La Belle Époque, czyli biseksualnej awanturniczki rok z życia i spraw (część 19)

La Belle Époque, czyli biseksualnej awanturniczki rok z życia i spraw (część 19)Zapraszam na epizod dziewiętnasty, w którym co prawda nie będzie wiele rozpusty, za to strzelanie już tak!

***

ROZDZIAŁ 19/30 – Jesienne mezalianse ze wszech miar

*

   Oczywiście zdążyłam w międzyczasie wyobrazić sobie wszelkie możliwe oraz niemożliwe scenariusze spotkania z rodziną Morty’ego i byłam przygotowana na każdą ewentualność. Oczywiście poza tą, która naprawdę miała się wydarzyć. Oczywiście, do podlondyńskiej ladacznicy nędzy!
   Zaczęło się od tego, że Morty, zamiast zamówić zwyczajową dorożkę, sam podjechał pod mnie lekką dwukółką. Drugim zaskoczeniem był cel podróży: spodziewałam się raczej krótkiej jazdy w stronę centrum miasta, gdy tymczasem droga prowadziła nas zdecydowanie w kierunku nie tyle nawet przedmieść, co wręcz wiosek. Aż wreszcie po niemal trzech kwadransach tłuczenia się przez momentami całkiem spore wertepy, przystanęliśmy przed całkiem stylową, piętrową letnią rezydencją.
   Z każdym krokiem przychodziły mi do głowy coraz dosadniejsze komentarze na temat różnic między tym, co wcześniej mówił mi Morty, a tym, co widziałam na własne oczy, niemniej stwierdziłam, że nie będę złośliwa. Przynajmniej na razie. Podobnie cierpliwie znosiłam ciekawskie spojrzenia służby, oceniające braci Morty’ego, a zwłaszcza jednoznacznie krytyczne jego rodziców, rozsiadłych wielkopańsko za stolikiem w saloniku.
   Wciąż jednak, mimo ewidentnie chłodnego przyjęcia, zachowywałam się z przesadną wręcz uprzejmością. Ukłoniłam się, przedstawiłam, w samych superlatywach pokrótce opowiedziałam o sobie oraz znajomości z Mortym. I przede wszystkim próbowałam na bieżąco reagować na zmieniające się nastroje. Gdy gospodarzy coś interesowało, zaspokajałam możliwie grzecznie ich ciekawość, gdy zaś milczeli, sama próbowałam podtrzymywać rozmowę. A to pochwaliłam piękną willę, a to pogratulowałam tak zdolnego syna, a to nawet nawiązałam do bieżącej sytuacji społeczno-politycznej, chcąc udowodnić, że interesuję się także ważkimi sprawami światowymi. Znaczy, że „Chińczycy trzymają się mocno”, czy jakoś tak.
  
