La Belle Époque, czyli biseksualnej awanturniczki rok z życia i spraw (część 24)

La Belle Époque, czyli biseksualnej awanturniczki rok z życia i spraw (część 24)Zapraszam na epizod dwudziesty czwarty, kontynuujący wątek sensacyjno-kryminalny.

***

ROZDZIAŁ 24/30 – Zimowa sztuka wymaga ofiar

*
  
   Nie miałam pojęcia, jakim cudem tego dokonałam, ale załatwienie wszystkiego zajęło mi mniej niż miesiąc. Absolutnie wszystkiego: od kupna biletu na statek, przez spakowanie najpotrzebniejszych rzeczy i spieniężenie tych zbędnych, po kulturalnego (bo niekulturalne zajęłoby kwadrans, ale właściwie nie miałam powodu, by zrównywać z ziemią połowę szpitala) rozwiązania stosunku pracy. Na tyle, że dzięki wstawiennictwu byłego już przełożonego udało mi się wymienić parę całkiem konkretnych telegramów z lokalną antypodową administracją i wstępnie zagwarantować posadę nim jeszcze moja noga dotknęła nabrzeża Melbourne.
I gdy wydawało mi się, że nie przeoczyłam niczego, na niecałe czterdzieści osiem godzin przed planowanym wypłynięciem w drzwiach mojego pokoju pojawiła się… Shirley. Ot tak. Mało tego: weszła jak do siebie, zrzuciła noszący wyraźne ślady taplania w rynsztoku płaszcz, przeczesała rozwichrzone włosy, wypaliła papierosa popitego brandy prosto z butelki i dopiero wtedy się odezwała:
   – Słuchaj mnie uważnie, Jenno, bo nie będę powtarzać. Wiem, że powinnyśmy spokojnie usiąść, pomyśleć i porozmawiać, ale naprawdę nie mam na to ani czasu, ani specjalnej chęci. Podobnie zresztą jak na wyjaśnienia, czemu tak nagle zniknęłam, co właściwie robiłam i tak dalej. Ważne jest, co osiągnęłam i jaki to będzie miało wpływ na nas obie.
   – Nas? A co ja mam z tym wspólnego? – spytałam odruchowo.
   – Bardzo wiele. Ale znając twoje podejście do niektórych kwestii, czy raczej osób, prędzej znowu trzaśniesz drzwiami, niż dasz sobie cokolwiek wytłumaczyć. Dlatego masz – podała mi wyciągniętą nie wiadomo skąd grubą, przewiązaną sznurkiem teczkę – i sama sobie przeczytaj. Mam nadzieję, że przynajmniej dokumentom uwierzysz.
   I wyszła. Ja natomiast byłam w kropce. Czy powinnam cieszyć się z powrotu Shirley? Zezłościć się na nią? Skorzystać z okazji i czym prędzej najpierw się pogodzić, a zaraz potem pożegnać? Tym razem ostatecznie trzasnąć drzwiami i już nigdy jej nie zobaczyć?
   Zerknęłam na rzucone na stół papiery i z ciekawości podniosłam pierwszy z nich. Było to urzędowe zaświadczenie dotyczące statku o nazwie „Gloria Scott”, co zresztą niewiele mi mówiło. Skrzywiłam się mimowolnie, bo wciąż nie miałam pojęcia, dlaczego właściwie miałoby mnie to interesować, lecz wówczas zauważyłam dopisek nakreślony ewidentnie ręką Shirley. Przeczytałam go więc i… aż mnie zmroziło. Bez zastanowienia porwałam następną kartkę. I następną. I jeszcze jedną. I znowu.
   Artykuł wycięty z lokalnej gazety, mówiący o tajemniczym zgonie pewnej kobiety, która przed śmiercią miała majaczyć o jakiejś „wzorzystej wstążce”.
   List dotyczący kradzieży drogocennego kamienia, podpisany przez „kard. Mazariniego”.
   Wzmianka prasowa o fikcyjnym biurze maklerskim, które miało oszukać klientów na naprawdę konkretne kwoty.
   Raport policyjny w sprawie znanego szantażysty C.A. Milvertona.
   Kolejny wycinek z gazety, tym razem niemieckojęzycznej, traktujący o serii podejrzanych zgonach w…
   I tak dalej, i tak dalej. Strona za stroną, bez końca. I na każdej mniej lub bardziej obszerny komentarz w rodzaju: „sprawca bez wątpienia powiązany z Bellą”, „widziano, jak paser przekazywał Belli niewielką paczkę, prawdopodobnie zawierającą poszukiwany klejnot”, „Bella była w Norwood, dorożkarz potwierdził”, „rysopis podany przez świadka zgadza się z wyglądem Belli”, „są dowody, że Bella przebywała w okolicy Wisteria Lodge”. Wszędzie tylko: „Bella to, Bella tamto, Bella coś innego”.
  
