La Belle Époque, czyli biseksualnej awanturniczki rok z życia i spraw (część 4)

La Belle Époque, czyli biseksualnej awanturniczki rok z życia i spraw (część 4)Zapraszam na epizod czwarty - tym razem nieco bardziej wspominkowy, lecz jednocześnie także i erotyczny!

***

ROZDZIAŁ 4/30 – Wiosenny mąż dla mojej ukochanej

*
  
   Zanurzona po szyję w wannie pełnej pachnącej wiosennym kwieciem piany i z kieliszkiem wina musującego w dłoni, czułam się… może nie od razu szczęśliwa, bez przesady, lecz przynajmniej znacznie spokojniejsza niż ledwie kilka godzin wcześniej. Zresztą atmosfera udzieliła się najwidoczniej także i Shirley, która zamieniła zwyczajową lufkę na długą, smukłą fajeczkę o niedającym się pomylić z żadną inną kształtem, z której co jakiś czas sobie pykała. Zdecydowanie nie tytoniem, lecz – choć nijak nie popierałam tego konkretnego nałogu – już dawno nauczyłam się przymykać na to oko. Szczególnie w takich chwilach.
   Rozglądałam się niespiesznie po wzorzystych kafelkach, skąpanych w świetle płonącej równie leniwie lampy gazowej, rozmyślając raz jeszcze o wszystkim, co mi się przydarzyło. Tym razem jednak z uczciwym zamiarem rozliczenia się z przeszłością. Bez jakże zbędnego samobiczowania, bez udawania, że kiedykolwiek zapomnę o którejkolwiek (i którymkolwiek) z moich byłych i bez okłamywania się, że kochałam, kocham i będę kochać w życiu tylko i wyłącznie Jamesinę. Sinnę. Kobietę, z którą było mi dane spędzić sam na sam ledwie parę pojedynczych dni, w których trakcie nigdy nie odważyłyśmy się wyjść poza etap ukradkowych pocałunków. No dobrze, niekoniecznie jedynie w dłonie, policzki czy nawet usta, ale jednak. I już wówczas, gdy obie zrozumiałyśmy, że mimo naszych najszczerszych chęci zbyt wiele nas dzieli, by ta efemeryczna znajomość mogła przerodzić się w cokolwiek więcej, powinnam była porzucić wszelkie nadzieje. A co dopiero teraz, kiedy ona była już mężatką? Więcej: mężatką, która nie zaprosiła mnie na własny ślub, nie mówiąc o weselu. Co było może i przykre, lecz jakże prawdziwe.

