30. Błysk i Grzmot – Część IV – Piorun // Rozdział II

Noc była przejmująco chłodna. Nie spałam nawet kilku godzin. Ledwo zamknęłam oczy, a już przebudziłam się zziębnięta na kość. Niemalże szczękałam zębami. Postanowiłam ściślej zawinąć się w koc. Zanim jednak dobrze się za to zabrałam instynktownie rozejrzałam się po namiocie i zaskoczona spojrzałam w szeroko otwarte oczy Adama. Chyba nawet na chwilę się nie zdrzemnął. Zieleń jego tęczówek w ciemności mieniła się jak stal, gdy bacznie mi się przyglądał. Usta miał zaciśnięte w jedną linię. Wyglądał złowrogo.

Chciałam przełknąć ślinę i zwilżyć wargi językiem, jednak w ustach czułam tylko nieznośną suchość. To jasne, że był na mnie zły. Sama, będąc na jego miejscu byłabym zła na siebie. To moja wina, że to wszystko się tak potoczyło. Moja wina, że nie zdążyłam na czas. Moja, że się we mnie zakochał. Moja, że go tutaj przyprowadziłam. Moja, moja, moja…

– Dlaczego to robisz? – Gwałtownie przerwał moje rozmyślania. Jego głos był ostry, karcący.

– Co takiego? – zapytałam cicho, niepewna męskiej reakcji.

– Każesz siebie i mnie – odparł bez cienia sympatii.

– Słucham? – Naprawdę nie rozumiałam, o co mu chodziło. – Przecież nic takiego nie robię…

– Owszem robisz. – Usiadł po turecku i oparł na kolanach dłonie zwinięte w pięści. – Zamykasz się i nie dopuszczasz do siebie. Myślisz, że łatwo jest mi patrzeć, jak z dziewczyny, która z miłością rozmawiała ze swoim ojcem, a potem go opłakiwała stajesz się zimna jak sopel lodu? Jak patrzysz na mnie z góry, wyniośle i chłodno? Jak robisz się niedostępna? – Prychnął. – Udajesz, Lilianno. Samą siebie oszukujesz. Nakładasz maskę kogoś, kim wcale nie jesteś…

Tego było za wiele. Jak on mógł tak do mnie mówić?

– A co ty możesz w ogóle o mnie wiedzieć?! Kim jestem? Co robię? Jaka jestem? – wybuchnęłam. – Jak śmiesz oceniać mnie, to o czym mówię i co do cholery kocham? Zadurzyłeś się w jakimś moim niejasnym wyobrażeniu. Nie we mnie. Nie w prawdziwej mnie. Myślisz, że wiesz jaka jestem? Mylisz się. Nie masz o tym zielonego pojęcia. Nie wiesz jaka potrafię być, ani do czego jestem zdolna. Oszczędź mi tych swoich żałosnych uwag i przyznaj się w końcu przed samym sobą, że jestem dla ciebie kimś zupełnie obcym…

Zrozumiałam, że poszłam o krok za daleko, ale nie mogłam już cofnąć słów. Wstrzymałam oddech gotowa ujrzeć błysk bólu w jego oczach. Taki sam jak wtedy, gdy w niego zwątpiłam na parkingu. Nie chciałam tego. Nie powinnam była do tego dopuścić. Z lękiem spojrzałam w stronę Adama, skłonna przeprosić za wszystko, co powiedziałam. Ale w jego oczach nie odnalazłam cierpienia. Była tam bezgraniczna furia. Zupełnie się tego nie spodziewałam.

– A…Adamie… – Chaotycznie zaczęłam cedzić słowa. Spiorunował mnie wzrokiem, od którego powinnam spalić się na popiół.

– Milcz! – krzyknął i machnął nerwowo otwartą dłonią. – Nawet nie próbuj znowu przepraszać za to, co naprawdę myślisz.

