostrzeżeń: po pierwsze – żołnierz trzymał broń zbyt blisko mojego boku. Po drugie – nikt z nas nie dotarł tutaj korytarzem, którym chciał wyprowadzić mnie mundurowy. Po trzecie i najważniejsze – nie powiedziałam żadnemu z wojskowych, jak mam na nazwisko…
     Serce zaczęło mi bić mocniej. Zerknęłam zza filaru na pole walki. Poszukałam wzrokiem kontenera na śmieci. Nie myliłam się. Nawet z tej odległości poznawałam dobrze zbudowaną sylwetkę Roberta. Oszukano mnie. Żołnierz, który mnie prowadził, nie piastował naprawdę swojej funkcji. Musiałam dać znać sprzymierzeńcom, że jestem w opałach. „Tylko jak?”.
     Zamarkowałam postrzał. Nic innego nie wpadło mi do głowy. Nagle złapałam się za nagie ramię i rozdzierając powietrze swoim najgłośniejszym wrzaskiem, zawołałam w udawanym bólu:
   – Aua! Adamie! Pomóż mi! – Z tymi słowami osunęłam się na ziemię. – Boli! Aaa! Bardzo! Pomocy! – darłam się. Wiedziałam, że imię Adam zaalarmuje Roberta i jeśli możliwe, Tomasza. Zresztą sam dźwięk kobiecego głosu, przebijającego się pośród strzałów, powinien zwrócić uwagę.
     Jak się domyślałam, fałszywy wojak próbował mnie siłą podnieść, ale wiłam się po ziemi niczym piskorz. Po chwili jednak znieruchomiałam, gdyż za mną świsnęły strzały. Ktoś najwyraźniej zorientował się w sytuacji. Pseudo-żołnierz uskoczył za filar, a potem pędem pognał w głąb szemranego korytarza i zniknął mi z oczu.
     Odwróciłam głowę w kierunku strzelającego. W polu mojego widzenia ujrzałam kuśtykającego Roberta, który jakąś kulkę najwyraźniej oberwał. Potem zauważyłam Tomasza, w dzikim pędzie mijającego dryblasa. Wiedziałam, że byłam teraz na odsłoniętym terenie, jednak przecież już podnosiłam się z ziemi, by wybiec mu na spotkanie. Nie sądziłam, bym znajdowała się w jakimś tragicznym położeniu…
     Nie zdążyłam jednak dokończyć tej myśli, ponieważ potworny ból rozsadził moje udo, zaraz koło miednicy. Nigdy w życiu nie czułam czegoś takiego. Oszołomiona zupełnie straciłam kontrolę nad ciałem. Upadłam z powrotem na ziemię, a łzy trysnęły z oczu. Drżącymi rękami dotknęłam nogi, by poczuć, jak krew pulsuje pod palcami. Gorąca, bordowa, lepka. Nie wiedziałam, co robić. Straciłam poczucie czasu. Oczy biegały na wszystkie strony, szukając jakiegoś punktu zaczepienia, który pomógłby mi otrzeźwieć. Spojrzałam w końcu w stronę nieznanego korytarza i zamglony umysł zarejestrował twarz wykrzywioną w szatańskim uśmieszku. Radek. Tak, to był on. Broń trzymał wystawioną przed siebie. Celował. We mnie. Ponownie. Tym razem w głowę.
    – O nie – jęknęłam tylko i usłyszałam kolejny wystrzał. Tyle, że to nie ja oberwałam. Zaskoczona, w zwolnionym tempie obserwowałam czerwień rozlewającą się na piersi oprawcy. Kula trafiła prosto w serce i krew strumieniem trysnęła na jego kurtkę. Uśmiech zszedł z twarzy, jednak chyba w przypływie adrenaliny podniósł jeszcze raz broń, wycelował i… strzelił. Nabój uderzył mnie w skroń, wywołując mroczki przed oczami. A potem oddał ostatni strzał. Wiedziałam, że tego już nie przeżyję.
     W tym samym momencie coś ciężkiego zwaliło się na mój brzuch. Wgniotło w ziemię i odebrało dech. Łapiąc powietrze jak ryba bez wody, spostrzegłam że obok stoczyła się bezwładnie męska sylwetka. Ujrzałam znajomą twarz i puste oczy, bez żadnego wyrazu.
   – Tomasz – poruszyłam ustami, jednak nie wydobył się żaden dźwięk. Nagle wszystko straciło kolory. Pozostała tylko czerń. Nic nie widziałam. Nic nie słyszałam. Nic nie czułam...
     Nic.

Kocwiaczek

opublikowała opowiadanie w kategorii dramat i miłosne, użyła 2603 słów i 14790 znaków. Tagi: #katastrofa #tajemnica #przemoc #miłość #strata

1 komentarz

Zaloguj się aby dodać komentarz. Nie masz konta? Załóż darmowe konto

  • shakadap

    Łał, oj dzieje się dzieje.
    Brawo, świetny rozdział.  
    Pozdrawiam i powodzenia.

    3 kwi 2021

  • Kocwiaczek

    @shakadap, ;)  dziękuję :)

    3 kwi 2021