   Niestety, na próżno. Może gdybym była młodą, zapatrzoną ślepo w bogatego kawalera panienką, wszystko wyglądałoby inaczej, ale… no właśnie: nie byłam. I choć starałam się, jak tylko umiałam, odpowiadać wyczerpująco na wszystkie pytania – nawet te skrajnie tendencyjne – to po ledwie godzinie tego publicznego przesłuchania najzwyczajniej mi się odechciało. Owszem, nie spodziewałam się cudów, jednak nie myślałam, że uzasadnione przecież wątpliwości dotyczące mojego wieku, pochodzenia czy szeroko rozumianej pozycji społecznej zamienią się w stek pretensji. Żeby nie powiedzieć: kpin. I to od kogo? Od ludzi, którzy może mieli pieniądze – i to bardzo konkretne – jednak dorobili się ich w typowy dla podobnych im nuworyszy sposób, czyli „tu kup tanio, tam sprzedaj drogo, kapitalizm über alles!”. A jako że nie byłam na tyle naiwna, by wierzyć, że słodkie mizdrzenie się do kogokolwiek miałoby cokolwiek tu zmienić, zaczęłam coraz uważniej przyglądać się otoczeniu.
   Ojciec Morty’ego, choć starał się udawać jaśnie-co-najmniej-diuka-z-równie-diukowskim-kijem-w-diukowym-zadku, wyglądał w sumiastych wąsiskach i wcale nie mniej okazałych bokobrodach bardziej jak gazetowa karykatura Franza Josepha. Matka, wciśnięta ciężarem rozłożystego kapelusza głęboko w fotel, kojarzyła mi się z kolei z widywanymi podczas spacerów po parkach podstarzałymi damulkami, udającymi, że czas ich się nie ima. Ta, jasne, tylko równie wyliniałego spaniela jej brakowało… Z kolei bracia – jeden niski, a drugi z brodą – bardziej niż moimi konkretnymi odpowiedziami na konkretne pytania interesowali się raczej zdobiącym równie konkretny dekolt wisiorkiem.
   Najciekawsze jednak działo się na ścianie, przyozdobionej nie tylko łowieckimi trofeami, lecz także bronią, którą najpewniej te okazy ubito. Parę sztuk rozpoznałam od razu, innym musiałam się bardziej przyjrzeć, niektóre natomiast wyglądały jak egzemplarze robione typowo na zamówienie, bo nijak nie mogłam ich przypisać do żadnego znanego mi producenta. Ewentualnie po prostu nie byłam ekspertką od strzelb na hipopotamy, wiewiórki względnie inne mamuty. Co nie znaczyło, że bym się z nimi bardzo chętnie nie zaznajomiła. I to z bliska. Co prawda wątpiłam, by pozwolono mi na dotknięcie choćby jednej sztuki, nie mówiąc już o strzelaniu z kilku, ale czy naprawdę musiałam w ogóle się o to dopraszać?
   Najpierw pomyślałam o pyszniących się na honorowych miejscach kolubrynach na nitro express, które potrafiłyby przebić ściany salonu na wylot, lecz wydawały mi się one zbyt ostentacyjne. Wszystkie lżejsze sztucery były najzwyklejszymi czterotaktowymi repetierami, za którymi nie przepadałam, natomiast obsługi drylingu musiałabym się uczyć ad hoc. Potrzebowałam raczej czegoś, do czego nie była mi potrzebna instrukcja, co nie powaliłoby mnie na ziemię potężnym odrzutem i równocześnie pozwoliło na popisanie się umiejętnościami. I taki właśnie egzemplarz w postaci dobrze mi znanego karabinu, tyle że z dorobioną kolbą z profilowanym chwytem oraz lunetką, wisiał sobie nieco z boku.
   Wyjrzałam ponownie przez okno i wówczas przypomniałam sobie motyw z pewnego powieścidełka, jakim zabijałam czas w trakcie podróży pociągiem po Stanach. Z samej fabuły kojarzyłam tyle, że byli tam rewolwerowcy do wynajęcia, hrabina, którą mieli przewieźć przez pół Meksyku, jakieś ukryte złoto, takie tam awanturnicze klimaty. Za to bardzo dobrze pamiętałam scenę, w której dwaj doborowi strzelcy odstawiają iście cyrkowe przedstawienie z ostrzeliwaniem płonących pochodni. Tych co prawda nie dostrzegłam podobnych nigdzie w pobliżu, za to w oczy rzucił mi się zgoła inny, choć potencjalnie jeszcze bardziej efektowny cel. Mimo wszystko jednak nie chciałam być aż tak bezczelna, więc…
  
