La Belle Époque, czyli biseksualnej awanturniczki rok z życia i spraw (część 13)

La Belle Époque, czyli biseksualnej awanturniczki rok z życia i spraw (część 13)Zapraszam na epizod trzynasty, kończący wydarzenia dziejące się latem. I to w bardzo erotyczny sposób, co powinno ucieszyć fanów scen rozbieranych!

***

ROZDZIAŁ 13/30 – Letnie morderstwo maszyną do pisania

*

   Niemniej, gdy wreszcie skończyłam lekturę, rozejrzałam się po porozrzucanych dokoła pozostałych przedmiotach. Pamiątkach, które przypominały mi to, o czym raczej wolałabym zapomnieć. Ubraniach, których nie nosiłam od lat. Niepoliczalnej ilości niepotrzebnych nikomu durnostojek. Dawno przeterminowanych dokumentach, całkowicie zbędnych już zapiskach, sczytanych do cna – lub przeciwnie, nigdy nieotwartych – książkach. I tak dalej.
   Nie namyślając się specjalnie, zmyłam z twarzy podeschnięte już ślady, przebrałam się w pierwszą lepszą podomową suknię i zeszłam po pana Hedsona, by pomógł mi wnieść na górę puste kosze z piwnicy. Co prawda od razu zaproponował pomoc w porządkach – przy okazji lamentując głośno, cóżem właściwie uczyniła z wystrojem mieszkania – lecz odmówiłam. Głośno i wyraźnie. Zażądałam także szczotki, szufelki, dzbanka kawy, talerza świeżutkich ciasteczek oraz nowej lampy. Na zaraz.
   Nim nadszedł wieczór, skończyłam porządkowanie nie tylko pokoju, ale przede wszystkim własnego sumienia. Jeden kosz książek do biblioteki publicznej, drugi z odzieżą dla przytułku, trzeci z drobiazgami do opchnięcia na pchlim targu, czwarty ze śmieciami. I najważniejszy: piąty ze wspomnieniami, porzuconymi marzeniami, dawno zdezaktualizowanymi nadziejami oraz tym wszystkim, czego postanowiłam się pozbyć.  
   Raz na zawsze.
   Upchnęłam tyle papierów, ile tylko się dało, do kominka i podłożyłam zapałkę. I czekałam, wpatrując się w tańczące płomienie, które nieubłaganie zamieniały kolejne kartki w popiół. Co prawda gdzieś z tyłu głowy tłukło mi się, że ktoś kiedyś stwierdził, iż „rękopisy nie płoną”, lecz najwyraźniej w moim przypadku ta zasada nie obowiązywała.
  
*
  
   Mogłam oczywiście zastanawiać się przez kolejne pół roku, dlaczego takie symboliczne (i dosłowne też) porzucenie przeszłości przyniosło mi równie symboliczną (oraz i w tym przypadku dosłowną) ulgę, lecz nie miałam zamiaru bawić się w domorosłego psychologa. Psycholożkę. Psychiatrkę. Wszystko jedno. Liczyło się tylko to, że znów byłam w stanie jako tako normalnie funkcjonować. Przede wszystkim jednak zrozumiałam – lepiej późno, niż wcale – że na pewne rzeczy nie mam wpływu. Choćbym nie wiadomo, jak bardzo się starała. I ani moje wieczne przejmowanie się wszystkim i wszystkimi dookoła, ani rozdrapywanie dawno wygojonych ran, ani zamartwianie się tym, co będzie, nie mogło tego zmienić. Może i byłam w wieku dawno przekraczającym granicę permanentnego staropanieństwa, a ma rozchwiana emocjonalność (że o seksualności nie wspomnę) sterowała pozostałymi aspektami życia, a nie odwrotnie, lecz nie oznaczało to, że nie mogłam… być szczęśliwa? Jeśli nie z kimś i do końca moich dni, to przynajmniej tymczasowo oraz zupełnie sama. Czy raczej przede wszystkim sama.
   Skoro bowiem nie potrafiłam sobie poukładać żadnej sensownej relacji ani mężczyzną, ani tym bardziej kobietą, stwierdziłam, że chwilowo daruję sobie najmniejsze nawet próby jej stworzenia. W pracy znów skupiłam się – a przynajmniej próbowałam – wyłącznie na pracy, w domu na sprawach domowych, natomiast czas wolny starałam się spędzać… wolno. Czerpać możliwie największą radość z tego, co miałam. Nawet jeśli mój stan posiadania w tej kwestii nie był specjalnie imponujący, a starania nie zawsze kończyły się satysfakcjonującym rezultatem, to przynajmniej pozwalały na odgonienie zbyt niegrzecznych myśli. Gdy jednak potrzeby cielesne stawały się zbyt natarczywe, by je dłużej ignorować, wybierałam najbardziej oczywistą i w zasadzie jedynie słuszną możliwość, czyli zaspokajałam się sama. Ale nie byle jak! Co to, to nie!
   Najpierw dość długo zastanawiałam się nad wyjściem na burleskę. Konkretnie taką, w której można było zamówić pokaz sam na sam (czy raczej sama na samą) z jedną z tancerek. Doszłam jednak do wniosku, że aż takie zbliżanie się do roznamiętnionych kobiet znów narazi mnie na ryzyko zbytniego zaangażowania się w jakieś podejrzane romanse, do których najwidoczniej miałam słabość. Tym bardziej nie interesowało mnie szukanie sobie partnera w podobnych artystycznych środowiskach, choć przecież i takich nie brakowało. Dlatego ostatecznie porzuciłam pomysł jakiejkolwiek interakcji z żywą osobą i powróciłam do źródeł. Tym razem jednak nie opierałam się jedynie na wyobraźni, bo ta korzystała zazwyczaj ze znajomych już sytuacji, postaci, twarzy. Na czele z tymi, o których wolałabym raczej zapomnieć.
  
