Zapraszam na epizod szósty - tym razem zdecydowanie bardziej sensacyjny i przy okazji kończący pierwszą z pór roku.
***
ROZDZIAŁ 6/30 – Wiosenny mąż dla mojej ukochanej
*
Nawet nie próbowałam się zastanawiać czy to, co robię, jest słuszne. Czy wypada. Czy w ogóle mogę i jakie poniosę ewentualne konsekwencje. Nie czułam niczego poza czystą, niedająca się opanować wściekłością. Paroma szybkimi kopniakami rozniosłam szybę, wzięłam krótki rozbieg i, osłaniając twarz ramieniem, wpadłam do środka wraz z całą ramą okienną. Parłam naprzód prosto ku Scarlett, nie zwracając najmniejszej uwagi na wydzierających się mężczyzn, piszczące panicznie kobiety, przewracane krzesła, tłuczone butelki, nic. Pragnęłam tylko i wyłącznie uwolnić swój gniew. Natychmiast!
Grube babsko spróbowało co prawda zagrodzić mi drogę, ale szybki cios na odlew momentalnie pozbawił ją chęci do jakiegokolwiek dalszego kozaczenia. Natomiast tę szmatę spod lampy, która nie dość, że zaczęła mi wygrażać, to jeszcze rzuciła się z pazurami, potraktowałam już znacznie mniej delikatnie. Owszem, może i wciąż byłam niespecjalnie rosłą kobietą, jednak nawet w gołej pięści miałam dość siły, by przy odpowiednim trafieniu przestawić nos. A gdy zacisnęłam ją na solidnym kawałku mosiądzu o zaostrzonych pilnikiem krawędziach, także złamać kość policzkową, powybijać zęby i najpewniej jeszcze poszarpać język, sądząc po ilości buchającej krwi.
Wciąż nie zważając na wrzaski, chwyciłam Scarlett za rozczochrany we wszystkie strony fryz (co zresztą niespecjalnie mu zaszkodziło) i wywlekłam na zewnątrz. Drącą się jak opętana, nagą i całą mokrą. Z nieukrywanym obrzydzeniem zdałam sobie sprawę, że przecież tyle razy wyczesywałam jej te same włosy, obcałowywałam te same policzki i dawałam się pieścić tymi samymi ustami, które teraz ociekały zdecydowanie więcej niż jednym płynem ustrojowym.
Ostentacyjnie wyciągnęłam z sekretnej kieszonki sukni niewielkiego, lecz wbrew pozorom potrafiącego zrobić całkiem konkretną dziurę w głowie Derringera, odciągnęłam kurek z metalicznym szczęknięciem i przystawiłam lodowatą stal dwóch luf do gardła Scarlett, co momentalnie dało efekt w postaci ciszy absolutnej. I choć miałam ochotę wywrzeszczeć jej wszystko w twarz, uznałam, że zemsta lepiej smakuje na zimno. Czy raczej lodowato. Wyszeptana wprost w ucho.
– Za to, co mi zrobiłaś, powinnam od razu odstrzelić ci ten skołtuniony łeb. Ale nie będę aż tak okrutna. Będę bardziej. Najpierw przefasonuję ci buźkę… zmasakruję facjatę tak samo, jak tamtej łachudrze. A jak już przestaniesz przypominać siebie, jeszcze zrzucę z balkonu. Nie jest może specjalnie wysoki, ale nogi pewnie połamiesz. Potem spędzisz co najmniej parę tygodni w jakimś podrzędnym szpitaliku, gdzie będący na bakier z higieną osobistą łapiduch najpierw krzywo cię poskłada, a jak już trochę wydobrzejesz, to skorzysta z okazji i zerżnie, zakażając dowolnie wybranym świństwem. Takim, które cię nie wykończy, za to oszpeci do reszty. I nie będziesz już młodą, ładną dziewczyną, a pokręconą kaleką bez żadnych perspektyw. Na tyle odpychającą, że nawet za twoje ciało nikt nie da złamanego szylinga. Dotarło to do ciebie, ludzki śmieciu?
Scarlett nie odpowiedziała. Nawet nie próbowała. Blada jak sama śmierć, z wytrzeszczonymi oczami i roztrzęsiona tak mocno, że musiałam odsunąć pistolet, by sama nie skaleczyła się o krawędź lufy. Nie tylko zresztą rękę cofnęłam, ale i cała musiałam zrobić krok w tył przed powiększającą się kałużą na podłodze.
– A mogłaś… mogłaś mieć mnie! Moje zaangażowanie, dobre serce, troskę, zaufanie, nawet moje pieniądze. I wszelką pomoc, byś wyrwała się z tego bagna. Moją – głos nieoczekiwanie mi się załamał i nim zdążyłam zareagować, oczy zaszkliły – miłość do ciebie. Mogłaś mieć wszystko, Scarlett, ale wybrałaś inaczej. Żegnaj więc.
