22. Błysk i Grzmot – Część III – BiG // Rozdział II

Wyruszyliśmy skoro świt. Ciężko było mi opuszczać to miejsce, ale wiedziałam, że tak należało postąpić. Adam również wydawał się być przybity, niemniej nie zawahał się zamknąć drzwi na kłódkę.

Po krótkiej wymianie zdań na temat kierunku wędrówki przez prawie dwie godziny nie zamieniliśmy praktycznie żadnego słowa. Wiedziałam, że nie był na mnie zły, jednak sprawiał wrażenie nieobecnego. Nie chciałam zmuszać go do rozmowy. Byłam pewna, że jeśli uzna to za słuszne, sam się do mnie odezwie. Tak też w końcu się stało:

– Jesteś dzisiaj strasznie milcząca. – Powiedział, zwalniając tempo i równając się ze mną. Dotychczas szedł kilka kroków z przodu. – Czy coś się stało?

Uśmiechnęłam się pod nosem:

– Powinnam zapytać cię o to samo, nie sądzisz?

Spojrzał najpierw na mnie, a potem na drogę przed nami.

– Wiem, przepraszam. To wszystko jest takie… dziwne. Ta cała podróż. Nie wiem, czy dobrze robimy, idąc tam, gdzie nic już nie ma. Wracając do gruzów i pustych domów. A co, jeśli zabraknie nawet tego? Będzie jedynie pustka? Co jeśli są tam tylko wymarłe obszary, zaznaczone gdzieniegdzie resztkami fundamentów? Czy będziesz potrafiła znieść świadomość tego, że wszystko, co wiązało cię z tym miejscem po prostu zniknęło?

Zastanowiłam się przez moment. Czy faktycznie będzie to dla mnie tak ogromny szok?

– To nie tak. – Pokręciłam głową po chwili dłuższego zastanowienia. – Nawet jeśli nie ma już domu i wszystkiego wokół, nigdy nie będę czuła się tam obco. Zawsze coś będzie mnie wiązać z tym miejscem. Trawa, wiatr, być może las koło domu, albo te małe pagórki, po których zjeżdżałam na sankach. A jeśli nawet i to się zmieniło, to ważna będzie chociaż świadomość, że tam kiedyś było moje miejsce na ziemi. Że tam huśtałam się w hamaku, plotłam wianki, opalałam się na słońcu, grałam w gry, czy jeździłam rowerem. – Przerwałam, napawając się samym wspomnieniem tego wszystkiego. – Adamie, naprawdę nie ma takiej siły, która powstrzymałaby mnie przed radością płynącą z tego, że tam będę. Nie w budynku, ale w miejscu, które dało mi w życiu tyle radości.

Nic mi nie odpowiedział. Zamiast tego delikatnie dotknął mojej dłoni, tak jakby pytając mnie o pozwolenie na ten uścisk. Splotłam swoje palce z jego i z dziwnym niepokojem spojrzałam na chłopięcą twarz. Zerknął na nasze dłonie i smutnym uśmiechem odwzajemnił moje spojrzenie. Wiedziałam, że jest coś, o czym mi nie mówi. Coś, co go zasmucało, jednak nie pozwalał sobie na roztrząsanie tego tematu. To musiało się wiązać z jego życiem. Może z domem, może z rodziną? Nie pozwoliłam jednak tym razem mojemu wścibstwu wziąć góry nad rozsądkiem. Adam nie próbował zmuszać mnie do opowiadania, co się wydarzyło w hali, dlatego ja też musiałam dać mu czas, by sam zechciał podzielić się ze mną swoim sekretem. Ludzi nie można do niczego zmuszać. To przynosiło jedynie odwrotny skutek. Ja sama byłam tego najlepszym przykładem.

Maszerowaliśmy więc dalej, co jakiś czas robiąc sobie krótki odpoczynek. Na śniadanie wystarczyły nam dwa jabłka, które zjedliśmy bez postoju. Dni były teraz nie tylko chłodne, ale i niesłychanie krótkie, zatem, kiedy około piętnastej słońce zaczęło znikać za horyzontem stwierdziliśmy, że musimy rozpalić ognisko zanim wszystko będzie mokre od wilgoci. Chociaż jeden posiłek dziennie chcieliśmy zjadać „na ciepło”. Adam sprawnie radził sobie z rozpaleniem ognia, podczas gdy ja siekałam grzyby i rozwijałam po kawałku pieczonej ryby. Poddusiliśmy wszystko z wodą, solą oraz ziołami i zjedliśmy w ciszy, ze smakiem. Potem wypiliśmy miętę i ogrzaliśmy się trochę przy ognisku, które oświetlało nasze twarze. Po raz kolejny musiałam przyznać, że miałam obok siebie naprawdę przystojnego mężczyznę. Ten jednak nie pozwolił mi na dłuższe rozmyślania, tylko zarządził dalszą wędrówkę. Nie pozostało mi nic innego, jak spakować z powrotem plecak i iść jego śladem.