   Z wrażenia aż musiałam usiąść. Gapiłam się bezmyślnie to na papiery, to na Shirley, która w międzyczasie pojawiła się z powrotem.
   – I co masz zamiar z tym zrobić? – spytała prowokującym tonem, stojąc w drzwiach w pełnej złośliwego triumfu pozie.
   Chciałam odpowiedzieć. Naprawdę chciałam, ale nie byłam w stanie. Czułam się oszukana. Przez Shirley, najwyraźniej prowadzącą za moimi plecami regularne śledztwo. Od dawna. W sprawie, o której nie miałam bladego pojęcia, mimo że powinnam wiedzieć o niej absolutnie wszystko, a w ogóle najlepiej brać czynny udział. Przez Bellę, mającą ewidentnie znacznie więcej do ukrycia niż chciałaby przyznać i zmieniającą się nagle z ofiary tragicznego zbiegu okoliczności w ich spiritus movens. I wreszcie przez siebie. Przez własne uczucia, którym ślepo zawierzyłam, a które kolejny raz sprowadziły na mnie tylko nieszczęście.
   Dotarło do mnie, że tak naprawdę jakiej decyzji nie podejmę, będzie ona zła. Względnie jeszcze gorsza. Dlatego tylko zagryzłam wargi i ostatkiem sił wykrztusiłam:
   – To, co ty chcesz. Nie wiem, co planujesz i nie wiem, dokąd mnie to zaprowadzi, ale decyduj. Byle szybko, bo nie wiem, ile jeszcze dam radę jako tako się trzymać.
   – Czyli rozumiem, że zrobisz wszystko, co będzie konieczne? Wszystko, co ci każę? Bez wahania, bez pytania o powody, bez roztrząsania jakże typowych dla ciebie wszystkich za, przeciw i obok? Jeśli każe ci się schować, to się schowasz, jeśli uciekać, to uciekniesz, a jeśli strzelać, to strzelisz? Bo muszę mieć absolutną pewność, że w razie najgorszego nie zadrży ci ani serce, ani tym bardziej ręka.
   – Czyli właściwie co? – spytałam jak ostatnia idiotka.
   – Czyli si vis pacem, para bellum.
  
