Zapraszam na część trzydziestą i ostatnią, w której domykam wszystkie wątki, a zwłaszcza romansowo-erotyczne. Natomiast po samym opowiadaniu zamieszczam też mały słowniczek pojęć, które pojawiły się w tekście i nie dla każdego mogły być zrozumiałe.
Jednocześnie dziękuję wszystkim wytrwałym za lekturę, wszelkie uwagi, krytykę, pochwały i całą resztę!
***
ROZDZIAŁ 30/30 – Zimowa sztuka wymaga ofiar
*
I wówczas zrozumiałam jakże oczywistą, wydawałoby się, prawdę. Mianowicie taką, że przez całe życie bezustannie – za to zwykle ze złymi lub jeszcze gorszymi efektami – poszukiwałam tej jednej, jedynej miłości, a gdy wreszcie ta stanęła przede mną na wyciągnięcie ręki, odrzuciłam ją! Przez nieliczenie się z uczuciami innych, pychę, zapatrzenie w swe jakże nierealne marzenia i z tysiąca innych równie durnych powodów. Jak ostatnia skończona – czy raczej nieskończona w swym zaślepieniu – idiotka. Nie widziałam (czy raczej nie chciałam widzieć) że ktoś może z własnej, nieprzymuszonej niczym woli, stracić dla mnie i głowę, i serce. Chcieć mnie. Pragnąć. Tak mocno, że być może z czasem i ja poczułabym coś więcej.
Nie, nie z czasem. Teraz i tutaj.
Znieruchomiałam. Spojrzałam na Morty’ego, który po chwili zauważył zmianę w moim zachowaniu, odkleił się wreszcie od cycka i podniósł maślane oczy. Mimo że ze swoimi rodzinnymi koneksjami, całkiem pokaźnym majątkiem, inteligencją i urodą mógł mieć każdą pannę, jaką tylko by sobie wymarzył, wybrał właśnie mnie. Ze mną postanowił się ożenić i mnie, jakkolwiek pretensjonalnie by to nie zabrzmiało, oddać cnotę. Dlaczego? Bo… się we mnie zakochał? Tak po prostu? I postanowił wbrew wszystkim i wszystkiemu sprawić, by to właśnie u mojego boku znaleźć w życiu szczęście.
– Coś się stało? Robię coś nie tak? – palnął.
– Nie, wszystko dobrze. To ja…
Ostatnie, na co miałam ochotę i na co mogłam sobie w tej sytuacji pozwolić, było rozklejenie się. Musiałam być silna! Musiałam i… chciałam. Jak nigdy wcześniej. Tak jak Morty zapragnął być ze mną z czystej, uroczo naiwnej miłości, tak nagle ja poczułam to samo. Pierwszy raz od naprawdę długiego czasu zrobiło mi się gorąco nie tylko pomiędzy udami. Nie wcześniej, gdy się poznaliśmy, nie podczas naszych mniej lub bardziej niegrzecznych spacerów, nie kiedy mi się oświadczał, nawet nie przed ołtarzem, a właśnie w tym konkretnym momencie oraz miejscu.
I o czym to niby miało świadczyć? Że faktycznie myślałam piczką bardziej niż głową? Że wreszcie dotarło do mnie, jak wspaniałym mężczyzną był wpatrujący się we mnie maślanym wzrokiem młodzieniec? Że mimo najszczerszych chęci nijak nie zasługiwałam na jego zaangażowanie, wyrozumiałość i cierpliwość? Ciepło? Miłość? Że… A może tak naprawdę o niczym, bo w tym momencie liczyło się tylko i wyłącznie niedający się nijak ukryć fakt, że leżał on pode mną równie nagi, co podniecony, a ja tak samo nieprzyzwoicie go dosiadałam. I miałam coraz większą ochotę zaprzeczyć ledwie złożonej obietnicy i dosłownie wbić go tyłkiem w łóżko.
Dlatego czym prędzej postanowiłam przestać kusić los – pochyliłam się nad Mortym, spięłam biodra i ponownie zaczęłam nimi kołysać. Najwyraźniej jednak znów przeliczyłam odporność męża na przyduszanie dojrzałym biustem, bo po ledwie minucie takiego pobudzania znów poczułam najpierw znajome drżenie, a po chwili pulsowanie i rozpływające się wewnątrz wilgotne ciepło.
Napięłam się jeszcze mocniej, docisnęłam łono do łona i kilkoma szybkimi potarciami doprowadziłam się do rozkoszy. Może nieco zbyt pospiesznie sprowokowanej, raczej krótszej niż dłuższej i zdecydowanie nie tak satysfakcjonującej, jakbym sobie po takiej przerwie życzyła, ale… cóż z tego? Najważniejsze, że przeżytej w ramionach mężczyzny, który bez cienia wątpliwości kochał mnie jak ostatni – czy może raczej pierwszy? – wariat i którego najwyraźniej kochałam i ja. A reszta przyjdzie z czasem.
