Zapraszam na epizod dwudziesty siódmy, w którym powoli wracamy na tory obyczajowo-romansowe!
***
ROZDZIAŁ 27/30 – Zimowa sztuka wymaga ofiar
*
W pochłanianych za młodu książkach niejednokrotnie czytałam, jak to bohaterka po utracie przytomności otwiera wreszcie oczy, od razu przypomina sobie wszystko, co się wydarzyło i równie szybko zaczyna pląsać po kartach powieści, jakby nigdy nic. Ja tymczasem nijak nie mogłam dojść do siebie choćby na tyle, by w ogóle zorientować się, gdzie właściwie jestem i co się dookoła dzieje. Niby docierały do mnie strzępy zazwyczaj niezrozumiałych rozmów, widziałam mniej lub bardziej niewyraźne sylwetki przez na wpół zamknięte powieki, ktoś mnie dotykał, przekręcał z boku na bok, kłuł zastrzykami, raz czy dwa chyba nawet przebrał, ale wszystko to działo się gdzieś na krawędzi świadomości.
Wreszcie jednak zebrałam w sobie tyle sił, by od razu nie tylko spojrzeć na świat, ale od razu próbować podnieść się na szpitalnym łóżku. Jak się okazało w tej samej sali, w której zwykle to ja doglądałam pacjentów. Oczywiście momentalnie wywołało to wielkie poruszenie i zgromadziło wokół mnie cały tabun ludzi: od samego dyrektora placówki po… Shirley. Patrzącą na mnie jak chyba nigdy wcześniej. Z radością i ulgą, ale też ogromnym smutkiem i poczuciem winy. Nie miałam jednak czasu się nad tym specjalnie zastanawiać, bo zaraz zaczęto mnie badać, osłuchiwać, dawać do wypicia różne mikstury i w końcu pytać, w jakim jestem stanie. No przefantawpiczęstycznym, a jakim niby inaczej?
Niestety nawet niezbity fakt, że w ogóle przeżyłam tę całą historię, byłam w szpitalu a nie areszcie, a każdy z odwiedzających nieustannie mnie pocieszał oraz wspierał, nie mogły ukryć tego, że ponad połowa mojej głowy wciąż była owinięta bandażami. Włącznie nie tylko policzkiem i brodą, ale także okiem. Z początku jeszcze jako tako znosiłam ogólnikowe zapewnienia lekarzy, że to tak miało być i trzeba cierpliwie czekać, aż wszystko się zagoi, lecz wreszcie nie wytrzymałam i nawrzeszczałam, żeby przestali robić ze mnie idiotkę. I albo powiedzą, w jakim właściwie jestem stanie, albo w końcu sama wstanę, wparuję do ambulatorium (obezwładniając po drodze każdego, kto spróbuje mnie powstrzymać) i zerwę z siebie te szmaty. A skoro tak…
Owszem, spodziewałam się obecności kogoś więcej niż tylko pierwszej lepszej pielęgniarki, lecz nie od razu ordynatora chirurgii. I Shirley. I… Morty’ego we własnej osobie. Nieszczególnie wiedziałam, w jakim charakterze, bo praktyki przecież już skończył a dyplomu lekarskiego (o ile się orientowałam) jeszcze nie miał, ale postanowiłam nie drążyć tematu. Nawet spod opatrunku widziałam nadto wyraźnie, że i bez tego był wystarczająco zestresowany i w efekcie to raczej ja musiałam go uspokajać, a nie on mnie. Ostatecznie jednak kazałam sobie podstawić lustro, zagryzłam zęby i czekałam na nieuniknione.
Siedziałam tak i siedziałam, przekręcając głowę we wszystkich kierunkach. Trzepotałam powiekami, robiłam mniej lub bardziej eleganckie miny, dotykałam palcami boku wysoko wygolonej głowy. Aż w końcu, po dobrych paru minutach takich eksperymentów na ludziach spojrzałam na wszystkich obecnych i wypaliłam:
– No co? Myśleliście, że uda wam się mnie tak łatwo oszpecić? Niedoczekanie wasze!
