La Belle Époque, czyli biseksualnej awanturniczki rok z życia i spraw (część 21)

La Belle Époque, czyli biseksualnej awanturniczki rok z życia i spraw (część 21)Zapraszam na epizod dwudziesty pierwszy, rozpoczynający wydarzenia zimowe!

***

ROZDZIAŁ 21/30 – Zimowa sztuka wymaga ofiar

*

   Być może była to z mojej strony nadinterpretacja – ostatecznie przecież Bella zaprosiła mnie na ledwie dwa zwyczajne dni, a nie od razu całe święta – ale i tak postawiłam wszystko na jedną kartę. Załatwiłam sobie wolny dzień w pracy, starannie spakowałam najlepsze ubrania oraz butelkę wcale nie gorszego likieru, nawet poszłam do fryzjerki. I czekałam, aż nadejdzie umówiona sobota.
   Tym razem nie musiałam już szukać nikogo na peronie, tylko od razu skierowałam kroki w kierunku oczekującej mnie damy. Wystrojonej w eleganckie, choć na mój gust nieco zbyt cienkie jak na grudniowy chłód paletko, wysokie kozaczki i równie stylowy toczek obity norką. Wsiadłyśmy wspólnie do tego samego lekkiego powozu, co ostatnio, dojechałyśmy do dworku, napiły herbatki, podjadły świeżo upieczonej tarty z gruszkami. I rozmawiały. Praktycznie bez przerwy.
   Nie mogłam powiedzieć, by wszystkie poruszane tematy były lekkie, łatwe i przyjemne, jednak spowiadając się ze wszystkiego, co nieraz od lat leżało mi na sercu – oraz w zamian słuchając podobnych zwierzeń – czułam się coraz lżej. Tak na duchu, jak i ciele. A że przy okazji smakołykom towarzyszyła owa przywieziona butelka czegoś mocniejszego, to jeszcze przed wieczorem obie z Bellą doszłyśmy do wniosku, że najwyższa pora przestać się zadręczać. Koniec z nikomu niepotrzebnym z udawaniem, że jesteśmy stare, brzydkie, biedne i skazane na najgorszy z najgorszych los! Koniec! I już!
   Tego dnia położyłam się spać może nie jakoś wybitnie szczęśliwa, na co po prawdzie miałam jeszcze rano cichą nadzieję, ale spokojna. Wręcz podejrzanie spokojna, zważywszy na ostatnie przeżycia. Pierwszy raz od naprawdę dawna czułam, że może wreszcie los się do mnie uśmiechnie? Chociaż trochę? I to w miejscu, które przecież pełne było wspomnień, mogących doprowadzić raczej do kolejnego załamania. Tymczasem znajome korytarze, meble, obrazy na ścianach, widoki z okna czy choćby łóżko, w którym leżałam, nie sprawiały mi przykrości. Owszem, skłaniały do pewnej zadumy czy nawet melancholii, jednak nie smuciły. I to liczyło się dla mnie najbardziej.
  