Zdziwiona i przestraszona zobaczyłam, jak zakłada na głowę kaptur bluzy i wzburzony wychodzi na zewnątrz. Niewiele myśląc chwyciłam za koc i podążyłam jego śladem. Nie poszedł w głąb lasu, ale nerwowo chodził w tę i z powrotem na wysokości pierwszych drzew. Gdy mnie zobaczył jeszcze szybciej zaczął stawiać kroki. Nie wiedziałam, co powinnam zrobić, więc stanęłam nieopodal, otulając się kocem jak peleryną. W końcu zatrzymał się w miejscu i ze spuszczonymi po bokach pięściami powiedział:

– Nie wiem, co mam z tobą zrobić – westchnął zrezygnowany. – Czasem mam ochotę całować cię do utraty tchu, a kiedy indziej chciałbym udusić. To mnie przeraża. Jesteś… budzisz we mnie tak sprzeczne i silne emocje, że zupełnie nie mogę się w nich połapać. Przy tobie przypominam sobie rzeczy, o których obiecałem sobie już nigdy nie myśleć…

Widząc jego rozterki zaczęłam do niego podchodzić. Zatrzymał mnie jednak w połowie drogi.

– Nie, zostań tam, gdzie jesteś. Nie podchodź do mnie. Nie teraz, gdy jestem na ciebie taki wściekły. – Chcąc się ode mnie odgrodzić wysunął przed siebie rękę. – Wiesz, myliłaś się. Wiem o tobie naprawdę wiele. Widzę cię, obserwuję, wyciągam wnioski. Do tego opowiedziałaś mi o sobie wystarczająco dużo i to rzeczy, o których wiem tylko ja. Musisz w końcu zrozumieć, że kocham cię nawet wtedy, gdy jesteś taką cholerną zołzą, jak teraz. Nawet, kiedy jesteś tak nieodpowiedzialna, jak dzisiaj, gdy poszłaś sobie gdzieś bez słowa. Nawet wtedy, kiedy zamykasz się w sobie. Kocham cię za to jaka jesteś, nie w jakimś tam pojedynczym aspekcie, ale całą. Natomiast ty… przykro mi to mówić, ale to ty nie wiesz o mnie zupełnie nic…

Spięłam się w oczekiwaniu na dalszy ciąg wydarzeń. Czy to była właśnie ta chwila? Czy w końcu się przede mną otworzy?

– Pamiętasz tę staruszkę, o której mi kiedyś opowiadałaś? – ciągnął dalej. – Słusznie wysunęłaś wniosek, że to ja jej wtedy pomogłem. Miała na imię Zofia. Pomimo, że nienawidziłem stolicy, hal i władz, zrobiłem wszystko, by mogła się tam dostać. Nie przetrwałaby na zewnątrz. Chciałabyś pewnie zapytać dlaczego tak postąpiłem? – Uśmiechnął się lekko i oparł o pobliski pień. – Bo była miła i przypominała mi moją ciotkę, Annę. To ona mnie tak naprawdę wychowała. Dzięki niej jestem taki jaki jestem. Zawsze sobą. Nie udaję, że coś jest białe, kiedy widzę, że jest czarne. – Spojrzał prosto w moje oczy, chcąc mi chyba dać do zrozumienia, że bywam zbyt łatwowierna i krótkowzroczna. – Ale nie o tym chciałem mówić. Anna wychowywała mnie od trzynastego roku życia. Wtedy zmarli moi rodzice…

Zatrzymał się na moment, tak jakby walczył ze wspomnieniami. Przykro było na to patrzeć, zwłaszcza dlatego, że nie chciał ode mnie wsparcia. Wiatr smagał moją twarz i rozwiewał włosy. Dokładniej okryłam się kocem, podczas gdy on mówił dalej:

