La Belle Époque, czyli biseksualnej awanturniczki rok z życia i spraw (część 14)

La Belle Époque, czyli biseksualnej awanturniczki rok z życia i spraw (część 14)Zapraszam na epizod czternasty, rozpoczynający jesienne przygody bohaterki - tym razem zdecydowanie bardziej romantyczne niż poprzednio.

***

ROZDZIAŁ 14/30 – Jesienne mezalianse ze wszech miar

*

   Praca pielęgniarki w szpitalu miejskim, poza niewątpliwymi zaletami, miała także całkiem sporo wad: począwszy od odwalania najgorszych prac za szanownych jaśnie panów doktorów, a skończywszy na równie mało przyjemnym obowiązku pilnowania kandydatów na tychże. Zarówno skrajnych idealistów, pilnie wkuwających po nocach całe opasłe tomiszcza medyczne na pamięć, jak i zupełnych lekkoduchów, nijak nieogarniających odpowiedzialności, jakiej od nich wymagano. Po drodze byli dowcipnisie, dla których szczytem osiągnięć było podprowadzenie obciętego kulasa – nie mylić z kutasem – z prosektorium, wstydzioszki rumieniące się na samą myśl o konieczności odsłonięcia przyrodzonych kobiecych walorów celem badania, aż w końcu ci, którzy zamiast interesować się stanem pacjentów, skupiali się raczej na pielęgniarkach. Czyli między innymi na mnie.
   Choć starałam się ukrywać wdzięki przed wzrokiem postronnych – w czym zresztą pomagał mi tuszujący figurę strój – to nie mogłam przecież zakrywać twarzy chustą i udawać, że nie jestem może już nie pierwszej młodości, lecz wciąż przecież atrakcyjną kobietą, potrafiącą robić wrażenie na mężczyznach. Zwłaszcza młodych, podlegających przecież tym samym pragnieniom, co ich rówieśnicy zajmujący się kopaniem rowów, powożeniem dorożką czy pieczeniem chleba. Momentami na tyle natarczywych w swej impertynencji, aż musiałam ich prostować… chociaż byłam przekonana, że niejeden stał na baczność i bez tego.
   Niemniej takie końskie zaloty napalonych studenciaków były może męczące, lecz w zasadzie niegroźne. Raz na jakiś czas trafiał się jednak przypadek znacznie gorszy od wszystkich wymienionych: konkretnie taki, który nie chciał jedynie zaprosić równie nieopierzonej jak on sam dziewczyny w fartuszku na romantyczny spacer lub nawet wspólną zabawę w lunaparku, lecz całkowicie na poważnie poszukiwał odpowiedniej kandydatki na co najmniej narzeczoną. Równie szczere to było, co naiwne i na tyle problematyczne dla obu stron, że w zasadzie z góry skazane na niepowodzenie.
  
   Fakt, już pierwszego dnia zwróciłam uwagę na wysokiego, gładko ogolonego szatyna o klasycznych rysach i postawie pasującej bardziej do kadeta szkoły oficerskiej niż przyszłego lekarza. Nawet maniery miał podobne: odzywał się rzadko i właściwie tylko wówczas, gdy go o coś pytano, a jeśli już to robił, to w taki sposób, by w możliwie niewielu słowach streścić wszystko, co miał do powiedzenia. Na zajęciach praktycznych, w których asystowałam prowadzącemu je doktorowi, zachowywał się zresztą podobnie: jak miał coś notować, to notował, a jak miał szyć ranę, to szył. Szybko, sprawnie, bez specjalnych uwag i robienia zbędnego teatrzyku.
   Było w nim jednak coś, co burzyło ten wydawałoby się jednoznaczny obraz chłodnego, skupionego na obowiązkach profesjonalisty. Mianowicie, gdy tylko podchodziłam bliżej, wydawał się denerwować samą moją obecnością. Robił krok w tył, spuszczał głowę, odwracał wzrok… cokolwiek, byle tylko zachować bezpieczny dystans i pod żadnym pozorem nie dopuścić do spotkania się naszych spojrzeń czy tym bardziej rozmowy. Nie mogłam powiedzieć, by taka reakcja była dla mnie czymś zaskakującym, dlatego też szybko doszłam do wniosku, że po prostu przeczekam, aż praktyki się skończą i każde rozejdzie się w swoją własną stronę. Nie przewidziałam jednego – zaangażowania ze strony najwyraźniej nie tylko zauroczonego, lecz autentycznie zakochanego chłopaka.
  