   Niedaleko naszego mieszkania mieścił się antykwariat, w którym można było znaleźć bardzo ciekawe pozycje literackie, w tym również traktujące o… nieco innych pozycjach. Czasami zawierające jedynie działające na wyobraźnię teksty, ale nieraz także całkiem bogato ilustrowane: rysunkami, przedrukami malowideł czy płaskorzeźb, a bywało, że nawet zdjęciami. Zwłaszcza te ostatnie nie były ani proste, ani tanie do zdobycia – zwłaszcza jeśli zależało mi na odpowiednio wysokiej jakości, malowanych ręcznie fotografiach formatu nieraz całej stronicy – lecz kupowałam takie cacuszka na tyle rzadko, by nie wyjść na burżuazyjną nimfomankę. Względnie nimfomańską burżujkę.  
   Niemniej raz na jakiś czas sprawiałam sobie taki właśnie wybitnie niegrzeczny prezencik oraz od razu cały wieczór tylko dla siebie, bym mogła z odpowiednią uwagą oraz zaangażowaniem oddać się lekturze. Zresztą nie tylko jej, bo zwyczajowo dokładałam do kompleciku jeszcze jakiś równie namiętny fatałaszek – a to majteczki godne artystek dekadenckich kabarecików, a to przyjemnie łaskoczący skórę szal, a to jedwabne rękawiczki.
   Przykrywałam wówczas łóżko miękkim pledem, budowałam odpowiedni nastrój pachnącymi świeczkami ze sklepiku kolonialnego, odświeżałam się bardzo dogłębnie i przebierałam w to, na co akurat miałam ochotę. A skoro na dodatek miałam dostęp do pewnych środków wspomagających ciało i umysł, nieraz dodawałam parę kropel jednego czy szczyptę drugiego do kieliszka z winem, po czym przechodziłam do clou programu. Bardzo niespiesznie i w jeszcze pełniejszym skupieniu. Ciesząc się każdą mijającą chwilą. Czerpiąc satysfakcję z najdelikatniejszego nawet doznania. Sycąc wyostrzone zmysły.
   Ostrożnie odpakowywałam papier. Przeciągałam palcami po oprawionej w złocony materiał okładce i przykładałam nos do pachnących farbą kartek. I czytałam. Powolutku, strona za stroną. Czasami, jeśli konkretny fragment był szczególnie interesujący, wracałam do niego, lecz zwykle tylko zamykałam oczy i chwilę się dotykałam. A gdy dochodziłam wreszcie do ilustracji lub tym bardziej zdjęć…
   Jeśli tylko była taka możliwość i album pozwalał na wyjęcie ich z oprawek, rozkładałam je dokoła na poduszkach, podkręcałam nieco lampę i oddawałam się niczym nieskrępowanej rozpuście. Ssałam palce i wilgotnymi opuszkami pieściłam sutki. Brałam wachlarz z piórek i przeciągałam nim po brzuchu, udach, łonie. Kładłam się tak, bym widziała całą siebie w podstawionym zawczasu zwierciadle, rozchylałam nogi i zerkając to na własne odbicie, to fotografie, pieściłam się coraz odważniej.
   Czasami wystarczył mi kwadrans czułego łaskotania samą dłonią, innym razem potrzebowałam dobrej godziny wsadzania sobie wszystkiego, co tylko miałam w zasięgu ręki i we wszelkie możliwe miejsca. Podciągałam nogi i lizałam własne stopy. Prężyłam się niczym ladacznica w trzecim pokoleniu, robiąc sobie dobrze w pozach godnych chińskiej akrobatki. Ocierałam się o ramę łóżka, po czym śliniłam sterczącą z niej gałkę, by tym łatwej się na nią nasunąć. Zwijałam poduszkę w ciasny rulon, siadałam na nim i kołysałam, póki nie doszłam do samiutkiego finału. A przede wszystkim wyobrażałam siebie w scenach, które właśnie przeczytałam. Względnie obejrzałam.
  