– Nazywali się Michał i Dagmara. Byli zupełnie inni, niż twoi rodzice. Kłócili się bez przerwy, chociaż starali odgrywać idealne małżeństwo. Niestety parę razy obudzili mnie w nocy, kiedy ich wzajemne pretensje i żale weszły na wyższą skalę decybeli. Udawałem, że to nie była prawda, że mi się tylko wydawało. Kiedy jednak kłótnie cyklicznie się powtarzały, zrobiłem to co robi większość dzieci – płakałem i wmawiałem sobie, że to wszystko moja wina. Próbowałem więc sprostać ich wszystkim wymaganiom. Dobrze się uczyłem, byłem grzeczny, nosiłem im śniadania do łóżka i sprzątałem swój pokój. Wszystko po to, by mnie nadal kochali. Gdy jednak coś niechcący spsociłem, a oni w niedługim czasie się po tym pokłócili, myślałem, że to właśnie przeze mnie. Tak bardzo starałem się być idealny, że nie zauważyłem, iż oni po prostu przestali się kochać, a ja nie miałem z tym nic wspólnego…

Nie wiedziałam, czy powinnam się teraz odezwać. Ciekawość zżerała mnie od środka, jednak patrząc na jego twarz wiedziałam, że to nie jest dobry czas na zadawanie jakichkolwiek pytań. Emocje rozdzierały go od wewnątrz. Walczył ze sobą, bo choć chciał się ze mną tym wszystkim podzielić, tyle czasu dusił w sobie uczucia, iż nie wiedział czy dobrze robi. Jakim cudem zasłużyłam sobie na zaufanie?

– Zginęli w tragiczny, choć nieco banalny sposób. – Prychnął cicho pod nosem. – Jechali rowerami na rozprawę rozwodową do naszego miasta głównego. Mieszkaliśmy w dwudziestce czwórce, w siódmym przedmieściu, ulica druga, dom pierwszy. Nie było nas stać na auto. Zostawili mnie pod opieką Anny, która była samotną cioteczną siostrą ojca. To ona pojechała ze strażnikami na miejsce wypadku. Mnie oczywiście nikt o niczym nie powiedział. Dopiero, gdy Anna wróciła do domu, dowiedziałem się, co właściwie zaszło. Strażnicy powiedzieli jej, że rodzice zginęli na miejscu ponieważ potrącił ich jakiś samochód i uciekł z miejsca wypadku. Nie odjechali daleko od naszego domu. Gdy zabrali ich zwłoki Anna pożegnała strażników, bo wolała wrócić sama piechotą. Musiała to wszystko przemyśleć i zastanowić, jak przekazać mi te tragiczne wieści. Ale gdy tylko odjechali, ciotkę zaczepił pewien człowiek, który zbierał w lesie grzyby. Powiedział, że to wszystko jest wierutnym kłamstwem. Że nikt przypadkowy nie potracił rodziców. Rzecz jasna, na tym wytłumaczeniu Anna nie poprzestała i chociaż facet bał się jej wyjawić prawdę, jakoś wyciągnęła od niego więcej informacji…

Zaczęłam zastanawiać się, czy chce usłyszeć dalszą część tej historii. Byłam naprawdę wyziębiona, na dodatek miałam wrażenie, że to, co Adam mi zaraz powie dodatkowo zmrozi krew w moich żyłach. Ale skoro już zaczął mówić, nie miałam odwagi mu przerywać. Być może nigdy więcej nie będę miała szansy tego usłyszeć.

– Gość był spory kawałek dalej, gdy zobaczył, jak z domu, w którym przyjmowały klientów rozwiązłe kobiety, wychodzi i wsiada do auta dwóch bardzo pijanych strażników – przerwał na chwilę  by podmuchać w zmarznięte dłonie. Z ust wydobywały mu się kłęby pary. – Jak większość ludzi bał się im jednak zwrócić uwagę. Poszedł więc lasem dalej. Oni posiedzieli podobno trochę w tym samochodzie i chyba zasnęli. Człowiek pomyślał, że to dobrze, bo może się prześpią i wytrzeźwieją. W końcu nawet zapomniał o całym zajściu. Kiedy jednak był na wysokości moich przejeżdżających rodziców, znowu ujrzał ich w aucie, które zygzakiem jechało przez leśną drogę. – Rozluźnił dłonie i na powrót zacisnął, tak że widziałam, jak zbielały mu kostki.