Gdy jako tako doszliśmy do siebie, poprosiłam Morty’ego, by nalał nam czegoś mocniejszego, zaś sama dyskretnie znów skorzystałam z chusteczki. Niby nie musiałam, bo drugi wytrysk był wyraźnie skromniejszy, lecz mimo wszystko wolałam nie pozostawić krępujących plam na pościeli. Nie, żebym w przeszłości w takiej sytuacji nie sięgnęła dłonią ku kroczu, nie wytarła wszystkiego palcami i jeszcze na koniec ich nie oblizała, lecz mimo wszystko wolałam na razie zachować chociaż te resztki przyzwoitości, jakie mi jeszcze pozostały.
Wypiliśmy, poprawiliśmy profiterolką ze stojącego na stoliczku przeglądu słodkości, znów wypiliśmy, dochodząc w międzyczasie do jedynie słusznego wniosku, że nie musimy się przecież nigdzie spieszyć. Rozłożyliśmy się więc wygodnie na puchowej kołdrze i okryliśmy równie przyjemnym w dotyku kocem. Oparłam głowę na udach siedzącego Morty’ego i poprosiłam, by pogładził mnie po włosach.
Leżałam tak w milczeniu i myślałam. O bardzo wielu bardzo różnych sprawach. Choćby tej, że właśnie mijał niemal równo rok od pamiętnego zamążpójścia Jamesiny. Kto wie, być może gdyby nie ów zbieg okoliczności, dzięki któremu najpierw w ogóle dowiedziałam się o uroczystości, a później wbrew zdrowemu rozsądkowi postanowiłam przynajmniej z daleka zobaczyć jedyną – jak mi się wtedy wydawało – miłością mego życia, dziś sama nie przeżywałabym własnej nocy poślubnej? I to z kimś, kogo podczas tamtych wydarzeń ledwo co kojarzyłam?
Spojrzałam na męża, kochanka, niesamowicie atrakcyjnego, wcale nie mniej inteligentnego i całkiem majętnego młodego mężczyznę, który ze znanych tak naprawdę jedynie sobie powodów postanowił wziąć sobie za żonę kilku… no dobrze, kilkunastu laty starszą kobietę z raczej daleką od ideału urodą i momentami mało chwalebną przeszłością. A jednak najwyraźniej był ze mną szczęśliwy. Owszem, zapewne miał na to wpływ niezaprzeczalny fakt, że tyle, co dałam mu dupy, lecz przecież musiał wcześniej o nią walczyć nie tylko z calutkim wszechświatem, ale i mną. Znaczy ze mną całą, a nie tylko rzeczoną dup… oj tam, nieważne!
Przymknęłam oczy.
*
Czy cała ta historia mogłaby potoczyć się inaczej, gdybym tylko na dowolnym jej etapie podjęła inne decyzje, nieraz całkiem prozaiczne, wydawałoby się wręcz, że nieistotne? Nie miałam najmniejszych wątpliwości, że tak. Czy finalnie to, co przeżyłam i czego się nauczyłam, było warte ofiar, jakie musiałam ponieść? Zapewne nie. Czy wreszcie dzięki temu wszystkiemu powinnam czuć się bardziej… no właśnie – jaka niby? Bardziej usatysfakcjonowana pierwszym małżeńskim seksem? Bardziej zadowolona z samego męża? Bardziej spełniona jako kobieta? Bardziej… szczęśliwa?
A jeśli tak, to dlaczego właściwie? Bo sobie ubzdurałam, że gdybym tylko kiedyś tam mocniej się postarała czy postąpiła w jakiś inny sposób, to byłoby lepiej? A co to właściwie znaczyło i kto o tym decydował? Poza tym, skoro mimo wszystko lepiej nie było, to najwidoczniej nie mogło być. Koniec. Kropka. A jeśli komuś taka opowieść nie odpowiada, to niech najlepiej napisze swoją, o! Na pewno będzie satysfakcjonująca, z lepszymi bohaterami i przede wszystkim zakończeniem. A jeśli ja jej nie napisałam, to najwyraźniej tego nie potrafiłam. I tyle.
Miałam już szczerze dość bezcelowego roztrząsania tego po raz setny i tracenia czasu na poszukiwanie straconych lat. Liczyła się chwila. Liczyliśmy się my i tylko my. Uśmiechnęłam się do siebie nie tylko w duchu i ni stąd, ni zowąd pomyślałam, że właściwie to noc jest jeszcze całkiem młoda.