Pchnęłam ją na ścianę z takim impetem, aż się od niej odbiła, schowałam pistolet i bez słowa zeszłam schodami na parter. Trochę w ciemno założyłam, że niedostępne z zewnątrz drzwi dadzą się łatwo pokonać od środka i nie będę musiała wybijać kolejnego okna – i faktycznie, wystarczyło dwukrotnie przekręcić zasuwkę, a stanęły otworem. Nie minęła minuta, a przeskakiwałam ogrodzenie lunaparku, by po kilku kolejnych chwilach zniknąć w zaułkach Whitechapel.
*
Dopiero gdy zamknęłam za sobą drzwi mieszkania, w pełni do mnie dotarło, co właściwie uczyniłam. Oraz, o zgrozo, co byłam autentycznie gotowa uczynić. Na szczęście zachowałam jeszcze na tyle zdrowego rozsądku, że zamiast panikować, schowałam się w swoim pokoju. Wrzuciłam do kominka kilka szczapek, podłożyłam ogień i czym prędzej zaczęłam się rozbierać. Suknię, kapelusz i torebkę pocięłam nożem na mniejsze kawałki, po czym oblałam naftą i rzuciłam na płonące już drewno, a gdy buchnęły ogniem, wepchnęłam weń i buty. Większy problem był z kastetem, który musiałam potraktować młotkiem w piwnicy, lecz i ten potencjalny dowód udało mi się w końcu pozbawić wszelkich cech umożliwiających jednoznaczne przypisanie do poważnego uszkodzenia ciała pewnej pani do towarzystwa.
Największym problemem pozostawała jednak wciąż moja tożsamość… A może i nie? Nigdy nie powiedziałam Scarlett, skąd pochodzę, gdzie pracuję i mieszkam oraz kim właściwie jestem. Scarlett znała właściwie tylko moje imię oraz twarz – choć i nawet tę niezupełnie, bo zawsze widywałam się z nią w mocniejszym makijażu, rozpuszczonych włosach i niemal wyłącznie wieczorami. Mało tego: chcąc na pewnym etapie życia pozbyć się silnych kolonialnych naleciałości, nauczyłam się kontrolować akcent oraz słownictwo. Na tyle dobrze, bym mogła wygłaszać najwznioślejsze mowy w parlamencie, a po wyjściu z niego stawać w zawody w najbardziej nieprzyzwoitych obelgach z najbardziej doświadczonymi w tej materii przedstawicielami najbardziej podłego lokalnego lumpenproletariatu.
Więc, w skrócie, nawet gdyby Scarlett jakimś cudem spotkała mnie na mieście – w co zresztą bardzo wątpiłam – nijak nie powiązałaby ani skromnej pielęgniarki, ani tym bardziej eleganckiej, posługującej się książkową angielszczyzną damulki z ową bezwstydną rozpustnicą, wylizującą jej piczkę. Względnie której to ona wylizywała. Natomiast postronnych świadków tym bardziej nie musiałam się obawiać, gdyż okazjonalni towarzysze naszych pubowych posiadówek czy innych tańców-wywijańców znajdowali się zazwyczaj w takim stanie, że nie poznaliby samych siebie w lustrze, zaś uczestnicy niedawno przerwanej orgietki byli zajęci raczej chowaniem własnej nieprzyzwoitości po kątach, a nie zapamiętywaniem moich znaków szczególnych.
Zresztą… tak czy inaczej stało się, co miało się stać i i tak już bym tego nie zmieniła, nawet gdybym chciała. Jedna łachudra skończyła z raczej tymczasowo podbitym okiem, druga ze zdecydowanie bardziej permanentnymi brakami w uzębieniu, parę innych najadło się stresu. Natomiast Scarlett albo zmądrzeje i wyniesie wnioski z nauczki, którą właśnie dostała, albo za najdalej kilka lat znajdą ją wyrzuconą na brzeg Tamizy w stanie dalece posuniętego rozkładu. Ale to już nie jest i nie będzie mój problem.
Ostatecznie pozbyłam się wszystkich obciążających poszlak, jako tako odświeżyłam, narzuciłam szlafrok i… wciąż nie bardzo wiedziałam, co dalej. Przeniosłam się więc na fotel w salonie, przykryłam kocem i wzięłam do ręki poranne gazety, próbując ich lekturą zabić czas oczekiwania na powrót Shirley. I przy okazji próbując jednocześnie nie dostać rozstroju żołądka, palpitacji serca i dokumentnego ocipienia jednocześnie. Dosłownie, bo mimo najlepszych chęci ledwo powstrzymywałam wciąż niezaspokojoną żądzę. Ostatecznie jednak wykończona tak fizycznie, jak i psychicznie, nawet nie zauważyłam, kiedy przysnęłam.
***
Tekst: (c) Agnessa Novvak
Ilustracja na podstawie obrazu Carla Schweningera
Opowiadanie zostało opublikowane premierowo na Pokątnych 12.06.2023. Dziękuję za poszanowanie praw autorskich!
Droga Czytelniczko / Szanowny Czytelniku - spodobał Ci się powyższy tekst? Kliknij łapkę w górę, skomentuj, odwiedź moją stronę autorską na Facebooku (niestety nie mogę wkleić linka niemniej łatwo mnie znaleźć)! Z góry dziękuję!
Dodaj komentarz