Zapraszam na epizod dwudziesty szósty, czyli kulminację całej intrygi!
***
ROZDZIAŁ 26/30 – Zimowa sztuka wymaga ofiar
*
Bella od początku wydawała się niespecjalnie przejmować zagrożeniem, a teraz już wyraźnie z niego szydziła. Podparła się pod boki i zachichotała złośliwie.
– A wiecie, co jest w tym najlepsze? Że to tylko i wyłącznie dzięki właśnie wam dwóm wszystko, czym pierwotnie miałam dzielić się z Jamesiną, przypadło tylko i wyłącznie mnie. Bo nasze początkowe zamiary przewidywały jedynie pozbycie się Fritza i nic poza tym. Ona zyskałaby tytuł, ja pieniądze i obie byłybyśmy ukontentowane. Ba, być może nawet przekonałabym się do jej skłonności seksualnych i zaczęłybyśmy we dwie uwodzić niewinne, za to ubogie dziewczęta, na przemian z wcale już nie takimi niewinnymi, lecz dla odmiany majętnymi mężczyznami? Niestety nawet taki kretyn jak mój brat zaczął się wreszcie czegoś domyślać, a Jamesina, zamiast czym prędzej przysłonić mu gołym zadkiem zdrowy rozsądek, upić i na przykład zepchnąć ze schodów, w przypływie jakiejś durnej uczciwości zaczęła najpierw się tłumaczyć jak ostatnia idiotka, a potem jeszcze wysłała ten przeklęty list… Pomyślałam wtedy, że wszystko skończone i będę zmuszona własną robotę własnymi potargać rękami, bo jak niby poradzić sobie z wnikliwym umysłem Shirley Helms, wspieranym przez zaangażowanie wciąż podkochującej się w Jamesinie Jenny Wettson? Jednak szybko doszłam do wniosku, że najlepiej pobić ich własną bronią! Wykorzystać dociekliwość, ale też przysłaniającą zdrowy rozsądek zarozumiałość i przekonanie o własnej nieomylności pierwszej oraz naiwną szczerość i skrajne rozchwianie emocjonalne drugiej. Niestety, ceną za powodzenie tegoż planu to okazało się życie nie tylko Fritza, ale też Jamesiny. Cóż, trudno. Jak to mówią, sztuka wymaga ofiar czy jakoś tak.
– Ty…
– Tak, ja. We własnej osobie. I wiecie co? Cofam te wszystkie inwektywy, którymi was obdarzyłam. Ani jedna z was nie ma przerostu ego, ani druga nie myśli dupą. Wy jesteście po prostu durne. Tępe jak odwrotna strona siekiery. A skoro tak, nie będę traciła na was więcej mojego cennego czasu. Powiedziałabym au revoir, mesdames, ale jakoś nie mam ochoty już się z wami więcej widywać, więc życzę do serdecznego niewidzenia!
Wzruszyła ramionami z przesadną egzaltacją, obróciła się na pięcie i równie teatralnym zaczęła iść ku drzwiom. A ja spojrzałam bezradnie na roztrzęsioną Shirley, opuszczającą rewolwer cal za calem.
– I co, to już koniec? – wyjęczałam. – To wszystko, co zrobiłaś, pójdzie na marne? To śledztwo, te dokumenty, dowody, zeznania świadków? Puścisz ją ot tak?
– A co mam zrobić, głupia? Zastrzelić ją? – Shirley wydarła się na mnie, jakbym to właśnie ja i tylko ja była powodem ewidentnie największej w jej karierze porażki. – Może faktycznie przyszedł czas, by zająć się czymś innym? Ja zacznę… nie wiem, hodować jedwabniki, a ty na przykład będziesz uprawiać marchew?
Najpierw chciałam jej odpyskować. Potem pocieszyć. Przeprosić, że nie byłam w stanie więcej pomóc. Aż w końcu dotarło do mnie, że przecież istnieje wyjście z tego wydawałoby się nierozwiązywalnego problemu. Jedyne i ostateczne. Takie, które leżało poza zasięgiem nie tylko Shirley, ale i każdego rozsądnie myślącego człowieka. Każdego poza mną.
– Nie jestem głupia… – wymamrotałam ni do siebie, ni do Shirley, po czym krzyknęłam w kierunku stojącej już praktycznie we drzwiach Belli. Tym razem silnym i zdecydowanym jak chyba nigdy wcześniej głosem. – Bella! Spójrz na mnie! Popatrz ten ostatni raz i powiedz, że Jamesina naprawdę chociaż trochę mnie kochała!
Zapytana przystanęła, obrzuciła mnie pogardliwym spojrzeniem i sapnęła znudzona:
– Nie, Jenno. Nigdy. Byłaś tylko zabawką w jej rękach. I to też już ci wcześniej…
Przestawiłam kciukiem bezpiecznik, poderwałam pistolet i wycelowałam w Bellę tak szybko, że ta nawet nie mrugnęła, nie mówiąc już o jakimkolwiek grymasie na pełnej samozadowolenia twarzy. Zresztą stała tak blisko, że i tak nie było to potrzebne. Strzelałam w sam środek odskakującej za każdym trafieniem sylwetki, kompletnie nie dbając o to, czy w danym momencie znajdował się tam korpus, głowa czy cokolwiek innego. I strzał po strzale podchodziłam coraz bliżej. Jeden krok, drugi, piąty… Za ósmym stałam nad zmasakrowanym ciałem i dopiero wtedy przymierzyłam dokładniej. Tak, by dziewiąta kula trafiła idealnie pomiędzy martwe już oczy.
– Jenna… jak mogłaś… coś ty zrobiła… jak ja teraz to wszystko wytłumaczę, jak…
– Zrobiłam, co należało – przerwałam jej lodowatym tonem. – Uwolniłam świat od zagrożenia tak wielkiego, że nawet ciebie prawie ono przerosło. Przy okazji uratowałam też i ciebie, bo wiem, że nie zniosłabyś takiego upokorzenia, a tak to masz jeszcze szansę na naprawienie błędów. A co do mnie, to wreszcie zrozumiałam, że nie ma sensu dłużej tego ciągnąć. Ani dziś, ani jutro, ani kiedykolwiek. Wybacz więc, Shirley, że odchodzę tak bez pożegnania, ale przynajmniej będziesz miała na kogo zwalić winę na to wszystko. Zresztą kto jak kto, ale ty na pewno coś wymyślisz…
Wiedziałam, że mam w magazynku jeszcze jeden nabój. Słyszałam też narastające dudnienie kroków, potwierdzające moje wcześniejsze podejrzenia o hordzie żadnych zemsty zakapiorów, która najdalej za kilka sekund wpadnie na mostek i rozszarpie każdego, kogo na nim zastanie. Dlatego dodałam szybko:
– Żegnaj więc. I uciekaj, póki jeszcze możesz.
Nim Shirley zdążyła zareagować, przystawiłam wciąż dymiącą lufę do skroni.
***
Tekst: (c) Agnessa Novvak
Ilustracja na podstawie obrazu Carla Schweningera
Opowiadanie zostało opublikowane premierowo na Pokątnych 12.06.2023. Dziękuję za poszanowanie praw autorskich!
Droga Czytelniczko / Szanowny Czytelniku - spodobał Ci się powyższy tekst? Kliknij łapkę w górę, skomentuj, odwiedź moją stronę autorską na Facebooku (niestety nie mogę wkleić linka niemniej łatwo mnie znaleźć)! Z góry dziękuję!
Dodaj komentarz