Zapraszam na epizod dwudziesty drugi, kontynuujący wątek przyjaźni Jenny i Belli!
***
ROZDZIAŁ 22/30 – Zimowa sztuka wymaga ofiar
*
Gdyby ktoś ledwie parę miesięcy wcześniej powiedział mi, że całe moje pozornie stabilne życie zostanie wywrócone do góry nogami, uznałabym go w najlepszym wypadku za skończonego idiotę. A jednak prawda byłaby po jego stronie, nie mojej. I nawet nie tyle chodziło mi o relacje z Jamesiną, Shirley, Mortym czy choćby jakże istotną w tej układance Bellą, ale bardziej o to, co działo się głębiej. W moim własnym poczuciu mojej własnej tożsamości, żeby nie powiedzieć własnego jestestwa. Ze szczególnym uwzględnieniem tego seksualnego.
Dość szybko zaczęłam się zastanawiać nad niezbitym faktem, że od pamiętnego spotkania z Nigellą i jej wyuzdanymi kompanionami nie tylko z nikim się nie kochałam, ale nawet sama nie pieściłam. I nie dlatego, że nie miałam na to czasu czy byłam zbyt zmęczona – bo owszem, skupiałam uwagę raczej na sprawach domowo-zawodowych, tyle że przecież wcześniej nie stanowiły one dla mnie jakiejś szczególnej przeszkody – lecz najzwyczajniej w świecie tego nie potrzebowałam. Nie odczuwałam właściwie żadnego erotycznego napięcia, któremu musiałabym dać ujście, a skoro tak, po co miałabym się pobudzać? Z przyzwyczajenia? Z nudów? Z poczucia, że po prostu mogę? Że powinnam? A z jakiej niby racji?
Początkowo tłumaczyłam to sobie chwilowym spadkiem nastroju, dochodząc do wniosku, że w razie nagłego napadu chcicy po prostu zrobię sobie dobrze i będzie po sprawie. Tyle że… nic takiego nie następowało. Z niemałym zaskoczeniem – a zważając na mój temperament, raczej dokumentnym szokiem – zrozumiałam, że wcale nie muszę co wieczór brandzlować się w domowym zaciszu, niedziele spędzać na lizaniu za każdym razem innej panienki (ze szczególnym uwzględnieniem jej cycków i piczy) na mieście, a od święta sprawiać sobie prezent w postaci biseksualno-oralno-analno-międzyrasowej orgietki w prywatnym klubie wzajemnej masturbacji, by być spełnioną. Bo przecież byłam, czemu ani nie mogłam, ani przede wszystkim nie chciałam niepotrzebnie zaprzeczać.
Będąc z Bellą, zdawałam sobie oczywiście sprawę z jej cielesnej bliskości, lecz nie miała ona żadnego podtekstu. Owszem, nie mogłam zaprzeczyć, że Bella była atrakcyjną kobietą (i to na tyle, że gdybyśmy spotkały się w innych okolicznościach, być może nawet kusiłby mnie jakiś przelotny flirt), jednak w żaden sposób nie traktowałam jej jako jakiegoś „obiektu seksualnego”. Nie fantazjowałam na jej temat, nie podglądałam, gdy się przebierała lub myła, nie dotykałam niby to przypadkiem w co intymniejsze miejsca, nic z tych rzeczy! Traktowałam ją w tej kwestii chyba nawet bardziej neutralnie – bo nie chciałam używać określenia „obojętnie” – niż Shirley.
Zresztą nie szukałam takich wrażeń nie tylko przy niej, ale tak właściwie u nikogo innego. Nie tak wcale dawno było dla mnie czymś całkowicie zwyczajnym, gdy mimowolnie zawieszałam wzrok na jakimś atrakcyjnym stangrecie czy równie ślicznej kwiaciarce, mijanej choćby w codziennej drodze do lub z pracy, lecz teraz jakbym w ogóle ich nie zauważała. Jakbym tego nie potrzebowała. Jakby było mi z tym… no właśnie: tym razem zdecydowanie i jednoznacznie wszystko jedno.