– Ci sukinsyni nawet nie zwolnili. Uderzyli w rodziców i wjechali samochodem wprost do rowu, ciągnąc ich oboje na masce. Przybili ich tam do ziemi. Dosłownie…

Wydałam głośne westchnienie i przycisnęłam dłonie do ust. To było okropne. Gdy tylko wyobraziłam sobie całą tę sytuację, poczułam, że robi mi się niedobrze. Adam zauważył ową reakcję i chociaż wiedziałam, że chciał do mnie podejść, teraz najważniejsze było, by w końcu to z siebie wyrzucił.

– Teren był całkiem zalesiony, najbliższe domy były jakieś dwa kilometry dalej. A facet schował się za drzewami i zwyczajnie bał się pokazać, bo wiedział, że rodzicom sam nie pomoże, a sobie napyta jedynie biedy. Nie minęło ponoć dwadzieścia minut, a na miejscu pojawili się inni strażnicy dwoma samochodami. Odholowali pojazd i zapakowali do środka kolegów, którzy nadal nie zdawali sobie z niczego sprawy. Dopiero wtedy zawiadomili służby medyczne. Nawet jeśli moi rodzice jeszcze wtedy żyli, nikt o to nie dbał. Nie dali im żadnej szansy na ratunek. – Skrzywił się i splunął w krzaki.

Te wspomnienia budziły w nim wyraźny niesmak. Nie mogłam się temu dziwić. Ani nawet, że nie chciał o sobie opowiadać. To były bardzo poufne informacje. Nie wyjawia się takich historii komuś przypadkowemu.

– Ciotka powiedziała mi o wszystkim z najdrobniejszymi szczegółami. Uznała, że jestem wystarczająco dojrzały, by znać prawdę i zrozumieć, że nie wolno ufać władzom i najlepiej nie wchodzić im w drogę. Była twardą, mądrą i dobrą kobietą. Niestety też starą i schorowaną. Umarła jakieś cztery lata później. A ja? – zaśmiał się gorzko. – Chcieli mnie wysłać do domu dla sierot. Naiwni... Uciekłem, gdy tylko spuścili wzrok. Dzięki Annie nie byłem głupi. Ciotka długo chorowała i wiedziałem, że to się w końcu musi stać. Zrobiłem zapasy, byłem spakowany i gotowy. Tata zbudował kiedyś ze mną chatkę w lesie. Tylko my o niej wiedzieliśmy. Nawet mama i Anna nie miały pojęcia, że istniała. Uciekłem w tamto miejsce, wcześniej nauczyłem się jednak robić wnyki i znajdować wodę. Wiedziałem, które grzyby i owoce są jadalne. Umiałem rozpalić ogień. Warto było zawalić kilka testów i nie przespać paru nocy. Dawałem sobie jakoś radę, dopóki ta mała chatka się nie rozpadła. Musiałem szybko poszukać miejsca do noclegu. Zimą nie sposób przetrwać bez dachu nad głową. Zawędrowałem więc do stolicy. W kanałach czy opuszczonych kamienicach zawsze można było znaleźć miejsce do spania. Zdarzało się jednak, że tamtejsi bezdomni mnie przepędzali. Bywało, że spałem na ławce w parku. Tam właśnie spotkałem Zofię. A potem ciebie. – Spojrzał na mnie, ale szybko odwrócił wzrok. – Widziałem, jak wtedy na mnie patrzyłaś. Tymi wielkimi oczami i wzrokiem pełnym obrzydzenia. Przestraszona. I nie mogłem być zły na ciebie, tylko na siebie, bo zapomniałem kim naprawdę jestem. Człowiekiem, takim samym jak ty i inni ludzie. Nie kimś gorszej kategorii. Musiałem tylko na nowo się nim stać. Odnaleźć siebie. Pomyślałem, że zbuduję chatkę, ale gdzieś indziej niż ta poprzednia. Z dala od wspomnień. Zbierałem więc gałązki, kradłem rzeczy z ruin, ściągałem meble i co tylko się dało, byle zbudować nową chatę i nadać jej wygląd domu. Domu, o którym zapomniałem, bo myślałem, że wcale nie muszę go mieć. Tłumaczyłem sobie, że to dobrze być samotnikiem, nikomu nie ufać i nikomu nie pozwolić się dotknąć. Ale ty… – Zerknął na mnie i pokiwał głową. – Ty sprawiłaś, iż znowu zacząłem czegokolwiek pragnąć. Być sobą, mieć marzenia. Dlatego jestem na ciebie taki zły, że siebie karzesz. To przecież nie twoja wina, iż ktoś skrzywdził twoją rodzinę, tak jak i nie moja, że ktoś zabił moich rodziców. Też się obwiniałem, iż może byłem niedobrym synem i dlatego chcieli rozwodu, że któreś z nich chciało odejść, bo miało mnie dość. Trochę potrwało zanim zrozumiałem, że to była ich wspólna decyzja, a zatajając ją przede mną starali się mnie chronić. A winę za ich śmierć ponoszą wyłącznie władze. – Ponownie splunął. – Właśnie oni. Ci skurwiele i mordercy! Nie ja. Tak jak i nie ty jesteś winna śmierci twoich bliskich. Rozumiesz? Czy już wiesz czemu tak o nich wtedy mówiłem? Czemu byłem dla ciebie opryskliwy? Bo ich naiwnie broniłaś. Nie mogłem tego przeboleć. Najpiękniejsza dziewczyna na świecie wolała ich ode mnie… – zamilknął i uśmiechnął się smutno, po czym kontynuował. – Uświadom sobie zatem, że to właśnie oni są powodem całego zła. Potrzebujesz dowodów? Ależ proszę! – Podniósł ręce do góry, po czym zaczął wyliczać na palcach. – Sprzedaż dzieci, zniewolenie dorosłych, gwałty, morderstwa…

