La Belle Époque, czyli biseksualnej awanturniczki rok z życia i spraw (część 8)

La Belle Époque, czyli biseksualnej awanturniczki rok z życia i spraw (część 8)Zapraszam na epizod ósmy – krótki, ale baaardzo intensywny!

***

ROZDZIAŁ 8/30 – Letnie morderstwo maszyną do pisania

*

   Niewielki dworzec kolejowy w Salisbury powitał nas niemal dokładnie tak samo jak wszystkie jemu podobne: niespecjalnie zgrabnym budynkiem, pojedynczymi osobami z równie nielicznymi bagażami na peronie oraz wyraźnie znudzonym zawiadowcą. Jedyne odchylenie od małomiasteczkowej normy – poza oczywiście górującą nad całym okolicznym krajobrazem, monumentalną wieżą miejscowej katedry – stanowiła ubrana we wzorzysty płaszcz, rozglądająca się uważnie spod równie krzykliwego kapelusza młoda kobieta. Mało tego: czekająca najwyraźniej na nas, bo ledwo zeszłyśmy z Shirley ze stopni wagonu, a od razu się zbliżyła.
   – Przepraszam, mam ja przyjemność z panią Helms? – zaszczebiotała z twardym akcentem.
   – Panną Helms, jeśli już. Ale tak, to ja. A to panna Wettson.
   – Miło mi. Ja się nazywam Bella Basque de Villes. Ja chcę zabrać panie i zawieźć do nasza rezydencja. Czyli moja i Jamesiny się ma rozumieć. Jest mi bardzo miło, jak się panie będą zgodne.
   Zerknęłam na Shirley. Wydawała się tak samo zaskoczona jak ja, niemniej zgodziłyśmy się na propozycję, tylko najpierw zgodnie z planem postanowiłyśmy zostawić rzeczy w zamówionym pokoju. W sumie przejażdżka lekkim, miękko resorowanym powozem do gospody, meldunek i odjazd w kierunku posiadłości zajęły nam niecałą godzinę. Godzinę zastanawiania się, po co właściwie Bella po nas podjechała? Skąd w ogóle wiedziała o naszym przybyciu? I dlaczego wciąż uparcie milczała, mimo parokrotnych prób zagajenia rozmowy, na dodatek nie przestając się uśmiechać?
   Ledwo jednak wyjechałyśmy za rogatki, a prowadząca z wyraźną wprawą Bella odwróciła się do nas bokiem i powiedziała poważnym tonem z równie niewesołą miną:
   – Ja od razu przepraszam za to, że udawała taka szczęśliwa. I za mój języka też, ale się będę bardzo starała, żeby wszystko bardzo mówić, dobrze? Ja wiem, że w ten list, co był do pań wysłany, to Jamesina nie napisała bardzo dużo, ale ona nie mogła więcej. Ona się boi bardzo. Trudno mi jest to tak łatwa powiedzieć, bo to dla mnie też jest bardzo niemiła sprawa, bo jej mąż to przecież też jest mój brat. I on bardzo kocha oną, i ona też bardzo on kocha, ale on jest… jak to się tu nazywa… w gorąca woda wymyty? A Jamesina też jest silna kobieta z ogromna temperamenty i ona nie daje sobie rozkazać i… Ja nie chciałam wierzyłam, jak ona mi to powiedziała w wielki sekret, ale potem sama słyszałam, że mój brat na nią bardzo krzyczał. I groźby do niej mówił. I… ona mi wtedy powiedziała, żebym ten list do pani zawiozła w tajemnica.
   – Ona osobiście? – Shirley przerwała wywód. – Przecież dostarczył go wasz zarządca!
   – No tak, bo ona… ona najpierw dla mnie poprosiła, ale ja nie mogłam jechać za prędko, bo musiałam tutaj być, to wtedy powiedziała to do tamtego zarząda, bo on jechał zaraz w ten sam dzień.
   – No dobrze, dobrze, ale skąd pani wiedziała, o której będziemy? Przecież nie napisałam odpowiedzi! – wtrąciła Shirley.
   – Ja widzę, że z pani to jest naprawdę taka bardzo mądra dedektywa, co wszyscy mówią! – Bella się zaśmiała. – A na prawdę, to ja nie czekała na panie, ale na tego właśnie zarządzania, bo on miał też wracać przez pociąg. Ale nie wiedziała dokładnie jakim, to musiała przychodzić na każdy, co jedzie z Londyn. I miałam bardzo duża szczęście, bo już w ten pierwszy panie były! Bardzo się cieszę i Jamesina też na pewno się będzie cieszy, że tak szybko! Bo ona jest bardzo, bardzo zdenerwowana i bardzo boi!
   Co prawda zarówno owa żartobliwa uwaga o nadprzyrodzonych zdolnościach Shirley, jak i zwłaszcza dość naiwne tłumaczenia Belli zabrzmiały mi cokolwiek sztucznie, nie miałam jednak czasu się nad tym zastanawiać, bo wtem skręciłyśmy z głównej brukowanej drogi w boczną, prowadzącą do bramy posiadłości. Przystanęłyśmy na rozległym podjeździe i miałyśmy już zsiadać, lecz Bella nieoczekiwanie nas powstrzymała:
   – Ja przepraszam, ale nie wiem, czemu nikt nie ma – mruknęła. – Jamesina powiedziała, że ona chciała nas witać. Może u siebie jest? Panie żeby zaczekały, a ja pójdę do niej do pokój i zobaczę, czy wszystko się dobrze.
   Chcąc nie chcąc, zostałyśmy na dole. Shirley przeszła pod niedaleką stajnię i zagadnęła koniuszego, a ja kręciłam się w kółko, zerkając to na okna dworku, to pod własne nogi. Minęła jedna minuta, druga i co najmniej piąta, gdy wtem powietrze przeszył najpierw metaliczny rumor, jakby ktoś rzucił o parkiet wiadrem pełnym złomu, po chwili męskie wrzaski, a nim zdążyłyśmy zareagować, jeszcze przeraźliwe wołanie o pomoc. Tym razem kobiece.