   Poranek zaczęłam nie tylko od zdecydowanie bardziej obfitego, niż zwykle jadałam w domu, śniadania, lecz także głębokiego postanowienia, że tego dnia nie spędzę w domu. O, nie! Niby pogoda wciąż nie zachęcała do dłuższych wypadów, jednak nakłoniłam Bellę, byśmy przejechały się do tego samego Salisbury, z którego mnie odebrała. Konkretnie pod katedrę, której mimo paru okazji nigdy wcześniej nie widziałam z bliska.
Powiedzenie, że ogrom budowli mnie przytłoczył, byłoby zdecydowanie zbyt trywialnym. W każdym kącie kryły się stulecia historii tak namacalnej, iż nawet stojąc na samiutkim środku ogromnego transeptu miałam wrażenie, jakby szczelnie otaczała mnie swymi ramionami. A może zwłaszcza wtedy? Gdy zdałam sobie sprawę, jak bardzo nie tylko moje problemy, ale i całe istnienie w zasadzie nie mają żadnego znaczenia. Krok za krokiem stąpałam po wiekowej posadzce, z każdym kolejnym rozumiejąc coraz wyraźniej, że najwyższa pora, bym się za siebie wzięła. Tym razem na poważnie, by wykorzystać w pełni nie tylko każdy dzień, ale nawet każdą godzinę jakże kruchego życia.
   W końcu zmęczona, zziębnięta i na dodatek z burczącym brzuchem – bo kupione w międzyczasie na straganie jabłka w karmelu raczej pobudziły apetyt, niż go zaspokoiły – miałam zamiar wracać, gdy niespodziewanie zasnuwające do tej pory szczelnie niebo ciemne chmury rozstąpiły się, odsłaniając zachodzące powoli słońce. Czym prędzej przysiadłam na najbliższej ławeczce, podziwiając płonącą bursztynowym blaskiem monumentalną bryłę gotyckiego gmachu. Wpatrywałam się jak urzeczona w zdające się ożywać posągi, zdobiące główną zachodnią ścianę. Tańczące w najmniejszym nawet załamaniu muru głębokie cienie. Wreszcie sięgającą samego firmamentu czterystustopową wieżycę, dzierżącą zaszczytny tytuł najwyższej budowli całego Zjednoczonego Królestwa stąd aż po Ziemię Wiktorii i z powrotem.
   Wszystko wyglądało tak, jakby samo przeznaczenie ściągnęło mnie dokładnie tutaj w dokładnie tym momencie, bym mogła na własne oczy zobaczyć ten nieziemski wręcz – choć krótki, bo po ledwie kilku minutach niebo znów się zamknęło – spektakl. Mało tego: nie zdawałam sobie sprawy, jak i kiedy to zrobiłam, lecz nagle zorientowałam się, że obejmuję dłonią dłoń Belli. I… nie wstydziłam się tego. Wcale a wcale! Nie czułam nawet śladu zakłopotania ani przed przechadzającymi się ścieżkami spacerowiczami, ani zerkającą na nas znad rozstawionej niedaleko sztalugi malarką, ani przede wszystkim przed sobą. No i Bellą. Było mi zaskakująco dobrze z tym, że mogłam obdarzyć czułym dotykiem nie Shirley, nie jakąś okazjonalną kochanicę, a… przyjaciółkę? Dlaczego właściwie miałabym jej tak nie nazywać? Owszem, znałyśmy się dość krótko, lecz powierzyłyśmy sobie tak wiele tak głębokich sekretów, że obdzieliłabym nimi całą gromadkę znajomych i jeszcze by zostało.
   I wówczas zrozumiałam, że szczęście miewa także takie oblicze. Delikatne, lekko nostalgiczne, niemalże baśniowe. Zupełnie różne od tego, które odczuwałam, wychodząc z „Moulin Noir”. Mogłam być szczęśliwa nie z kimś, kogo pożądałam czy nawet kochałam, ale komu mogłam po prostu zaufać i nie wstydzić się własnych uczuć. Słabości, wad i przywar, nie zawsze odpowiedniego zachowania, niczego. Przy kim mogłam być w pełni sobą.
   I nim zdążyłam zareagować, rozpłakałam się.
   Wiedziałam, że powinnam powoli zbierać się do powrotu, ale nie potrafiłam. Nie chciałam. Pragnęłam jedynie, by spędzić we dworku jeszcze choćby kilka kolejnych godzin. Założyć mięciutki szlafrok, rozłożyć się na ciepłej skórze na wprost strzelającego iskrami kominka, przytulić się do Belli. I leżeć. Nie mniej i nie więcej. Co jakiś czas wypić kilka łyków grzanego wina, chrupnąć maślane ciasteczko, które wcześniej razem upiekłyśmy, ziewnąć głośno i równie szczerze się roześmiać, nie zważając uwagi na nic i na nikogo. Posłuchać muzyki z patefonu, przeczytać tomik poezji, obejrzeć album z reprodukcjami obrazów. Bez śladu skrępowania przeczesać włosy mej towarzyszki i poprosić, by odwdzięczyła się tym samym. A na koniec, gdy oczy same będą mi się zamykały, położyć się spać ze świadomością, że gdy wstanę, ktoś przy mnie będzie. Ktoś, przy kim czułam się dobrze. Tak po prostu. I dlatego pragnęłam ponad wszystko, by takie chwile trwały jak najdłużej.
  
