La Belle Époque, czyli biseksualnej awanturniczki rok z życia i spraw (część 28)

La Belle Époque, czyli biseksualnej awanturniczki rok z życia i spraw (część 28)Zapraszam na rozdział dwudziesty ósmy, będący wprowadzeniem do wielkiego finału!

***

ROZDZIAŁ 28/30 – Zimowa sztuka wymaga ofiar

*

   A wyznała wszystko. Powiedziałabym, że nawet więcej, niż powinna. Nie tylko to, o czym już wiedziałam lub co najmniej podejrzewałam, na czele ze śledzeniem zarówno samej Belli, jak i przy okazji mnie – gdyż to właśnie Shirley w przebraniu była między innymi tą sprzedawczynią, którą wtedy Bella zrugała na ulicy, tamtą malarką w Salisbury czy nawet wcześniej ową tajemniczą damą w „Moulin noir” – lecz także rzeczy, które wywracały do góry nogami moje mniemanie o osobie, o której myślałam, że wiem wszystko. Tymczasem tak samo, jak Bella wykorzystała mnie, by zatuszować własne winy, tak Shirley postąpiła ze mną w dokładnie tym samym celu. Mimo bowiem miesięcy zbierania domysłów, poszlak, zeznań i czego tam jeszcze, wciąż nie miała w ręku tego jednego koronnego dowodu, który pozwoliłby jej na ostateczne oskarżenie Belli. Postanowiła więc użyć mnie. Tak właśnie: użyć. Jako narzędzia do sprowokowania Belli, by ta się przyznała. Bez liczenia się z moim zdaniem, bez oglądania się na moje uczucia i przede wszystkim bez dbania o ewentualne konsekwencje. Nie powiedziała mi nawet o tak podstawowej kwestii, że cały teren wokół portu był obstawiony przez policję i to właśnie ich oddział, zaalarmowany strzałami, wbiegł na statek. Może gdybym wiedziała, to wtedy…
   Ale nie wiedziałam. Nie wiedziałam, bo nikt nie był łaskaw mnie o tym poinformować, podobnie zresztą jak o bardzo wielu równie istotnych sprawach. I dlatego o ile pośrednio winne temu, co się wydarzyło, były Jamesina oraz Bella, o tyle to właśnie Shirley przelała kielich pełen nieuniknionej tragedii. Czy raczej z pełną premedytacją go wywróciła. To przez nią zabiłam osobę, którą uważałam za przyjaciółkę, to przez nią targnęłam się na własne życie i to przez nią miałam codziennie oglądać jakże namacalne świadectwa tych czynów w lustrze. I nieważne, jak bardzo bym się nie starała, nie potrafiłam temu zaprzeczyć. A już tym bardziej nie chciałam.
   Ostatecznie jednak postanowiłam dać Shirley drugą szansę. Doceniłam jej odwagę, podziękowałam za szczerość i nawet pomogłam podnieść się z podłogi, lecz na koniec dodałam, że:
   – Zdaję sobie sprawę, że oczekujesz ode mnie bardzo konkretnej odpowiedzi, ale naprawdę nie wiem, czy kiedykolwiek w pełni ci wybaczę, Shirley. Zbyt wiele się stało, żeby ta jedna rozmowa miała wszystko naprawić. Na razie będę wciąż z tobą mieszkała i przynajmniej postaram się traktować cię dokładnie tak samo, jak wcześniej, ale nie wymagaj ode mnie więcej. A zwłaszcza nie teraz. Jeśli dojrzeję do pewnych decyzji, sama ci o tym powiem. Mam tylko jedną prośbę na koniec. Jedną, ale ważną. Nie mieszaj mnie więcej w swoje sprawy. Nie zrzucaj na mnie swoich frustracji i niepowodzeń. Nie proś mnie o pomoc. To jest między nami skończone. Jak widzisz, mam teraz inne sprawy na głowie – wskazałam się palcem i przynajmniej spróbowałam uśmiechnąć – i chcę się skupić tylko i wyłącznie na nich. Na moim bólu, na mojej złości i pretensjach wobec ciebie, ale też na moim ślubie z moim mężczyzną, na mojej karierze, na moich planach. Moich, nie twoich. I mam nadzieję, że nie będę musiała ci tego przypominać.
   Shirley po wysłuchaniu tego milczała. Długo. Zbyt długo. Byłam świadoma, że moja reakcja była co najmniej chłodna, podczas gdy ona zapewne liczyła na więcej. Być może nawet dużo więcej, lecz w tym momencie nie miałam siły, by wdawać się w dłuższe dyskusje, a proste powiedzenie „oj tam, oj tam, nic się nie stało” byłoby niczym innym jak ordynarnym kłamstwem. W końcu jednak odpowiedziała:
   – Dobrze. Będzie, jak chcesz. Nie mam do ciebie pretensji o takie postawienie sprawy i po prawdzie nawet ci dziękuję, bo wiem, że mogłaś mnie potraktować znacznie gorzej. Dam ci tyle czasu, ile będziesz potrzebowała i przyjmę każdy twój osąd, nawet jeśli nie do końca się z nim zgodzę – wymruczała pod nosem. – Kiedyś nawet opowiem ci ze szczegółami o tym, że Bella, choć przez długi czas wydawała mi się główną antagonistką, tak naprawdę była jedynie marionetką, za której sznurki pociągała niejaka Herculia Papillot. I to dopiero jest wcielona diablica, stojąca między innymi za ostatnim przewrotem parlamentarnym w… Ale żeby nie przedłużać, mam dla ciebie coś jeszcze. Jak leżałaś w szpitalu, przyszedł do ciebie list. Wybacz, że go otwarłam, ale sama rozumiesz, jaka była sytuacja.  
  