*
  
   Nie minęły dwa kwadranse, a pędziłam dorożka na złamanie karku z wyraźnie spiętą Shirley u boku oraz załadowanym Mauserem w torebce. Modliłam się w duchu, żebym nie musiała go z niej wyciągać – a już zwłaszcza użyć w celu zgodnym z przeznaczeniem – lecz po prawdzie moje myśli były jeszcze czarniejsze niż otaczający nas zewsząd paskudny, przesiąknięty zimowym smogiem wieczór.
   W całym tym zamieszaniu nie zapytałam nawet, dokąd właściwie jedziemy. Dlatego byłam nieco zaskoczona, gdy zatrzymałyśmy się nad samą Tamizą, konkretnie przy jednym z ewidentnie zapomnianych przez Boga, ludzi i kapitanat portu pirsów, zastawionym ciasno wszelkiej maści ładunkiem. Gdy podeszłam bliżej, dostrzegłam we mgle sylwetkę niedużego, niewyróżniającego się właściwie niczym (poza dalece przekraczającym wszelkie normy stężeniem brudu na jednostkę powierzchni) niewielkiego parowca, natomiast wciąż nijak nie ogarniałam, po co właściwie tutaj przyjechałyśmy. Owszem, niby naszym celem była Bella, ale jej poszukiwania zaczęłabym raczej od dobrego hotelu, a nie…
   I wtedy na nadbudówce pojawił się ten sam wyliniały wilk morski, którego wtedy widziałam w towarzystwie Belli. Shirley też musiała go zauważyć, bo momentalnie złapała mnie za rękę i skoczyła za najbliższe skrzynie. Po chwili wyjrzała zza nich, wyjęła spod płaszcza nieodłączną kieszonkową armatę i gestem nakazała, bym zrobiła to samo. Wtedy wiedziałam już to, co podejrzewałam wcześniej po jej minie, czyli że zdecydowanie może nie być to łatwa, lekka ani tym bardziej bezkrwawa przeprawa. Niemniej przeładowałam broń, przeżegnałam się w duchu i stwierdziłam, że niech się dzieje, co chce.

   Pierwszego marynarza spotkałyśmy już na trapie. Był tak zaskoczony najpierw samym naszym widokiem, a zaraz potem lufą przystawioną do nosa, że dał się pokornie związać. Z drugim Shirley już nie ryzykowała, tylko zaszła od tyłu i zdzieliła rękojeścią przez głowę, zaś trzeciego – w osobie wspomnianego kapitana – przydybałam zaraz za rogiem i potraktowałam równie grzecznie.
   Niestety, chłop okazał się na tyle zaprawionym w bojach twardzielem, że całkiem przecież konkretny cios z potylicę ledwie nim zachwiał. Otrząsnął się, spojrzał na mnie spode łba przekrwionymi ślepiami i odepchnął tak mocno, że zatrzymałam się dopiero na relingu. Owszem, wciąż trzymałam w ręku pistolet i mogłam zastrzelić napastnika na miejscu, lecz się zawahałam. Czym innym było bowiem obezwładnienie, nawet dość brutalne, a innym zabójstwo z zimną krwią. Nawet rozwścieczonego basiora, szarżującego wprost na mnie z kordelasem w wytatuowanej łapie. Musiałam jednak czym prędzej podjąć decyzję, ryzykując z jednej strony dekonspirację i najpewniej wywołanie konkretnej jatki – bo widząc kapitana z dziurą w głowie, załoga zapewne nie przebierałaby w środkach – a z drugiej wybebeszenie na miejscu.
   I gdy już-już miałam wybrać mniejsze zło i nacisnąć spust, drab nagle jęknął i rozpędem zwalił się wprost pod moje nogi. Z nożem wbitym w plecy po samą rękojeść.
   – Ech, a miałam zamiar go potem przesłuchać… – wymamrotała sama do siebie Shirley, wycierając ostrze o połę wyświechtanego munduru, po czym podniosła wzrok i syknęła. – Tylko bez morałów poproszę! Uwierz, że nie masz kogo żałować. A teraz ogarnij się i pomóż mi gdzieś schować tego wieprza, zanim ktoś nas przydybie!
Chcąc nie chcąc ogarnęłam się więc, zaciągnęłam zaszlachtowanego przedstawiciela trzody za szalupę i skoczyłam za Shirley ku drzwiom mostka. Ona z lewej, ja z prawej. Trzy, dwa, jeden…

***

Tekst: (c) Agnessa Novvak
Ilustracja na podstawie obrazu Carla Schweningera

Opowiadanie zostało opublikowane premierowo na Pokątnych 12.06.2023. Dziękuję za poszanowanie praw autorskich!

Droga Czytelniczko / Szanowny Czytelniku - spodobał Ci się powyższy tekst? Kliknij łapkę w górę, skomentuj, odwiedź moją stronę autorską na Facebooku (niestety nie mogę wkleić linka niemniej łatwo mnie znaleźć)! Z góry dziękuję!

Dodaj komentarz