   Skoro i tak już powzięłam zamiar, by porzucić nierealistyczne marzenia, należało teraz – tylko lub aż – przekuć wcześniejsze słowa w czyny. Pozostawało pytanie: w jaki sposób? I przede wszystkim: z kim? Niezależnie od tego, co było rzeczywistością, a co alkoholowym zwidem, powrót do kogokolwiek z wyśnionych nocą kochanków i kochanek był z założenia niemożliwy. Podobnie sprawa miała się z Hugh, którego potraktowałam – niezbyt sprawiedliwie, ale tego też nie mogłam już zmienić – jako jednorazową przygodę, mającą na celu sprawdzenie, czy będzie mi dobrze ze starszym partnerem. Niestety, nie było. Natomiast do Bridget teoretycznie nawet mogłabym wrócić, bo nieźle się dogadywałyśmy, a jej apetyczne krągłości (których na dodatek ona sama potrafiła używać w bardzo niegrzecznym celu) naprawdę mi się podobały! Przynajmniej do czasu, gdy zamiast wyrażania chęci na dalsze intymne schadzki, zaczęła wyrażać się o mnie w towarzystwie. Na tyle nieprzychylnie, że pozostało mi jedynie wysłanie jej w diabły.
   Pozostawała Scarlett. Młodsza ode mnie o dobrych kilka lat, po prawdzie niespecjalnie atrakcyjna, niewykształcona i jeszcze gorzej wychowana dziewczyna z nizin społecznych, zarabiająca na życie jako taka przynieś-zanieś-pozamiataj w lokalnym lunaparku. Właściwie nie potrafiłam sensownie wyjaśnić, dlaczego w ogóle zwróciłam na nią uwagę. A jednak zarówno ona wpadła mi w oko, jak i najwyraźniej ja jej. I choć miałam naprawdę uzasadnione obawy, czy brnąć w ten bezwstydny mezalians, szybko się przekonałam, że mimo wszystkich różnic – a może właśnie dzięki nim – całkiem dobrze się uzupełniamy. Najistotniejsze okazało się jednak to, co wydawało się z pozoru największym problemem, czyli brak większych oczekiwań wobec siebie. Traktowałam ją z założenia jako kogoś, z kim mogę swobodnie rechotać do rozpuku na niewybrednej farsie w lokalnym teatrzyku. Poszaleć w sobotni wieczór we wcale nie lepszej lokalnej tancbudzie. Wypić parę kieliszków podłego ginu za dużo w miejscowej mordowni. No i oczywiście kochać…
   A, tam! Pieprzyć się do utraty tchu w wynajmowanym na godziny pokoiku na poddaszu! Bez oskarżycielskich spojrzeń. Bez wyrzutów sumienia. Bez ograniczeń. Bez fałszywego wstydu. Rzucić Scarlett taką zziajaną po dzikich baletach na łóżko, zadrzeć kieckę i ściągnąć zapocone majtki zębami tylko po to, by wsadzić je w usta. Jej. A własne wpić w mokry, ewidentnie nigdy porządnie nie strzyżony gąszcz i wylizywać, jakby jutro świata miało nie być. A kiedy ona miała już dość, a ja wprost przeciwnie, stanąć nad nią w rozkroku i kazać sobie zrobić dokładnie to samo, tylko bardziej. Mocniej. Więcej!
   Gryzłam sutki spiczastych, sterczących na boki piersi. Chwytałam palcami wspomniany, posklejany lepką namiętnością zarost. Wciskałam dłoń w otoczoną ciemnoróżową falbanką picz aż po nadgarstek. Za każdym spotkaniem przekraczałam wydawałoby się nieprzekraczalne granice wyuzdania. Grzesznych marzeń, fetyszy i perwersji.
   Nie tylko zresztą ja, bo Scarlett też nie pozostawała mi dłużna. Nie wzbraniała się ssać palców moich stóp. Wsadzać język w wypiętą dupę. Dosiadać, gdy leżałam na plecach z rozchylonymi nogami i ujeżdżać do utraty tchu. Nie raz i nie pięć bywało tak, że rżnęłyśmy się pół nocy tylko po to, by po ledwie krótkiej drzemce zacząć dzień od pozostawionej na stole butelki nieszczególnie rocznikowego winiacza i… kontynuować ten lubieżny festiwal, aż nie byłyśmy w stanie ustać na nogach. I tak do następnego razu.
   Mimowolnie jęknęłam tak głośno, aż Shirley odwróciła głowę. Udałam jednak, że nic się nie stało, po czym znów zanurzyłam się w myślach. Tym razem jednak znacznie bardziej smutnych. O Sinnie. Znowu… Czy mi się to bowiem podobało, czy nie, wciąż pozostawała ona mym niespełnionym marzeniem. I nawet nie chodziło o wspomniane kwestie intymne, lecz sam fakt, że los w ogóle dał mi szansę nie tylko poznać, ale i zbliżyć się do kogoś takiego, jak ona. Do przepięknej, wszechstronnie wykształconej, obytej i – nie ukrywajmy – bardzo bogatej kobiety, której do bycia jedną z najlepszych partii w całym hrabstwie brakowało chyba tylko nieco większego stężenia błękitnej krwi w żyłach.
   Co się więc stało, że w ciągu zaledwie (a może aż?) kilku lat z czułych pocałunków z prawdziwą damą przeszłam do uprawiania pokątnego nierządu z wybitnie miernej proweniencji dziewuchą? Mało tego: samo wspomnienie dotyku Sinny wciąż potrafiło wywołać gorące rumieńce – i to zdecydowanie nie tylko na policzkach – podczas gdy całe noce spędzone ze Scarlett zdawały mi się jakże pustymi. Wyzutymi ze wszelkich głębszych uczuć, opartymi jedynie na fizycznym zaspokajaniu własnych żądz. Chociaż może to i dobrze, że przynajmniej to jedno wciąż mi się w życiu jako tako udawało.