   Wyrwałam jej z dłoni tych kilka kartek i zaczęłam pożerać je wzrokiem.

"Szanowna panno Wettson… jest mi niezmiernie miło, że wciąż pani o nas pamięta… oczywiście przekazałam pozdrowienia, natomiast przesłane środki przeznaczę zgodnie z życzeniem… i tak dalej…"

   O, wreszcie!

"Co się zaś tyczy Aoudy, to proszę sobie tylko wyobrazić, że aż podskoczyła z radości na wieść o liście i w emocjach niemal wyrwała mi go z rąk. Ech, tyle lat i tyle mych płonnych prób wychowania jej, a tymczasem wciąż jest ona tak naprawdę tą samą niesforną dziewczyną, która wtedy nie odstępowała panienki na krok! Pragnę tutaj jednak od razu zaznaczyć, że poza tą drobną niedogodnością zarówno ja, jak i przede wszystkim pani, panno Wettson, możemy być z niej prawdziwie dumne, gdyż tak samo, jak wtedy panienka pomogła jej, tak teraz ona wspiera bardziej potrzebujących od siebie. I to właśnie dzięki jej tytanicznej pracy, jej staraniom oraz jej wstawiennictwu udało się nam…"  
  
   Doczytałam, obejrzałam załączone fotografie, znów przeczytałam od początku do końca, znów obejrzałam. Po czym wybrałam jedną, przedstawiającą wiadomo kogo w otoczeniu gromadki dzieciaków, którą postanowiłam zachować tylko dla siebie. Wzięłam nawet szkło powiększające, by dokładniej przyjrzeć się kwiatowym wzorom na sięgającej ziemi sukni, bransoletkom na pomalowanych dłoniach, bindi na czole. Tak samo ogromnym ciemnym oczom i temu samemu cudownemu uśmiechowi, które ani a nic nie zmieniły się przez te wszystkie lata.
   Posiedziałam jeszcze trochę z Shirley, porozmawiałyśmy w spokojniejszej (choć wciąż odczuwalnie chłodnej) atmosferze, po czym przeprosiłam ją grzecznie i poszłam do siebie. Znaczy najpierw do pana Hedsona, by sprawdzić, czy ma zamiar wywiązać się ze swoich obietnic. Od razu. Najlepiej przy pomocy poczęstowania mnie jakimiś egzotycznymi słodkościami, podkreślającymi przyjemność następnego i jeszcze następnego obcowania z listem. I zdjęciem oczywiście.