   Kochałam się wówczas z mężczyznami, obdarzonymi przez naturę równie pięknymi twarzami, co hojnymi przyrodzeniami. Dwoma, trzema, a bywało, że i czterema naraz. Ubranymi w eleganckie fraki, antyczne przepaski na biodra, całkowicie nagimi, jak tylko mi się zamarzyło! Raz byłam im uległa, poddając się całkowicie ich woli, by przy innej okazji wszystkich zdominować wedle własnego uznania. Jeden brał mnie od tyłu, drugiemu obciągałam na przemian z trzecim, czwarty natomiast deklamował w tym czasie urywki z Boccaccia. Bo dlaczego niby nie?
   Kiedy miałam już dość takich zabaw, robiłam sobie przerwę, wypijałam parę łyków pozostałej jeszcze mikstury lub wypalałam własnoręcznie skręconego papierosa – także z dodatkiem ingrediencji podebranych Shirley – i znów oddawałam marzeniom. Czasami zostawałam w jedynie męskim towarzystwie, bywało jednak, że znudzona zmieniałam je na damskie. Spędzałam intymne chwile z ledwie co rozkwitłymi, przepełnionymi młodzieńczym wstydem dziewczętami, dla których nawet zwyczajny, skradziony ukradkiem pocałunek stanowił nieziemskie wprost przeżycie. Całowałam ich malutkie piersi, płaskie brzuchy, obsypane pierwszym meszkiem łona. A jak wiedziałam już, że są całkowicie zdane na mą łaskę i niełaskę, rozdziewiczałam. Najpierw językiem, później także i palcami.
   Podobnie zresztą jak równie niewinnych chłopców. Zaczajałam się na nich choćby w zaroślach nad niedalekim stawikiem, gdy wracali ze szkoły z przewieszoną przez ramię torbą z książkami. Czasami wybierałam jednego, innym razem dwóch naraz. Wabiłam w rzeczone krzaki pod byle pretekstem, po czym szantażowałam, że albo będą mi posłuszni, albo o wszystkim dowiedzą się rodzice, dyrekcja i przy okazji (choć przecież akurat jej nikt się nie spodziewał) hiszpańska inkwizycja. Pokazywałam im łydkę, odsłonięte ramię, wreszcie dekolt. Kazałam ściągać spodnie, klękałam i robiłam dobrze dłońmi. Zwykle dochodzili bardzo szybko, a wtedy pomagałam sobie ustami, by czym prędzej pobudzić ich do ponownego działania i… zaczynałam wszystko od nowa.
   Gdy natomiast wciąż było mi mało, na koniec wyobrażałam sobie odbywającą się w pałacowych wnętrzach orgietkę. Czy raczej regularną orgię z udziałem okolicznych dojrzałych matron, bezpruderyjnie oddających się zaspokajaniu najbardziej wyuzdanych pragnień. Takich, które bez cienia zawahania siadały okrakiem na fotelach i kazały wylizywać swe ciężkie, opadające szeroko piersi, obsypane złotymi pierścieniami palce, grube uda. Gęsto owłosione pizdy i równie nieogolone, wypięte ordynarnie dupska. Do czysta. Ssałam monstrualne kutasy ich hebanowych służących, otaczających nas ciasnym kręgiem. Nadstawiałam się w ich kierunku, aby mogli we mnie wchodzić jeden po drugim. A ja spełniałam ich wszystkie rozpustne zachcianki z tak samo perwersyjnym uśmiechem na ustach. Na czele z finałem, w którym wszyscy obecni stawali dokoła mnie i spuszczali się po kolei na twarz.
   Niestety – jak bardzo bym się nie starała, jak długo nie dopieszczała i jak intensywnych rozkoszy nie przeżywała, z tygodnia na tydzień coraz bardziej tęskniłam za ciepłem prawdziwego ciała. Jego ciężarem, miękkością, zapachem, smakiem. Przytuleniem. Pocałunkiem. Najzwyklejszym, codziennym dotykiem. Musiałam jednak wybrać mniejsze zło i pozostać sama. Choć, jak miało się bardzo szybko okazać, łatwo nie było…

***

Tekst: (c) Agnessa Novvak
Ilustracja na podstawie obrazu Carla Schweningera

Opowiadanie zostało opublikowane premierowo na Pokątnych 12.06.2023. Dziękuję za poszanowanie praw autorskich!

Droga Czytelniczko / Szanowny Czytelniku - spodobał Ci się powyższy tekst? Kliknij łapkę w górę, skomentuj, odwiedź moją stronę autorską na Facebooku (niestety nie mogę wkleić linka niemniej łatwo mnie znaleźć)! Z góry dziękuję!

1 komentarz

 
  • Marc

    Kończ Agnessa, wstydu oszczędź. To nie ten portal!

    9 sie 2023

  • AgnessaNovvak

    @Marc cierpliwości, jeszcze tylko 17 części :lol2:

    10 sie 2023

  • Palmer

    @Marc To najbardziej okrutny żart, jaki widziałem :lol2:

    10 sie 2023