Ja jestem piękna z natury, zawsze byłam i zawsze będę! I jeszcze mi za fryzjera zapłacicie!
– Nam się udało? Ha, myślałby kto! Taka z ciebie wielka łowcza dworu, a nie umiałaś się nawet porządnie zastrzelić! Pamiętaj, żeby następnym razem równo przyłożyć lufę do głowy, to się kula nie ześlizgnie po kości, tylko przejdzie na wylot! A teraz jak ty będziesz wyglądała? Co najmniej niesymetrycznie!
Nie wiedziałam, czy to ja głośniej ryknęłam ze śmiechu, czy Shirley. Ordynator najwyraźniej postanowił tego nie sprawdzać, tylko czym prędzej czmychnął, jakby go sam Belzedup gonił, za to Morty omal nie zemdlał.
Gdy wreszcie doszłam do siebie, musiałam przyznać, że wykpiłam się z tej kabały wyjątkowo tanim kosztem. Ślady operacji na skroni za najdalej kilka miesięcy znikną pod odrośniętymi włosami, rozoraną w poprzek prawą brew schowam pod odpowiednio ułożoną fryzurą, rondem kapelusza czy choćby okularami, a nie do końca symetryczny uśmiech będzie wręcz dodawał mi swoistej zadziorności. Co się natomiast tyczyło oka… cóż, pozostało mi nauczenie się celowania lewym, bo prawym widziałam raczej kalejdoskop barwnych plam i równie abstrakcyjnych kształtów niż jakikolwiek sensowny obraz. Chociaż o tyle dobrze, że przynajmniej źrenica w miarę normalnie się poruszała, a nie tkwiła nieruchomo w miejscu jak jakaś szklana proteza.
Nie było jednak dane już pójść do domu, bo na miejscu zatrzymała mnie Shirley. No i znów Morty. Czy raczej przede wszystkim on. Przeprosił, że robi to tutaj, teraz i w taki sposób, ale skoro nie chciałam go wcześniej widzieć, to zapewne nie będę nadal chciała i dlatego musi wykorzystać jedyną nadarzającą się okazję, by mi coś powiedzieć.
Mówił więc o konflikcie z rodziną, jaki rozgorzał po owej mojej (nie)sławnej wizycie oraz o tym, że bardzo chciał się ze mną jeszcze przynajmniej raz zobaczyć i błagać o wybaczenie. O momencie, kiedy dowiedział się, co mnie spotkało i jak potem nogi się pod nim ugięły, gdy zobaczył mnie leżącą bez życia z rozszarpanym bokiem twarzy. O rozmowach między nim, Shirley, lekarzami, policją… Wreszcie o decyzji, którą podjął. O obietnicy, iż uczyni absolutnie wszystko, by najpierw mnie uratować, a później mi się oświadczyć.
Co, nie czekając ani chwili dłużej, postanowił uczynić.
*
Już będąc małą dziewczynką nie przepadałam za tymi wszystkimi szczęśliwymi zakończeniami, na które co rusz natykałam się w bajkach, baśniach czy innych przypowieściach. Nieważne, jak wiele dzieliłoby bohaterów, z jakimi przeszkodami nie musieliby się mierzyć i jakie przykrości przezwyciężać, zawsze w finale znajdowali wspólne szczęście, dobro triumfowało, zło zostawało przykładnie pokonane… no, na pewno. Im byłam starsza, tym coraz bezczelniej kpiłam z tych zarówno z owych bzdur, jak i tym bardziej ludzi, którzy wciąż w nie wierzyli, a po przeżyciach ostatnich paru lat jawnie z nich szydziłam, nijak nie zważając, że mogłabym swymi poglądami kogoś urazić.