   Tego dnia wyszłam z pracy umęczona zarówno nadmiarem obowiązków, jak i dołującą wczesnojesienną pogodą, dającą się streścić słowami barda: „Tylko zimno i pada, i zimno, i pada na to miejsce na krańcu Europy, gdzie automobile są kradzione a waluta to szterling złoty”. Postawiłam więc kołnierz palta, podniosłam parasolkę i przyspieszyłam kroku. A przynajmniej miałam zamiar przyspieszyć, bo wtem przywołał mnie nikt inny, jak wspomniany wcześniej student, machający przyjaźnie w moim kierunku spod markizy mijanej kawiarenki:
   – Przepraszam… przepraszam, panno Wettson!
   Chcąc nie chcąc podeszłam do niego z zamiarem ekspresowego nauczenia dobrych manier. I przy okazji opieprzenia, że zawraca mi wiolonczelę po godzinach pracy i w miejscu publicznym.
   – Morty? A co ty tutaj… Znaczy co pan tu robi, panie Morsteen? – poprawiłam się szybko, pamiętając o zachowaniu odpowiedniego dystansu. – Przecież już chyba zaliczyliście wszystkie zajęcia, prawda?
   – Tak, na dzisiaj tak… ale ja nie po to przyszedłem, tylko… proszę wybaczyć moje zachowanie, panno Wettson, ale czy zechciałaby panienka… pani… przyjąć ode mnie ten skromny drobiazg w ramach podziękowania?
   – A w czym ja niby pomogłam? – palnęłam bez namysłu, ale zaraz się zreflektowałam. – Dobrze, dobrze, coś tam wam podpowiedziałam, jak doktor nie patrzał, a może nawet i nauczyłam. Ale bez przesady, taka moja rola. I naprawdę nie potrzebuję, żebyście czymkolwiek się za to odwdzięczali!
   – Ale to… to nie od nas wszystkich, panno Wettson, tylko ode mnie. I będzie mi bardzo miło, jeżeli… proszę!
   Musiałam przyznać, że nieszczególnie mi się to podobało. Naprawdę ostatnim, czego teraz potrzebowałam, był kolejny zadurzony we mnie młokos. Zwłaszcza – co musiałam przyznać niezależnie od okoliczności – tak przystojny. Mimo tego nie dostrzegłam w jego dłoni ani kłopotliwego bukieciku, ani tym bardziej zobowiązujących czekoladek, a złożoną wpół kartkę. Wzięłam ją więc i rozchyliłam. I przeczytałam. Menu. Kawiarni. Dokładnie tej samej, pod którą właśnie staliśmy.
   – Bo ja bym bardzo chciał zaprosić panią, panno Wettson, a nie wiedziałem, czy takie poproszenie wprost nie urazi… i… byłoby mi bardzo miło, gdyby sobie pani coś wybrała… na mój koszt oczywiście!
   Sama nie wiedziałam, czy powinnam się śmiać, czy raczej płakać, dlatego tylko westchnęłam. Nie tylko w duchu zresztą. Niemniej po chwili wahania, przyjęłam ofertę. Mało tego: sama sobie otworzyłam drzwi, sama wybrałam stolik i sama rozsiadłam się na krzesełku niczym jakaś wojująca sufrażystka.
   Niby nie chciałam specjalnie naciągać studenckiego budżetu na zbędne wydatki, lecz skoro już nadarzyła się okazja na obżarcie kogoś za darmola… zwłaszcza że Morty nie tylko wyglądał, ale i ubierał się wyraźnie lepiej od zdecydowanej większości jemu podobnych. Dlatego zamówiłam ostatecznie dużą kawę i jeszcze większą melbę, która od niedawna szturmem zdobywała podniebienia koneserów słodkości, a której jeszcze do tej pory nie próbowałam.