I mimo że wcale nie uważałam się przez to za gorszą – a patrząc na wszystkie te problemy, jakich przez lata przysporzyło mi bezrefleksyjne folgowanie namiętnościom, odczuwałam wręcz pewną ulgę – to jednak czułam się z tym jakoś tak dziwnie. Jakby cząstka mnie gdzieś nagle zniknęła. Cząstka, za którą niby tęskniłam, bo przecież już od czasów wczesnej młodości stanowiła nieodłączny fragment mnie, jednak z każdym mijającym dniem jakby mniej. Pozostawało pytanie: co się stanie w takim tempie za miesiąc czy rok? Zamienię się jeszcze za życia w jakąś świętą niepokalaną ponownie i na zawsze dziewicą? Czy przeciwnie, wreszcie coś we mnie pęknie i zacznę ruchać wszystko, co na drzewo nie ucieknie? Ech, jakbym nie miała w życiu ciekawszych tematów do egzystencjalnych rozkmin…
Wróciłam do Salisbury dopiero późnym popołudniem. Przywitałam się z Bellą, czym prędzej wzięłam długą i równie gorącą kąpiel, ubrałam w najlepsze ciuchy i poprosiłam o rozmowę. Z początku oczywiście zdałam relację z tego, co widziałam poprzedniego dnia, lecz stopniowo poruszałam poważniejsze tematy, tak by wysondować nastrój mej towarzyszki. Na tyle skutecznie, by nie wracać po raz setny do naszego pierwszego spotkania, do relacji z Jamesiną ani nawet późniejszych wydarzeń, które doprowadziły nas do tego właśnie momentu. Od razu wypaliłam, że bardzo zależałoby mi na szczerej poradzie. Tak szczerej, jak to tylko możliwe. Bez owijania w całkowicie zbędną bawełnę.
Bella zastanowiła się dłuższą chwilę i spytała jeszcze, czy na pewno jestem tego pewna. Byłam. A skoro tak, bez dalszej zwłoki opowiedziałam o poprzednim wieczorze – czy raczej niemal całej nocy, bo ostatecznie zasnęłam dopiero koło trzeciej nad ranem – i wyznałam, że tak dalej już żyć nie mogę. Nie chcę. Nie potrafię. I dlatego właśnie muszę zaryzykować zostawić wszystko i wszystkich i wyjechać. Na sam koniec świata i najprawdopodobniej na zawsze.
A ona słuchała. Czasami od coś dopytała, raz pokiwała głową ze zrozumieniem, innym raczej powątpiewała, lecz ostatecznie stwierdziła, że skoro chcę, by powiedziała bez ogródek to, co myśli, to powie.
– Pani Jenna, moja zdanie jest taki, że to nie jest mój życie. Bo ja by nigdy nic takiego nie zrobiła, ale to ja. I nie ty. Ja widzę, jak ciebie to boli bardzo wszystko. Że jesteś nie taka bardzo radosna, jakby chciała. A ty jesteś przecież bardzo piękna i mądra kobieta i masz tylko jedna życie, żeby się cieszyć z twoja marzenia! Dlatego nie ma co czekaj dłużej! Jak wiesz, że ten wyprawa tak bardzo daleko zrobi z ciebie taka naprawdę naprawdę szczęśliwa, to nie czekaj! Jedź!
– Naprawdę tak myślisz? – palnęłam.
– Tak, pani… moja Jenna. Bardzo dobrze mi jest razem z ty i bardzo ci chce dziękować, że mi tak pomagać. Ale mówię jeszcze raz, że jedź. Żeby była sobą taka bardzo, jak będziesz chciała!
Nim zdążyłam pomyśleć, co właściwie robię, rzuciłam się na szyję Belli i aż ją wycałowałam z radości. W policzki, żeby było jasne, ale i tak aż się zarumieniłam. Zamiast jednak wykorzystać okazję i się na nią rzucić, grzecznie się odsunęłam. I obiecałam solennie, że nawet gdybym miała wysyłać listy pocztą pingwinową, to i tak będę to robiła do końca życia. Bo tak!
***
Tekst: (c) Agnessa Novvak
Ilustracja na podstawie obrazu Carla Schweningera
Opowiadanie zostało opublikowane premierowo na Pokątnych 12.06.2023. Dziękuję za poszanowanie praw autorskich!
Droga Czytelniczko / Szanowny Czytelniku - spodobał Ci się powyższy tekst? Kliknij łapkę w górę, skomentuj, odwiedź moją stronę autorską na Facebooku (niestety nie mogę wkleić linka niemniej łatwo mnie znaleźć)! Z góry dziękuję!
Dodaj komentarz