33. Błysk i Grzmot – Część IV – Piorun // Rozdział V

„Malwina Błysk, urodzona trzynastego czerwca bieżącego roku. Córka Małgorzaty i Tomasza. Siostra Lilianny. Została poddana próbie sprzedaży rodzinie zagranicznej w obrębie czwartego przedmieścia. Z uwagi na charakterystyczny rudy kolor włosów i jasną cerę, nie znaleziono chętnych do zakupu. W związku z powyższym, podjęto decyzję przekazania zdjęcia dziecka innym placówkom szpitalnym, poszukując ewentualnych kupców. Ze względu na brak zainteresowania, dziecko przekazano do głównego domu adopcyjnego w Stolicy. Tam też prowadzona jest aktualna kartoteka dziewczynki.”

Poniżej znajdowała się fotografia uroczej dziewuszki, o włosach niemalże koloru marchewki. Była to jakby wierna kopia mojego zdjęcia z dzieciństwa. Dopiero potem włosy ściemniały do obecnej barwy. Z Malwinką będzie pewnie tak samo. Niestety w notatce nie zostało napisane, czy adopcja doszła do skutku, niemniej łatwiej będzie odszukać siostrę w znanym już miejscu, niż na oślep przemierzać wszystkie przedmieścia.

– Czeka nas powrót do Stolicy… – rzekłam w końcu na głos.

Czułam, jak strach wspina się po kręgosłupie i zaczyna histerycznie rechotać w mojej głowie. Miałam ochotę zerwać się na równe nogi i uciekać, gdzie tylko sięgnie wzrok. Nie mogłam jednak tego zrobić, ponieważ starszym siostrom nie wolno było się bać. Musiałam przecież ochronić owoc miłości rodziców...

– Jak to do Stolicy? – zdziwiony głos Adama dochodził z wnętrza namiotu.

– Tam właśnie jest Malwinka – odrzuciłam w odpowiedzi.

– To pewne? Co ona tam robi? – kontynuował.

– Nie mam pojęcia, ale wiem, że została przekazana do adopcji. Będziemy musieli odnaleźć przybraną rodzinę.

– I co wtedy? – wychylił twarz i spojrzał na mnie pytająco. – Przecież nie będziesz mogła im jej odebrać.

– Och, sama nie wiem… – Zaczęłam kręcić głową. – Nie mam pojęcia, co wtedy zrobię. Jestem pełnoletnia, ale przecież, nie mogę nikomu powiedzieć, że jako siostra mam do niej większe prawo. Wszyscy, by mnie zapewne olali, nawet gdybym wyglądała kropka w kropkę jak ona. Jeśli chociaż mogłabym im zaufać i wiedzieć, że jej nie skrzywdzą. Mieć pewność, iż to nie było zaaranżowane małżeństwo. Byłabym wówczas spokojna, że pobrali się z miłości, tylko nie mogli mieć własnego potomka. Jeśli jednak Malwinkę ma wychowywać ktoś taki jak Radek…

Zaczęłam trząść się z bezradności i wściekłości. Nie mogłam na coś takiego pozwolić. Kto wie, czy podobne Radkowi potwory nie lubiły też gwałcić małych dzieci? O nie… Nie wolno mi było do tego dopuścić.

Zdenerwowana poderwałam się, by chodzić w tę i z powrotem. Chyba wydeptałabym ścieżkę, gdyby Adam nie zobaczył, co się święci i do mnie nie podszedł. Skończył już bowiem walczyć z namiotem. Złapał mnie więc w połowie drogi i położył dłonie na ramionach, zmuszając do spojrzenia sobie w oczy.

– Co? – spytałam zniecierpliwiona.

– To – prychnął i wskazał na mnie. – Uspokój się w końcu. Rozumiem twoje zmartwienie, ale nie warto dramatyzować na zapas. Może wszystko będzie dobrze. Poczekamy, zobaczymy. Nie stresuj się niepotrzebnie.

– Łatwo ci mówić… – skrzywiłam się. – Co byś zrobił, gdybym była w takim niebezpieczeństwie?

– Pewnie to samo, co ty teraz – odparł poważnie. – Ale nie jesteś, więc mogę jedynie dodawać ci otuchy. No, chodź tutaj...  

Przygarnął moje ciało do siebie i pocałował w czubek nosa:

– Będzie dobrze. Musi być. Pamiętaj, że jestem obok. Jeśli chcesz odreagować stres i zrobić z kogoś worek treningowy, służę pomocą.          

Roześmiałam się, tuląc go mocniej. Podniosłam głowę i pocałowałam Adama w zgięcie szyi:

– Będę pamiętać – odparłam, po czym dodałam. – Wiesz co? Jestem głodna.

– To dobry znak – puścił oczko i poszedł do namiotu, żeby sięgnąć po plecak z zapasami i coś przyrządzić. Ja natomiast przyniosłam gałązki, suche liście i igły, abyśmy mogli rozpalić ognisko. Niedługo potem w garnku zagotowało się mleko. Zdziwiona patrzyłam, jak Adam wyjmuje zawiniątko z brązowym proszkiem i wsypuje zawartość do rozgrzanego naczynia.

