Zapraszam na epizod jedenasty, w którym pojawia się zapowiedziany wcześniej fragment nigdy niedokończonego opowiadania - pierwszy z dwóch.
***
ROZDZIAŁ 11/30 – Letnie morderstwo maszyną do pisania
*
Pogrzeb Jamesiny Basque de Villes, de domo Moriartyne, był skromną, prywatną uroczystością, której świadków mogłam dosłownie policzyć na palcach: ja, Shirley, Bella i grupka zupełnie nieznanych mi osób, w których podejrzewałam krewnych jednej lub drugiej rodziny. Do tego ksiądz, jego pomocnik oraz dwóch cmentarnych pomagierów. No i próbujący niezdarnie pozostać incognito inspektor LaStrade. I tyle. Bez wystawnej mszy, bez powozów pełnych kwiatów, bez długich przemów, nawet bez zwyczajowej stypy – ów fakt było szczególnie zastanawiający, gdyż Jamesina była przecież równie bogata, co znana w pewnych kręgach, niemniej chwilowo nieszczególnie się nad tym zastanawiałam. Wpatrywałam się za to zza woalki w gustowną (jakkolwiek w tym przypadku to określenie wydawało się nie do końca na miejscu) trumnę z lakierowanego na czarno drewna. Zamkniętą, bo mimo wysiłków pracowników domu pogrzebowego twarz Jamesiny nijak nie nadawała się do publicznego pokazania.
Na samej uroczystości trzymałam się jeszcze całkiem nieźle, jednak wystarczyło, bym wsiadła do dorożki, a cały ten pozorny spokój zaczął się sypać jak domek z kart. Nie miałam już siły, chęci, motywacji, wewnętrznego przekonania, że przecież całe życie przede mną… Dręczyłam się tak przez całą drogę do mieszkania, nie mając pojęcia, jak właściwie z tego wybrnąć. Jednak zapewne znowu bym się tylko rozryczała/upiła/spędziła dzień na pustym roztrząsaniu przeszłości (niepotrzebne skreślić), gdybym niechcący nie potrąciła nogą stojaka na parasole, stojącego przy drzwiach mojego pokoju.
I wtedy nie wytrzymałam. Złapałam za mebel i z wściekłością cisnęłam nim o witrynę z książkami. Tomiszcza rozsypały się głucho po dywanie, powodując tym jeszcze większą furię. Byłam tak wściekła na cały świat, że nawet nie zwracałam specjalnej uwagi, co właściwie wpadało mi w ręce i w jakim kierunku tym rzucałam. Że o steku rzucanych – dla odmiany w próżnię – wyzwisk, przeplatanych przyzywaniem Matki Boskiej na przemian z Księciem Piekieł, nie wspomnę. Ochłonęłam, dopiero gdy trafiłam w lustro, którego tłuczone szkło odprysnęło mi wprost w twarz.
Odruchowo spojrzałam w resztki zwierciadła i ujrzałam – cóż za zaskoczenie – siebie. Zgarbioną, rozczochraną, ze ściągniętymi brwiami, zaciśniętymi z wściekłości zębami i krwią na rozciętym policzku. W otoczeniu opadającego powoli pierza z poduszek, próbującego choć trochę przykryć scenę rodem z badziewnego horroru o niezrównoważonym psychicznie mordercy.
Wiedziałam, że jeszcze chwila, a wyjmę z szuflady broń i zastrzelę albo kogoś, albo co gorsza siebie. Musiałam coś ze sobą zrobić tutaj i teraz, zając się dosłownie czymkolwiek. I wówczas w wywróconej szufladzie zauważyłam plik papierów, o których po prawdzie zapomniałam, że w ogóle istnieją. Podeszłam do nich, rozłożyłam, przeczytałam pierwsze zdanie, drugie, kolejne… Świadectwa mej młodzieńczej naiwności, że „jak się bardzo chce, to można wszystko”, z góry skazanej na niepowodzenie nadziei na pisarską sławę oraz przede wszystkim najzwyklejszego grafomaństwa, które z dzisiejszej perspektywy wydały mi się tak żałosne, że aż autentycznie zabawne. Co jednak najważniejsze – choć nie miałam pojęcia, jak ani czemu właściwie się to stało – dzięki lekturze tego niewysłowionego barachła zaczęłam czuć się lepiej. Tak po prostu.