*

   Tego wieczoru położyłam się spać spokojna. I trzeźwa, bo odrobiny niewinnych bąbelków postanowiłam już nie liczyć. Rano natomiast poszłam jak zwykle do pracy w szpitalu miejskim, zamierzając najpierw byle pretekstem usprawiedliwić nieobecność poprzedniego dnia, a później po prostu zająć się potrzebującymi. Tu pomoc dyżurnemu doktorowi, tam przygotować salę, gdzie indziej sprawdzić, czy z podległymi mi pacjentami wszystko jest w porządku. Że nie wspomnę o pilnowaniu, by hordy studentów, przewalające się regularnie przez mój oddział, skupiły się raczej na poszerzaniu jakże potrzebnej w ich przyszłym lekarskim fachu wiedzy, a nie na podkradaniu brzuchatych gąsiorów ze spirytusem lub co gorsza znacznie łatwiejszych do ukrycia buteleczek opisanych Tinctura Opii Simplex. I tak od rana do wieczora. Dzień w dzień. Byle nie mieć za dużo wolnego czasu i zbyt wiele się nie zastanawiać.
   Ta, dobre sobie… oczywiście przy każdej nadarzającej się okazji wciąż rozstrojony rozum utrudniał mi odzyskanie spokoju i co rusz wyciągał kolejne – w tym te bardzo dosłowne – trupy ze swych przepastnych czeluści. Szczęście, że każde następne zwłoki straszyły mnie coraz słabiej, aż wreszcie przestałam się nimi specjalnie przejmować. No, prawie, bo czy mi się to podobało, czy nie, musiałam przynajmniej tymczasowo zamieść pod dywan zarówno przeszłe, jak i te bardziej bieżące problemy sercowe. Cielesne zresztą też. Wiedziałam co prawda, że nie mogę przeciągać tego stanu w nieskończoność, jednak miałam szczerą nadzieję, że przerwa od nadmiernego folgowania namiętnościom przyniesie mi ulgę. Jak miało się okazać, zaskakująco nawet dla mnie samej, faktycznie przyniosła.
   Zamiast nabijać sobie głowę kolejnymi gołymi piczkami, fujarami czy czym tam jeszcze, popołudniami albo pomagałam Shirley w porządkowaniu rozrosłego do gargantuicznych rozmiarów archiwum spraw byłych, niebyłych, bieżących, przyszłych oraz dowolnej innej natury, albo szłam na dół do pana Hedsona na niespecjalnie zobowiązujące umysłowo pogaduszki. No dobrze, nie byłam w tym bezinteresowna, bo przy okazji próbowałam go nakłonić do przynajmniej próby przyrządzenia czegoś bardziej strawnego niż odgrzewany niepoliczalny raz haggis.
   Nie znaczyło to oczywiście, że miałam zamiar definitywnie zapomnieć o Sinnie, Christo i pozostałych moich byłych partnerach i partnerkach. Co to, to nie! Powoli, metodycznie oraz w miarę możliwości bez nadmiaru zbędnych emocji – choć to ostatnie akurat łatwe nie było – przemyślałam zarówno niezbite fakty związane z naszymi, nomen omen, związkami, jak i moje przypuszczenia względem ich dalszych losów. Niestety – a może na szczęście – właściwie tylko w jednym przypadku byłam w stanie skonfrontować owe teorie z rzeczywistością, przy czym i to nie było takie pewne. A jako że nie chciałam robić niczego kanałami oficjalnymi i wysyłać telegramu wprost do jednostki ojca, napisałam zwyczajny list do dyrekcji miejscowej szkoły, prosząc w nim o odpowiednią dyskrecję, wsadziłam w kopertę wraz z całkiem sporą sumką „na ewentualne wydatki” i tak nadałam. I czekałam, czekałam, czekałam…
   Nim jednak się doczekałam, skupiłam się na najważniejszej z bieżących kwestii sercowej (czy raczej sercowo-piczowej, gdybym chciała być dokładna), czyli na relacji ze Scarlett, z którą wciąż przecież byłam. A przynajmniej tak mi się wydawało, bo po prawdzie od naszego ostatniego spotkania minęło już trochę czasu. Postanowiłam więc przyspieszyć nieco bieg wydarzeń i zobaczyć się z mą kochanicą możliwie jak najszybciej. Tym razem jednak nie byle gdzie i byle jak – nie na ławce w parku (lunaparku tym bardziej nie, że o lupanarze nie wspomnę), nie w pierwszym lepszym pubie, lecz miejscu, w którym będziemy mogły równie swobodnie, co na odpowiednim poziomie porozmawiać. I to poważnie.
   Cóż z tego, skoro nagle wydarzyło się coś, co miało ponownie wywrócić wszystkie moje plany do góry nogami.

***

Tekst: (c) Agnessa Novvak
Ilustracja na podstawie obrazu Carla Schweningera

Opowiadanie zostało opublikowane premierowo na Pokątnych 12.06.2023. Dziękuję za poszanowanie praw autorskich!

Droga Czytelniczko / Szanowny Czytelniku - spodobał Ci się powyższy tekst? Kliknij łapkę w górę, skomentuj, odwiedź moją stronę autorską na Facebooku (niestety nie mogę wkleić linka niemniej łatwo mnie znaleźć)! Z góry dziękuję!

Dodaj komentarz