Las po zmroku był upiorny. To stwierdzenie całkowicie utwierdzało mnie w przekonaniu, że mam lęk przed ciemnością. Wielokrotnie zastanawiałam się, czy dałabym radę przemierzyć ten odcinek samodzielnie. Pewnie by mi się udało, ale trzy czwarte drogi przebyłabym w szaleńczym pędzie, a nocą spałabym na drzewie, drżąc ze strachu przed dzikimi zwierzętami. O ile oczywiście udałoby mi się na jakieś wdrapać. Z Adamem było prościej. Całkowicie zawierzyłam w jego umiejętność przetrwania. Byłam pewna, że nic mi przy nim nie grozi. Zaufałam mu kompletnie. Po raz pierwszy się do tego przyznałam i w sumie było mi z tym dobrze.

Szliśmy jeszcze kilka godzin dopóki zimno nie zaczęło być zbyt przejmujące. Niemalże szczękałam zębami. Wiedziałam, że Adam byłby gotów wędrować dalej, jednak zdecydował się rozbić namiot,  gdy tylko znaleźliśmy jakiś porządny pagórek. Miałam zbyt przemarznięte dłonie, by mu jakoś znacznie pomóc, niemniej i tak starałam się zrobić cokolwiek przydatnego. Podawałam szpilki, gdy rozstawiał namiot, rozkładałam śpiwór i rozwijałam karimatę. Jednak i tak czułam się kiepsko. Jak dodatkowe koło u wozu, który był w nieskazitelnym stanie i nic nie zapowiadało tego, że miałby mieć jakiś wypadek. Na dodatek wiedziałam, że to przeze mnie w ogóle zdecydowaliśmy się tym wozem jechać. Nie byłam typem wędrowca, ale wyróżniała mnie zawziętość i upór jak u przysłowiowego osła. Tyle musiało na razie wystarczyć.

Adam, jak zwykle był przygotowany na wszystko. Gdy rozłożył namiot i z całym ekwipunkiem wpakowaliśmy się do środka, musiałam wyglądać jak kostka lodu, bo pierwsze, co zrobił, to usiadł po turecku i wyciągnął termos z gorącą miętą. Nie przypominałam sobie, żeby parzył ją podczas postoju, gdy jedliśmy obiad, ale z nim tak właśnie było. Zawsze robił wszystko szybko i niespodziewanie. Oczywiście istniało też prawdopodobieństwo, że to ja byłam zbyt mało spostrzegawcza. Czasem chyba się po prostu „zawieszałam”, tonąc we własnych myślach. Tak jak teraz. Adamowi ten stan musiał być obcy, bo z prędkością błyskawicy oraz zmartwieniem na twarzy podał mi metalowy kubek i powiedział:

– Marnie wyglądasz…

– Dzięki. – Prychnęłam rozbawiona. – Jakbym sama nie zdawała sobie z tego sprawy.

Musiał pomyśleć, że się rozzłościłam, bo od razu zaczął wyjaśniać:

– Nie chciałem cię urazić. Po prostu się o ciebie martwię.

– Jest okej. – Siorbnęłam trochę mięty. Parzyła usta, ale przyjemnie rozgrzewała wnętrzności. Uśmiechnęłam się i oblizałam spierzchnięte wargi. – Ach… tego mi było trzeba.

Trzymałam kubek w rękawach bluzy, które były dłuższe od kurtki. Inaczej niechybnie bym się poparzyła. Dawało to sporo ciepła, niemniej najzimniej było mi nie w dłonie, ale w stopy. Ledwo ruszałam palcami. Pomimo to nie chciałam się skarżyć. Adam w tym czasie nieświadom moich boleści poprawiał karimatę i śpiwór. Gdy wypiłam nie mogłam się już dłużej powstrzymywać i zaczęłam ściągać obuwie. Coś jednak zatrzymało mnie w połowie. To było śmieszne i głupie zarazem. Mogły mi odpaść stopy, ale martwiło mnie tylko, że się dzisiaj nie kąpałam i po całym dniu marszu moje skarpetki będą wydzielać przykry zapach. Określenie „przykry” zostało tutaj użyte niezwykle delikatnie. Skrzywiłam się na samą myśl. Niespodziewanie za sobą usłyszałam głos Adama:

– Śmiało. Nie krępuj się. – Aż podskoczyłam, gdy to powiedział. Nie chciałam się do niego odwracać. Przysięgam, że pomimo zimna się zaczerwieniłam. Zaczęłam rozwiązywać sznurówki, ale szło mi dość niezdarnie. Widząc to, Adam przyszedł mi z pomocą. Gdy zdjął pierwszy but, ku mojemu zdziwieniu zaczął masować moją stopę. Spanikowałam i od razu zaczęłam cofać nogę. Zdecydowanie przyciągnął ją z powrotem i stanowczo powiedział:

– Zostaw. – Masował dalej aż dzięki tarciu i wydzielonemu ciepłu zaczęłam swobodnie poruszać palcami. Wtedy opuścił wymasowaną stopę na swoje udo i zabrał się za drugą. Gdy skończył, znowu poczułam się zażenowana. Z trudem wydusiłam tylko:

– Dziękuję.