   Ostatecznie po dwóch kawach, dwóch deserach i tylu samych kieliszkach kieliszki ziołowego digestivo później postanowiłam darować sobie upierdliwe konwenanse i nakazałam, by Morty zwracał się do mnie co najwyżej „panno Jenno”, albo się rozgniewam. Względnie publicznie nakopię mu we wiadomą część ciała, jeśli zajdzie taka potrzeba. Jednocześnie jednak ostrzegłam, że może to robić tylko i wyłącznie podczas spotkań prywatnych, takich jak to. Spotkań, a nie tylko jednego spotkania, bo w międzyczasie zdążyłam dojść do jeszcze jednego, jakże banalnego w swej istocie wniosku: mianowicie ile jeszcze będę się samobiczowała? Jak długo zadręczała przeszłością i snuła wizje wcale nie lepszej przyszłości, zamiast po prostu cieszyć się bieżącą chwilą? Ostatecznie, dlaczego nie miałabym spędzić z Mortym paru miłych godzin dziś czy jutro? Umówić się choćby w tej samej kawiarni na ten sam zestaw popołudniowych przyjemności? Może jedynie z nim, a może z paroma znajomymi? I nie tylko na grzeczną kawusię, ale i choćby zakrapianą brandy partyjkę brydża albo nawet i tańce-wywijańce?
   Co prawda w pewnych kręgach takie spoufalanie się na pewno nie byłoby mile widziane, lecz skoro i tak zdążyłam już w życiu uwieść – i przelecieć – całkiem sporo osób płci obojga i na czterech różnych kontynentach, to czego niby miałabym się obawiać? Oskarżycielskiego wzroku jakiegoś podstarzałego doktorka? Cóż, przynajmniej jak mnie postawią przed sądem koleżeńskim za nieprzykładne prowadzenie się, będę miała powód, by wreszcie rzucić tę robotę w diabły i zająć się tym, co naprawdę mnie interesowało. Czyli piciem, paleniem, strzelaniem z każdej możliwej broni, jaka wpadłaby mi w ręce, no i zaliczaniem kolejnych kochanków. I kochanek, ma się rozumieć. Choćby pierwszych z brzegu: Latynoski, Japonki i może jakiejś Indianki z tym razem Południowej Ameryki, bo ich jeszcze nigdy nie miałam. Aczkolwiek dorodnym samcem z serca czarnego lądu też bym pewnie nie pogardziła, nawet gdyby miało to grozić publicznym oskarżeniem o uciskanie rdzennej ludności przez białą imperialistkę.
   A może właśnie to tutaj leżało główne źródło moich problemów? Kompleksów związanych z pochodzeniem i brakiem jasno określonej tożsamości kulturowej, wyrzutów sumienia po tym, w jaki sposób przez lata traktowałam ludzi – a nie ukrywajmy, że momentami było to jawne wykorzystywanie – po nieumiejętność stworzenia trwałego związku? A jeśli nawet, to czy w tej akurat chwili musiałam znowu nabijać sobie tym głowę?
   Dlatego zamiast na wspomnianym uciskaniu kulturowym skupiłam myśli raczej na uciskaniu zawartości spodni, uśmiechnęłam się do siebie i spojrzałam niedyskretnie na siedzącego naprzeciwko… już mężczyznę? Jeszcze chłopaka? Na pewno młodzieńca, onieśmielonego samą obecnością dojrzalszej kobiety, w której najwyraźniej się podkochiwał. Mogłam być złośliwa i zapytać wprost, czemu właściwie siedzi jak na szpilkach, skoro przecież to jego i tylko jego decyzja zaprowadziła nas do wspólnego stolika – a kto wie, może i niedługo także łóżka – jednak darowałam sobie uszczypliwości. W zamian skupiłam się na typowo niezobowiązujących pogaduszkach, które nieoczekiwanie przeciągnęły się aż do wieczora. Mało tego: po wszystkim pozwoliłam się odprowadzić praktycznie pod sam dom i nawet pozwoliłam skraść całuska w dłoń. Bo mogłam. Bo tak. Bo do jasnej, ciemnej i wszystkich innych odcieni cholery, coś mi się wreszcie od tego popieprzonego życia należało!

***

Tekst: (c) Agnessa Novvak
Ilustracja na podstawie obrazu Carla Schweningera

Opowiadanie zostało opublikowane premierowo na Pokątnych 12.06.2023. Dziękuję za poszanowanie praw autorskich!

Droga Czytelniczko / Szanowny Czytelniku - spodobał Ci się powyższy tekst? Kliknij łapkę w górę, skomentuj, odwiedź moją stronę autorską na Facebooku (niestety nie mogę wkleić linka niemniej łatwo mnie znaleźć)! Z góry dziękuję!

Dodaj komentarz