*

   Kiedy wreszcie zaczęłam nie tylko czuć się jak w miarę zdrowa kobieta, ale i w ramach własnych możliwości także tak wyglądać, przy pierwszej nadarzającej się okazji odwiedziłam państwa Morsteen. Na wstępie przeprosiłam za me niegodne prawdziwej damy zachowanie i jednocześnie podziękowałam za obdarzenie syna niemałym przecież kredytem zaufania, jaki obiecałam wspólnie z nim niezwłocznie spłacić. Zaspokoiłam też ich nieukrywaną ciekawość, zdejmując kapelusik, odsłaniając wciąż nie do końca wygojony bok i przy okazji prezentując list z podziękowaniem od samego naczelnego komisarza Metropolitan Police Service, który to nie mógł się nachwalić mych zasług oraz aż do przesady podkreślał poniesione ofiary, złożone na ołtarzu dbania o ład, porządek i inne podobne pierdoły. Oczywiście o tym, że cała sprawa śmierdziała gorzej niż Tamiza w letni wieczór, już nie wspomniał. Podobnie jak o konieczności zatuszowania jej pokaźną kasetką pełną funtów szterlingów w złocie, paroma pomniejszymi szantażykami na niższych oraz momentami dość gniewnymi notami dyplomatycznymi w wyższych kręgach władzy.
   Jakby tego było nie dość, poza bardzo istotnym, lecz mimo wszystko jedynie papierkiem, dostałam jeszcze oficjalny order, który nosiłam teraz z dumą niczym najwspanialszy klejnot. Bo mogłam i chciałam. Bo wreszcie nie musiałam się wstydzić ani siebie, ani swojego postępowania. A już na pewno nie przed ludźmi pokroju siedzących przede mną arystokratów, którzy po lekturze owego dokumentu i pomachaniu im medalem przed zdecydowanie mniej zadartymi niż wcześniej nosami zrobili się jacyś tacy mali.
   A skoro tak, nic już nie stało na przeszkodzie, bym wzięła własny los we własne ręce i naprawdę przestała się oglądać na innych. A gdy już oficjalnie zarezerwowałam termin ślubu, ustaliłam listę gości i wybrałam menu na przyjęcie, postanowiłam zrobić jeszcze jedno. Konkretnie ostatni raz w życiu zaszaleć jak kiedyś. No, prawie, bo pewnych granic nie miałam zamiaru przekraczać. Aczkolwiek…
   …aczkolwiek mimo wszystko się powstrzymałam. Nawet jeśli wybrałam się do „Moulin noir”, gdzie na każdym kroku czyhały coraz to bardziej kuszące ciało i duszę pokusy, to wciąż owe wspomniane wcześniej granice pozostały nietykalne. Choć momentami łatwo nie było, oj nie!
  
   Z początku pomyślałam, by wyprawić wieczorek panieński w towarzystwie wszystkich obecnych, lecz ostatecznie doszłam do wniosku, że większości z nich nie kojarzyłam nawet z widzenia, dlatego też zdecydowałam się ostatecznie na dobrze znaną trójkę: Febę, Maraschino i oczywiście Nigellę. Nie wdając się w zbędne dysputy, położyłam na stole całkiem spory stosik świeżutko wybitych suwerenów z wizerunkiem jaśnie panującego króla i zapowiedziałam, że zrobią z nimi, co zechcą. A najlepiej wydadzą razem ze mną na wszelkie możliwe oraz niemożliwe przyjemności.
   Rozsiedliśmy się więc w najlepszej loży i obejrzeliśmy może niespecjalnie ambitną, niemniej całkiem zabawną farsę pod wiele mówiącym tytułem „Niezwykle hojnie obdarzony przez naturę leśniczy ratuje przed zarośniętym wilkiem gwałcicielem niewinną panienkę w czerwonym kaptureczku i niczym ponadto”, racząc się w jego trakcie najlepszymi frykasami z niedalekiej restauracji. Że o szampanie nie wspomnę. Później natomiast przeszliśmy do prywatnego pokoju Nigelli, by podziwiać równie prywatny pokaz panny Ditty von Dupree, która najpierw wypluskała się w wielkiej kryształowej misie, wypełnionej po same brzegi mieniącą się wszystkimi kolorami tęczy pianą, a później zaserwowała nam iście czarodziejskie sztuczki z niewielkimi złoconymi piłeczkami w roli głównej.
   Gdy już się wypodziwialiśmy, wybawiliśmy i oczywiście co nieco wypiliśmy, wówczas… cóż, zaczęliśmy rozmawiać. Tak po prostu. O mnie, o nich, o czym tylko nam się zamarzyło. Bez żadnego skrępowania powiedziałam, co właściwie przeżyłam na naszym ostatnim pamiętnym spotkaniu i w jaki sposób wpłynęło to na moje życie. No i jak miałam zamiar wykorzystać te doświadczenia w swej przyszłej małżeńskiej alkowie. Oni zaś odwdzięczyli się paroma czasami pikantnymi, innym razem zabawnymi czy wreszcie autentycznie wzruszającymi przypowieściami.

***

Tekst: (c) Agnessa Novvak
Ilustracja na podstawie obrazu Carla Schweningera

Opowiadanie zostało opublikowane premierowo na Pokątnych 12.06.2023. Dziękuję za poszanowanie praw autorskich!

Droga Czytelniczko / Szanowny Czytelniku - spodobał Ci się powyższy tekst? Kliknij łapkę w górę, skomentuj, odwiedź moją stronę autorską na Facebooku (niestety nie mogę wkleić linka niemniej łatwo mnie znaleźć)! Z góry dziękuję!

Dodaj komentarz