*
  
   Choć nie było to łatwe ze względu na prywatne życie zarówno moje, jak i Belli, które przecież obie miałyśmy, starałam się widywać z nią możliwie często. Czasami udawało mi się to co niedzielę, innym razem robiłyśmy sobie dłuższą przerwę, lecz gdy tylko mogłam, wsiadałam w pierwszy dostępny pociąg do Salisbury i wracałam ostatnim. W międzyczasie natomiast przesiadywałam od świtu do nocy w szpitalu, tak by potem móc wziąć dodatkowy dzień wolny. A najlepiej od razu kilka.
   Musiało minąć jeszcze Boże Narodzenie – spędzone tradycyjnie w towarzystwie Shirley i pana Hedsona – potem sylwester – który dla odmiany postanowiłam świętować „na mieście” – i jeszcze ponad pół karnawału, lecz wreszcie wyprosiłam calutki tydzień tylko i wyłącznie dla siebie. A skoro tak, spakowałam na tę okoliczność już nie jedną, a całe trzy walizy. Bella była wyraźnie zaskoczona, kiedy z pociągu zaraz za mną wysiadł obładowany tragarz, ale czego właściwie miała się spodziewać? Że wezmę jak zwykle tylko zapasową suknię, bieliznę na zmianę i parę szpargałów? O, nie, nie! Tym razem miałam zamiar skorzystać z jej posiadłości jako punktu wypadowego i zwiedzić calutką okolicę. I to nie tylko tę najbliższą.
   Zaczęłam od pobudki jeszcze ciemną nocą, tak by zdążyć obejrzeć świt nad niedalekim Stonehenge. Mroźny, wietrzny, lecz jakże wspaniały… Wspaniały? To było zdecydowanie nieodpowiednie słowo! Wyłaniający się z mglistego mroku antyczny kromlech wyglądał niczym zabawka przedwiecznego olbrzyma, którego w pewnym momencie znudziło układanie kamieni, więc porzucił je tak, jak leżały. I odszedł. Na zawsze. To był jednak dopiero przedsmak tego, co zaplanowałam i każdego kolejnego dnia wypuszczałam się coraz dalej i na coraz dłużej, wracając nieraz późną nocą. Zdawałam sobie sprawę, że Bella nie była takim obieżyświatem jak ja, niemniej dzielnie mi towarzyszyła – a przynajmniej próbowała w miarę własnych sił oraz umiejętności. Były jednak pewne granice zwyczajnej przyzwoitości, których nie kazałam jej przekraczać. Widziałam, że już wyprawa do Uffington, by obejrzeć wyciętą w stoku wzgórza figurę białego konia, konkretnie ją wymęczyła, więc oświadczyłam, że ostatnie z miejsc odwiedzę sama.
   Dotarcie do Land’s End nie było ani szybkie, ani łatwe, jednak wreszcie stanęłam na samej krawędzi świata. Pod sobą miałam wzburzone fale, uderzające o podstawę klifu, zaś ponad pędzone tnącym twarz wiatrem ołowiane chmury. Niemal na wyciągnięcie ręki błyskało światło latarni morskiej na Longship, gdzieś na krawędzi horyzontu majaczyły jeszcze szczyty wysp Scilly – czy raczej majaczyłyby przy dobrej pogodzie – a za nimi rozciągał się już tylko bezmiar Atlantyku. I pośród tego wszystkiego ja. Tylko ja. I mimo że byłam ledwo żywa, głodna jak stado wilków oraz przemarznięta do szpiku kości, dopiero zachód słońca zmusił mnie do schowania się w miejscowym zajeździe, w którym wynajęłam pokój na jedną noc.
   Właśnie w tamtym miejscu i w tamtej chwili doszłam do wniosku, że przyszedł czas na podjęcie pewnych decyzji. Bardzo ważnych, rzekłabym: fundamentalnych. Nie po wystawnej kolacji w najprzedniejszej londyńskiej restauracji, a nażarciu się pod korek przaśną potrawką z cynowej miski gdzieś w obsranej przez chochliki kornwalijskiej wiosce. Nie po toaście oryginalnym szampanem w towarzystwie najbliższych przyjaciół, a opróżnionym samotnie kuflu domowego ale. Nie pod puchową kołderką, a na szorstkim sienniku. Nie… nie miało to dla mnie tak naprawdę znaczenia. Liczyłam się tylko i wyłącznie ja sama. Moje przemyślenia, moje płynące z nich wnioski, moja przeszłość i przede wszystkim przyszłość.

***

Tekst: (c) Agnessa Novvak
Ilustracja na podstawie obrazu Carla Schweningera

Opowiadanie zostało opublikowane premierowo na Pokątnych 12.06.2023. Dziękuję za poszanowanie praw autorskich!

Droga Czytelniczko / Szanowny Czytelniku - spodobał Ci się powyższy tekst? Kliknij łapkę w górę, skomentuj, odwiedź moją stronę autorską na Facebooku (niestety nie mogę wkleić linka niemniej łatwo mnie znaleźć)! Z góry dziękuję!

Dodaj komentarz