– Kakao – uśmiechnął się zawadiacko. – Widocznie lekarzom brakowało magnezu.

– Ojej, jak ja go dawno nie piłam! – pisnęłam, podczas gdy wokół unosił się już znajomy aromat. – Mam coś do tego… – Wyjęłam z plecaka kanapki z żółtym serem, przyrządzone przez panią doktor. – Są świeżuteńkie!

Podałam jedną Adamowi, drugą zostawiłam sobie. To było coś niesamowitego. Pierwszy raz od bardzo dawna, czuliśmy się najedzeni. Wypiliśmy po dwa kubki gorącego kakao, zjedliśmy kanapki i było nam wspaniale. Gdyby kiedyś ktoś mi powiedział, że można czerpać przyjemność z tak zwyczajnych rzeczy, popatrzyłabym na niego jak na szaleńca. Być może w Stolicy produkty były szerzej dostępne, ale dla nas – uciekinierów, liczył się każdy kęs, łyk, czy szczypta.

Gdy tak siedzieliśmy na karimacie – Adam oparty o drzewo, a ja wtulona w niego plecami – zaczęłam zastanawiać się nad niesprawiedliwością losu. Czym zasłużyliśmy sobie na te wszystkie trudne chwile? Dlaczego na świecie istniało tyle zła? Jak to się stało, że inne państwa nie chciały nam pomóc? Przecież sąsiadowaliśmy z kilkoma krajami. A może wszystko trzymane było w tak ogromnej tajemnicy, iż tylko zainteresowani kupnem o niej wiedzieli? Co, jeśli fikcja stworzona dla mieszkańców, została wtłoczona wyłącznie w ich głowy, podczas gdy na zewnątrz nic, a nic nie wskazywało, że dzieje się coś niedobrego? To była istna paranoja i gdybym kiedyś wyobraziła sobie życie, jakie teraz wiodę, rodzice od razu wysłaliby mnie do psychiatry. Całość jawiła się tak nierealnie, że aż chciało mi się śmiać...

Niestety wszystko było prawdziwe. Siedziałam tutaj, w lesie, otoczona przez ścigające nas władze, w państwie pełnym zakłamania, brutalności i żądzy pieniądza. W kraju, gdzie głowa narodu stała się samozwańczym królem, a wolna wola istniała tylko na papierze. Och, jakże okrutnie los sobie z nas zakpił...

Odwróciłam się do Adama. Wokół panował mrok i tylko płomienie ognia oświetlały przystojną twarz. Przyjrzał się mi, zaciekawiony:

– Co tam, skarbie? – zapytał, a jego rzęsy zatrzepotały jak wachlarze. Musiałam przyznać, że szalenie mi się podobały.

– Dziękuję ci – odparłam i dotknęłam szorstkiego policzka. Golił się w strumyku kilka dni temu, więc zarost zaczynał być już wyraźny.

– Za co? – rzucił, a w zielonych oczach tańczyły ogniki.

– Za to, że jesteś – powiedziałam i ucałowałam spierzchnięte usta, które mimowolnie rozchylił. Chciał pogłębić pocałunek, ale się odsunęłam i z powrotem oparłam plecy o męski tors. Wzięłam zimne dłonie w swoje i pocałowałam najpierw jedną, potem drugą. – Stanowisz jedyną iskierką nadziei podczas tego chaosu. Kochasz, wspierasz i pocieszasz. Nie zadajesz zbędnych pytań oraz ufasz mojej intuicji. Patrzysz, jak na jakieś cudowne stworzenie. To naprawdę dziwne, że nie uciekłeś jeszcze przede mną i moimi humorami. Do tego umiesz zaskakiwać. Jesteś miły, gdy możesz i twardy, kiedy musisz. Potrafisz sprawić, iż zapominam o wszystkich problemach. A także nie boisz się oceniać i zawsze jesteś szczery…

Nabrałam powietrza i dodałam:

– Za to właśnie cię kocham, Adamie.

Nareszcie wymówiłam te słowa. Tym razem, byłam ich w stu procentach pewna.

Kocwiaczek

opublikowała opowiadanie w kategorii miłość i dramaty, użyła 1312 słów i 7681 znaków, zaktualizowała 29 paź 2020. Tagi: #katastrofa #tajemnica #przemoc #miłość #strata

2 komentarze

Zaloguj się aby dodać komentarz. Nie masz konta? Załóż darmowe konto

  • shakadap

    Brawo.
    Pozdrawiam i powodzenia.

    28 paź 2020

  • Kocwiaczek

    @shakadap dziękuję i również pozdrawiam:)

    28 paź 2020

  • Wili

    Wow ;D czekam na więcej (mam niedosyt przez ciebie ;( )

    28 paź 2020

  • Kocwiaczek

    @Wili, ogromnie mi miło, że się podobało. Co do niedosytu – kolejne trzy rozdziały będą... stosunkowo gorące :) Już teraz zapraszam do lektury i bardzo dziękuję za obecność!

    28 paź 2020