Dlatego przewracałam kolejne kartki, podśmiechując się w duchu to z pojedynczych akapitów, to całkiem sporych fragmentów opowiadań. Jak na przykład:
„Postawny mężczyzna w rozpiętym palcie wysiadł z dorożki i skierował kroki w kierunku co prawda pamiętającej jeszcze poprzednią epokę, lecz noszącej ślady niedawnego remontu willi, otoczonej przez równie zadbany ogród. Nie chcąc budzić domowników, możliwie jak najciszej otworzył drzwi własnym kluczem, zostawił bagaże i wierzchnie ubranie w przedpokoju, po czym przeszedł do kuchni. Na widok szerzącej się na stole resztkowo-herbaciano-ciastkowej anarchii mruknął coś pod nosem, ale ostatecznie stwierdził, że czego niby miał się spodziewać po ponad tygodniowych rządach trzech, pozostawionych samych sobie kobiet?
A może czterech? Pięciu? Doszedł do wniosku, że i tak w ciągu najbliższych paru godzin się tego nie dowie, więc tylko nalał nieco esencji z imbryczka do filiżanki, nastawił czajnik i poszedł w kierunku zapasowej sypialni. I o tyle dobrze, że zamiast odruchowo wparować do niego z lampą w dłoni, najpierw spojrzał uważniej przez uchylone drzwi. Owszem, łóżko było najwyraźniej świeżo zaścielone, jednak, wbrew oczekiwaniom, zdecydowanie zajęte. Na samiutkim jego środku leżała bowiem szczupła, rudowłosa nastolatka, obejmująca ramieniem dla odmiany znacznie krąglejszą blond chłopczycę, której półnagi biust wystawał spod…
(…)
W tym momencie przez głowę mimowolnego podglądacza przetoczyło się istne emocjonalne tsunami. Zawód, irytacja, potęgowana zmęczeniem złość. Ukłucie wybitnie zakazanego podniecenia, któremu musiał naj najszybciej dać odpór. I wreszcie ulga oraz niedająca się ukryć radość. Spokój. Nadzieja na pełen rodzinnej atmosfery poranek. A skoro tak, tylko uśmiechnął się pod nosem, ostrożnie zamknął pokój i wrócił do kuchni.
Dojadł resztki ciasta, zastawę wsadził do zlewu, psiocząc pod nosem na służbę, poprzecierał blaty… Wyciągnął też puszkę z najlepszą liściastą herbatą aromatyzowaną płatkami róż, którą postawił przy czajniku, tak by pierwsza odwiedzająca kuchnię od razu wiedziała, co zaparzyć. I dopiero wówczas postanowił się odświeżyć i umościć się w jedynym miejscu, które mu pozostało, czyli na sofie w salonie. No, może niekoniecznie jedynym, bo skoro córka wraz z koleżan… dziewczyną zajęły duże łóżko na dole, to zapewne mniejsze w jej pokoju na górze było wolne, ale bez przesady, nie będzie przecież się do niego pchał!
Niestety, mimo poszukiwań nie znalazł ani śladu kordły – znaczy kołdry – a że nadal nie miał zamiaru przerywać snu nie tylko dzieciom, ale i żonie, zadowolił się tym, co było. Dopił przestygły już napar, owinął jednym kocem, pod głowę podłożył drugi, zwinięty w rulon, i wreszcie zamknął podkrążone oczy.”
Ciekawe to było, nie powiem… Wyrwany z kontekstu urywek bez początku, bez końca, bez śladu talentu literackiego oraz oczywiście bez choćby pozorów sensu. Za to z ambitnym zamiarem, by stał się zaczątkiem romansu o mocnym zabarwieniu erotycznym. Szkoda tylko, że pozbawionego krzty tejże erotyki.
***
Tekst: (c) Agnessa Novvak
Ilustracja na podstawie obrazu Carla Schweningera
Opowiadanie zostało opublikowane premierowo na Pokątnych 12.06.2023. Dziękuję za poszanowanie praw autorskich!
Droga Czytelniczko / Szanowny Czytelniku - spodobał Ci się powyższy tekst? Kliknij łapkę w górę, skomentuj, odwiedź moją stronę autorską na Facebooku (niestety nie mogę wkleić linka niemniej łatwo mnie znaleźć)! Z góry dziękuję!
Dodaj komentarz