– Nie musisz mi za nic dziękować. Powiedz tylko, czy jest lepiej?

– Zdecydowanie. – Próbowałam odzyskać panowanie nad sobą. – Zawsze dziękuję się za pomoc. Tak mnie nauczono w domu. Nie umiem inaczej.

Spojrzał na mnie tymi swoimi niesamowitymi oczami. Pomimo półmroku widziałam, że błyszczą. Nie niebezpiecznie i szaleńczo, jak oczy Radka, ale jednak było w nich coś, co przykuwało wzrok. Niespodziewanie nachylił się i pocałował mnie w czoło. To był taki zwykły, delikatny całus. Następnie ponownie na mnie spojrzał i powiedział niemalże szeptem:

– Nie przywykłem do tego. Do jakichkolwiek podziękowań. Żaden ze mnie bohater. To ja powinienem dziękować ci za to wszystko. Dzięki tobie czuję, że znowu żyję. Ponownie mam jakiś cel.

Uśmiechnęłam się i dla rozładowania atmosfery powiedziałam:

– Mam nadzieję, że masowanie moich stóp nie jest priorytetem w drodze do jego osiągnięcia.

Roześmiał się głośno, po czym pokręcił głową:

– Jak ty czasem coś powiesz… – Podniósł oczy ku niebu. – Nawet skałę wytrąciłabyś z równowagi.

– Staram się, jak mogę.

– Naprawdę? – Udał zdziwienie. – Robisz to celowo?

– Owszem. – Wyszczerzyłam zęby w głupkowatym uśmiechu. – Tak właśnie rozładowuję panujące między nami napięcie.

Zamyślił się. Chyba tylko pozornie. Do tego przesadnie długo nic nie odpowiadał.

– To chyba dobrze – odparł w końcu. – Nawet bardzo dobrze – dodał, kiwając głową.

– A to niby dlaczego?

– Bo przynajmniej wiem, że coś do mnie czujesz. – Gdy zauważył moją zdziwioną minę dodał niechętnie. – Jeśli jesteś w mojej obecności chociaż trochę zestresowana, to już możesz wyobrazić sobie, jak ja się czuję. Pomnóż to razy dziesięć i wtedy pogadamy.

– Tak bardzo cię onieśmielam? – wypaliłam, jak zwykle bez zastanowienia. Ech, ta moja niewyparzona gęba.

– A nie widać?

– Nie – odparłam szczerze. – Prawdę mówiąc cały czas wydajesz się być zrelaksowany.

– To tylko pozory. – Uniósł zabawnie kąciki ust. – Sama zobacz. – Wziął moją dłoń i położył sobie na piersi. Jego serce biło w wyraźnie przyspieszonym tempie. Zupełnie jak moje. Zanim jednak zdążyłam odpowiedzieć chwycił moje dłonie w swoje i zaczął je rozcierać.

– Twoje ręce są jak sople lodu – odparł niezadowolony i gestem ponaglił mnie bym poszła w kierunku rozłożonego posłania. – Leć się połóż. – Zaczęłam nieznacznie kręcić głową jednak mi przerwał. – Nie licytuj się ze mną, potrafię być naprawdę uparty.

– Zauważyłam – przytaknęłam kwaśno i na czworakach przetransportowałam się do karimaty i śpiwora. – A ty? Nie kładziesz się?

– Mam w plecaku koc. – Zaczął go wyciągać. – Pozwolisz mi położyć się obok ciebie? Ta karimata nie jest zbyt szeroka.

– Jasne – odparłam. – To przecież twoja karimata, a ja i tak bezczelnie cię wykorzystuję. – Znowu pokazałam mu w uśmiechu komplet zębów. Następnie założyłam na głowę kaptur i oparłam się o plecak, który służył mi za poduszkę. Nie minęło kilka minut, a zatonęłam we śnie. O czym śniłam? Nie pamiętam, ale wszystkiemu towarzyszyło łomoczące serce Adama. Czułam jego bicie przez ubrania, śpiwór i koc.

Nie kłamał. Zresztą, jak zawsze.

Kocwiaczek

opublikowała opowiadanie w kategorii miłość i dramaty, użyła 2094 słów i 11832 znaków. Tagi: #katastrofa #tajemnica #przemoc #miłość #strata

1 komentarz

Zaloguj się aby dodać komentarz. Nie masz konta? Załóż darmowe konto

  • shakadap

    Brawo! Bardzo dobrze napisane.
    Wciąga.  
    Pozdrawiam i powodzenia.

    20 lip 2020

  • Kocwiaczek

    @shakadap dziękuję za wizytę i dobre słowo. Również pozdrawiam:)

    20 lip 2020