   – Przepraszam, że tak bezczelnie przerwę – przerwałam bezczelnie – ale czy pan osobiście upolował te wszystkie sztuki?
   – Eee… a tak, ja! To wszystko moje!
   – I ustrzelone z tej broni, która tutaj wisi, czy jakiejś innej?
   – Tak, z tej, ale jakie to ma znaczenie? I co właściwie może to panienkę interesować?
   – Czyli mam rozumieć, że jest ona całkowicie sprawna? – ciągnęłam. – Bo po prawdzie to owszem, bardzo interesowałby mnie ten przerobiony Winchester, trzeci od lewej.
   – Niestety, ale obawiam się, że to naprawdę nie przystoi…
   – Niestety proszę łaskawie wybaczyć, ale mam w głębokim poważaniu, czy mi to przystoi – odpowiedziałam słodko. – Powiem więcej: jeśli nikt nie raczy mi pomóc, to sama sobie zdejmę ten karabin i sama go sobie naładuję. Morty – zwróciłam się do niemniej zszokowanego niedoszłego narzeczonego – gdzie jest amunicja?  
   Podejrzewam tę szafkę pod spodem, ale nie mam specjalnej ochoty na grzebanie po wszystkich szufladach.
   – Wydaje mi się… – Morty spojrzał na mnie, ojca, matkę, braci i jeszcze obraz najwyraźniej dziadka na ścianie, aż w końcu wyjąkał – powinna być w tej u samej góry.
   – Dziękuję w takim razie i zapraszam za mną, bo chciałabym coś raz na zawsze wyjaśnić.
   Morty zaczął udawać, że go tam nie ma, jego matka ciężko się zapowietrzyła, ojcu wąs się nastroszył, natomiast bracia zgodnie powstali z wyraźnym zamiarem powstrzymania mnie siłą, ale zagroziłam im niechybnym (oraz jeszcze bardziej brutalnym) pozbawieniem atrybutów męskości, gdyby choć spróbowali. Po czym zdjęłam broń z wieszaka, wyjęłam pudełko i sprawnie załadowałam magazynek, licząc po cichu naboje. Zeszłam przez otwarte drzwi tarasu do ogrodu, gdzie przez moment jeszcze się zawahałam, czy naprawdę powinnam spalić za sobą wszystkie mosty, ale… i tak byłam już – nomen omen – całkowicie spalona u rodziny Moorsteen. Teraz i po sam kres czasu.
   – Wiem, że nie jestem idealną kandydatką nawet na okazyjną konkubinę, a co dopiero żonę dla państwa syna – zwróciłam się do wszystkich obecnych, stojących na schodach. – Nie mam majątku, nie mam sygnetu z herbem i nie mam dyplomu szanowanej pensyjki, w której nauczono by mnie haftowania, śpiewu, dobrych manier i innych podobnie bezużytecznych pierdół. Jestem za to córką oficera wojsk kolonialnych, która wychowała się w warunkach, w których wy wszyscy nie przetrwalibyście nawet tygodnia! Mieszkałam w Bengalu, gdzie widziałam polowanie nie na jelenie, sarny, dziki, lisy, borsuki, kuny czy tam jenoty, a na największe tygrysy, jakie chodzą po Ziemi. Podróżowałam po dzikich pustkowiach Pendżabu i Kaszmiru. Byłam w Transwalu zaraz po niedawnej wojnie. Przejechałam w poprzek pół Ameryki. Nie raz i nie dziesięć musiałam sięgać po broń, by przeżyć – może nieco za bardzo to udramatyzowałam, lecz nie podejrzewałam, by ktokolwiek kiedykolwiek miał skonfrontować to z rzeczywistością. – I dlatego nie pozwolę się obrażać ani wam, ani nikomu innemu! A chociaż nie mam nad kominkiem nie tylko poroża dorodnego byka, ale i nawet ogona jałówki, to nie uważam, bym odstawała umiejętnościami od wszystkich tych wszystkich nadętych łowczych, co to potrzebują nagonki z psami, żeby upolować byle cietrzewia!
   Z pogardliwą miną odpięłam celownik optyczny, stanęłam w setki razy powtarzanej pozie, oparłam policzek o skórzaną bakę i zgrałam muszkę ze szczerbinką na samym środku posążka pląsającej nimfy, wieńczącej fontannę ledwie dwadzieścia dwa, może dwadzieścia trzy jardy ode mnie. Konkretnie lewym sutku, bo stanowił on idealny punkt odniesienia. Owszem, odległość była śmiesznie mała, ale nie było moim celem udawanie snajpera, trafiającego moskita w cojones, a bardziej wspomniany cyrkowy popis. A do tego figurka nadawała się idealnie. Wybrana broń zresztą też.
   Strzeliłam, odczekałam moment i skomentowałam najbardziej pretensjonalnym tonem, na jaki było mnie stać:
   – Miał być celny, a znosi dobre pół cala w prawo i po skosie w dół! Że nie wspomnę o konieczności podszlifowania cyngla, bo chodzi jak rączka od kibla!
   Nie czekając na odpowiedź, przeładowałam błyskawicznym ruchem i ponownie wycelowałam. Naciskałam spust, przeładowywałam, znów naciskałam, znów przeładowywałam, ani razu nie odrywając oka od celownika. I tak do momentu, aż odstrzeliłam wszystkie palce skierowanej w moją stronę dłoni, oba ucha trzymanej amfory, a w miejscach oczu, ust i nosa odłupałam całkiem pokaźne kawałki kamienia.
Kontrolnie spojrzałam w pustą komorę i oddałam dymiącą jeszcze broń stojącemu z otwartymi ustami panu domu.
   – Bardzo dziękuję wszystkim obecnym za miłe przyjęcie! Nie musicie mnie odprowadzić do wyjścia ani tym bardziej odwozić do Londynu. Widziałam tu niedaleko zajazd z postojem dorożek i na pewno dam sobie radę. Aha, o przyszłość Morty… Mortimera też proszę się nie obawiać. Zaliczył zajęcia w szpitalu celująco i na pewno nikt nie będzie mu robił żadnych problemów zawodowych. Prywatnie natomiast obiecuję publicznie i przy wszystkich zebranych tu świadkach, że w absolutnie żaden sposób nie będę mu się naprzykrzała. Żegnam więc i życzę miłego dnia!
   Dygnęłam, obróciłam się na pięcie i pokazałam całemu zebranemu towarzystwu plecy. Ze szczególnym uwzględnieniem tej części, w której tracą one swą szlachetną nazwę.

***

Tekst: (c) Agnessa Novvak
Ilustracja na podstawie obrazu Carla Schweningera

Opowiadanie zostało opublikowane premierowo na Pokątnych 12.06.2023. Dziękuję za poszanowanie praw autorskich!

Droga Czytelniczko / Szanowny Czytelniku - spodobał Ci się powyższy tekst? Kliknij łapkę w górę, skomentuj, odwiedź moją stronę autorską na Facebooku (niestety nie mogę wkleić linka niemniej łatwo mnie znaleźć)! Z góry dziękuję!

1 komentarz

 
  • TakiJeden

    "Z samej fabuły kojarzyłam tyle, że byli tam rewolwerowcy do wynajęcia, hrabina, którą mieli przewieźć przez pół Meksyku, jakieś ukryte złoto..."

    W rzeczywistości to fabuła filmu "Vera Cruz". A rewolwerowcy to Gary Cooper i Burt Lancaster.
    :smile:

    3 wrz 2023

  • AgnessaNovvak

    @TakiJeden - brawa za spostrzegawczość! ;)

    4 wrz 2023