Mimo jednak tak otwarcie cynicznego podejścia, gdzieś w głębi duszy wciąż miałam nadzieję, że może i do mnie los się wreszcie uśmiechnie? Chociaż trochę? Oczywiście zbyt twardo stąpałam po ziemi, by liczyć na wyśnionego księciunia, prężącego równie księciuniowate muskuły na księciuniowatym rumaku, na którym pogalopowalibyśmy razem do księciuniowatego pałacyku, gdzie na księciuniowatych złotych poduszkach obciągnęłabym księciuniowi jego księciuniowatego… o czym to ja… tak czy inaczej, pragnęłam doświadczyć zwyczajnego, ludzkiego szczęścia. Bliskości. Akceptacji takiej, jaka byłam. Niestety, w większości przypadków całkowicie bezskutecznie.
Czy w takim razie powinnam była z założenia odrzucić szansę, która zupełnie nieoczekiwanie się przede mną pojawiła? I to ze strony osoby, którą przecież sama spisałam na straty i to w wydawałoby się ostateczny i nieodwołalny sposób? A jeśli nie, to w jaki sposób miałabym postąpić z najwyraźniej wciąż zabujanym we mnie po same uszy Mortym? Bez dwóch zdań atrakcyjnym młodym mężczyzną, któremu miłość najwyraźniej przysłoniła do reszty zdrowy rozsądek i który dla tegoż uczucia był gotów nie tylko przeciwstawić się rodzinie oraz wyjść naprzeciw krępującym konwenansom, ale też postawić na szali całą swą zapowiadającą się błyskotliwie karierę. I to wszystko dla starszej, po mało chwalebnych przejściach, niezbyt zamożnej i z jeszcze mniej przyzwoitymi skłonnościami, za to oszpeconej do końca życia kobiety.
Ostatecznie jednak doszłam do wniosku, że niech się dzieje, co chce! Morty bez dwóch zdań chciał mnie, ja może nieco mniej zdecydowanie… a co tam, też chciałam jego! Tak w dzień, jak i w nocy! A skoro tak, postawiłam wszystko na jedną kartę. Poprzysięgłam przed sobą i całym światem, że może co prawda nie będę idealną – bo bez przesady, w takie bajdy nikt znający mnie choć trochę by nie uwierzył – lecz przynajmniej starającą się przykładnie prowadzić żoną.
Pozostawała jeszcze kwestia drugiej spośród najważniejszych w mym życiu osób. Czułam podskórnie, że mimo paru całkiem długich rozmów jeszcze w szpitalu Shirley nie powiedziała mi całej prawdy, jednak się nie narzucałam. Dopiero gdy na dobre wróciłam do domu – gdzie już w progu pan Hedson wyściskał mnie z całych sił i poprzysiągł, że od dziś będzie dla mnie gotował, sprzątał, prał, chodził po gazety i w ogóle zrobi wszystko, czego tylko sobie zażyczę – postanowiła wyznać, co jej leżało na sercu.
O ile monolog Morty’ego, choć bardzo osobisty i szczerze wzruszający, był w gruncie rzeczy dość przewidywalny, o tyle słowa Shirley nie tylko poruszyły mną do głębi, lecz także zaskoczyły. Czy raczej autentycznie zszokowały. Nigdy wcześniej nie widziałam jej tak… rozbitej? Tak, to było chyba najwłaściwsze określenie. O ile z początku próbowała się jeszcze jakoś trzymać, to po dosłownie paru minutach rzuciła mi się do kolan, błagając rozpaczliwie o przebaczenie. A ja nie miałam bladego pojęcia, co zrobić. Zarówno z nią – bo nigdy wcześniej nie widziałam zazwyczaj opanowanej, żeby nie powiedzieć nieczułej Shirley w takim stanie – jak i sobą. A konkretniej z tym, co właśnie mi wyznała.
***
Tekst: (c) Agnessa Novvak
Ilustracja na podstawie obrazu Carla Schweningera
Opowiadanie zostało opublikowane premierowo na Pokątnych 12.06.2023. Dziękuję za poszanowanie praw autorskich!
Droga Czytelniczko / Szanowny Czytelniku - spodobał Ci się powyższy tekst? Kliknij łapkę w górę, skomentuj, odwiedź moją stronę autorską na Facebooku (niestety nie mogę wkleić linka niemniej łatwo mnie znaleźć)! Z góry dziękuję!
Dodaj komentarz