Niespodziewanie podszedł do mnie i ścisnął mnie za łokcie. Mocno. Zabolało, ale nie dałam tego po sobie poznać.

– Nie ty jesteś winna Lilianno, nie ty! To oni są sprawcami wszystkich nieszczęść. Nie staraj się więc zakładać maski tej oschłej i zimnej kobiety. – Ścisnął jeszcze mocniej i chociaż ból był dotkliwy, nawet nie jęknęłam. – Nie wmówisz mi, że taka jesteś. Nie po tym, gdy widziałem twój stosunek wobec ojca. Jesteś cudowna. Żyjesz, by czuć, mówić, smakować i śmiać się. Nie, by zamykać się w sobie. Proszę cię. – Ujął mój podbródek z delikatnością, o którą go teraz nie podejrzewałam, po czym spojrzał mi w oczy. – Bądź sobą.

To był ten moment. Ta chwila. Czekałam na nią przez cały ten czas. Chciałam to zrobić wcześniej, ale wiedziałam, że nie mogę. Teraz jednak złość przeminęła. Wspięłam się zatem na palce i otoczywszy Adama ramieniem, mocno pocałowałam....

Kocwiaczek

opublikowała opowiadanie w kategorii miłość i dramaty, użyła 2798 słów i 15795 znaków, zaktualizowała 1 paź 2020. Tagi: #katastrofa #tajemnica #przemoc #miłość #strata

1 komentarz

Zaloguj się aby dodać komentarz. Nie masz konta? Załóż darmowe konto

  • shakadap

    Brawo.  
    Świetnie opisane emocje.
    Ciekawe co dalej nastąpi.  
    Pozdrawiam i powodzenia

    1 paź 2020

  • Kocwiaczek

    @shakadap dziękuję:) powiem tylko, że będzie coraz goręcej ;)

    1 paź 2020