A skoro tak…
***
***
***
DODATEK DLA CIEKAWYCH:
*
– Derringer – potoczne określenie na niewielki, zwykle dwulufowy (i dwustrzałowy) pistolet. Dla tych, co oglądali: z takiej broni, ukrytej w rękawie, Dr. Schultz zastrzelił Calvina Candiego w „Django”,
– Whitechapel – londyńska dzielnica o mało chwalebnej sławie, to w niej grasował Kuba Rozpruwacz,
– w czasie, w którym opowiadanie się dzieje (i główna akcja, i retrospekcje) Indie były brytyjską kolonią (British Raj), natomiast konflikt, o którym mówi Christo, to I Wojna Burska (1880-1881) – nie wnikam głębiej w tło, bo to nie powieść historyczna, a poza tym zaraz mnie ktoś oskarży o kolonializm, rasizm i parę innych „izmów”. Kto chce, to sobie doczyta.
– Underwood – amerykańska firma, której przypisuje się stworzenie „pierwszej nowoczesnej maszyny do pisania”. Jeśli w starym filmie pojawia się kanciasta, czarno-złota maszyna z półkolistym wycięciem na froncie, to najpewniej jest to Underwood No. 5.
– Webley&Scott – brytyjska firma produkująca charakterystycznie łamane rewolwery, niektóre na bardzo silną amunicję, takie ówczesne Magnum z „Brudnego Harry’ego”. Bardziej zainteresowani mogą obejrzeć odcinek Irytującego Historyka o Webleyu Mk IV (i innych zresztą też)
– krokiet (ang. croquet) – gra polegająca na przetoczeniu kuli za pomocą drewnianego młotka przez ustawione wcześniej bramki. Nie mylić z krykietem (ang. cricket) ani tym bardziej z odsmażanym naleśnikiem z nadzieniem z resztek z obiadu,
– nitro express – bardzo silne „naboje na słonie”, co z naddatkiem wystarczy za opis,
– repetier – jednolufowa broń (zwykle używa się tego pojęcia dla broni myśliwskiej), w której wprowadzenie naboju do lufy, wyrzucenie łuski po wystrzale i napinanie iglicy jest wykonywane ręcznie przez przesunięcie zamka, tzw. repetowanie,
– dryling – łamana strzelba o trzech lufach, zwykle jedna jest na naboje kulowe, a dwie na śrutowe,
– jeśli ktoś zorientował się, że opisana przez Jennę scena strzelania do pochodni jest wyjęta nie z powieści, a filmu „Vera Cruz”, to ma u mnie order złotego kapiszona. Swoją drogą polecam obejrzeć, jeśli ktoś lubi takie retro kino,
– Fée Verte (fr. zielona wróżka) – nic innego jak pistol… znaczy absynt. Ten do picia,
– doughnut – zwyczajny donut, tyle że pisany zgodnie z krajem i epoką.
– ptifurki (fr. petits fours) – drobne ciasteczka (z ciasta kruchego, makaronikowego itp.) nadziewane i powlekane glazurą, podawane do kawy lub herbaty,
– si vis pacem, para bellum – łac. „jeśli chcesz pokoju, przygotuj się do wojny”,
– kordelas – tu w znaczeniu krótkiej szabli, używanej przez marynarzy,
– Mauser C96 – pierwszy całkowicie udany, produkowany seryjnie pistolet samopowtarzalny o kształcie nie do pomylenia z żadnym innym. Z takiego w wersji klasycznej strzelał Janek Kos, a z modelu laserowego Han Solo,
– skąd wzięła się „Ditta von”, chyba nie muszę tłumaczyć, a jeśli chodzi nazwisko postaci, to polecam posłuchać piosenki „Mitzi Dupree” Deep Purple,
– Eugen Sandow – właśc. Friederich Wilhelm Müller, siłacz ery wiktoriańskiej, uznawany za pioniera nowoczesnej kulturystyki. Statuetka z jego sylwetką jest wręczana zwycięzcy najbardziej prestiżowych zawodów kulturystycznych na świecie, Mr. Olympia. Polecam (i to nie tylko paniom) poszukać sobie zdjęć, bo jest ich dostępnych całkiem sporo,
– profiterolka – ptyś z bitą śmietaną, tyle że zwyczajowo podawany w polewie czekoladowej,
– aha, tłumaczenie wersu „Don’t waste your time always searching for those wasted years” znalazło się w opowiadaniu całkiem nieprzypadkowo. Kto zna, ten wie.
***
Tekst: (c) Agnessa Novvak
Ilustracja na podstawie obrazu Carla Schweningera
Opowiadanie zostało opublikowane premierowo na Pokątnych 12.06.2023. Dziękuję za poszanowanie praw autorskich!
Droga Czytelniczko / Szanowny Czytelniku - spodobał Ci się powyższy tekst? Kliknij łapkę w górę, skomentuj, odwiedź moją stronę autorską na Facebooku (niestety nie mogę wkleić linka niemniej łatwo mnie znaleźć)! Z góry dziękuję!
1 komentarz
BrutuS
Hura!
AgnessaNovvak
@BrutuS hip, hip! 😁