   Shirley stała bliżej i to ona pierwsza doskoczyła do wejścia, ale wyprzedziłam ją na schodach. Kiedy byłam już na górze, zawahałam się na moment, czy obrany w ciemno kierunek ku pokojowi Jamesiny będzie słuszny, lecz na szczęście (czy raczej szczęście w nieszczęściu) kolejny krzyk potwierdził mój wybór. Wpadłyśmy więc obie przed niedomknięte drzwi i…
   Na samym środku saloniku zobaczyłam Fritza. Tym razem jednak w niczym nie przypominał on dumnego eleganta w nienagannie skrojonym mundurze, a bardziej wyciągniętego z rynsztoka szaleńca, który z dzikim rykiem oraz nie mniej ciężkim pogrzebaczem w uniesionej ręce szarżował wprost ku przewróconej na plecy Belli.
   Odruchowo sięgnęłam pod połę sukni, szukając dłonią tego samego pistoletu, którym nie tak wcale dawno nastraszyłam Scarlett, lecz trafiłam w próżnię. Ostatecznie wybrałam się przecież nie na nocną przechadzkę po dzielnicy cudów, a do posiadłości prawdziwej damy, więc… I wtedy zauważyłam coś jeszcze. Coś, co momentalnie mnie sparaliżowało.  
   Do tego stopnia, że i tak nie byłabym w stanie wyciągnąć broni, nie mówiąc już o jej użyciu. Stałam jak słup soli, widząc kątem oka dopadającego Bellę Fritza. Shirley, podrywającą (wyciągnięty nie wiadomo skąd ani kiedy) swój nieodłączny ciężki rewolwer Webleya. Błysk wystrzału. Upadające na podłogę ciało.

   Nic mnie to jednak nie obchodziło. Absolutnie nic. Wpatrywałam się jak zahipnotyzowana w burzę płomieniście rudych loków, rozsypanych bezładnie po biurku. W sterczące z samego środka tychże pukli chromowane wnętrzności powykręcanego Underwooda. W zabryzgany bezkształtnymi fragmentami lodowato beznamiętnego metalu i strzępami wciąż ciepłego ciała blat. W intensywnie czerwone krople, spływające na bielutki niczym śnieg na bożonarodzeniowych pocztówkach dywan. W Jamesinę.
   Czy raczej to, co z niej pozostało.

***

Tekst: (c) Agnessa Novvak
Ilustracja na podstawie obrazu Carla Schweningera

Opowiadanie zostało opublikowane premierowo na Pokątnych 12.06.2023. Dziękuję za poszanowanie praw autorskich!

Droga Czytelniczko / Szanowny Czytelniku - spodobał Ci się powyższy tekst? Kliknij łapkę w górę, skomentuj, odwiedź moją stronę autorską na Facebooku (niestety nie mogę wkleić linka niemniej łatwo mnie znaleźć)! Z góry dziękuję!

Dodaj komentarz