Zapraszam na epizod piętnasty, kontynuujący wątki romansowe!
***
ROZDZIAŁ 15/30 – Jesienne mezalianse ze wszech miar
*
Nie oznaczało to jednak, że miałam zamiar od razu zacząć myśleć dupą. Zwłaszcza gołą. Najpierw z pełną premedytacją zrobiłam coś, czego może i robić nie powinnam, jednakowoż mieszkałam przecież z Shirley Helms, nieprawdaż? A skoro tak, skorzystałam nie tylko z jej metod, ale także ludzi, by prześwietlić szanownego kawalera Mortimera Morsteena od stóp do głów i z powrotem. Z takim skutkiem, że tym bardziej się zdziwiłam, co właściwie taki osobnik może ode mnie chcieć. Środkowy z trzech braci z być może nieszczycącej się arystokratycznym rodowodem, lecz szanowanej oraz (nie ukrywajmy, bo nie ma po co) całkiem zamożnej mieszczańskiej rodziny, mógłby równie dobrze zamiast lekarzem zostać choćby prawnikiem lub owym oficerem, z którym mi się początkowo kojarzył. A już na pewno mógł wybierać i przebierać w kandydatkach na żonę – zresztą z jedną był swego czasu nawet po słowie, lecz ostatecznie ona zostawiła go dla innego. A przynajmniej tak mówili na mieście.
Gdy tę kwestię miałam już ogarniętą, zastanowiłam się ponownie nad – cóż za zaskoczenie – sobą. Po raz co najmniej tysiąc pierwszy. Tym razem jednak z perspektywy spotkania kogoś, kto mógłby naprawdę odmienić moje życie. Niezależnie bowiem, jak bardzo nierealna w bieżącej sytuacji wydawałaby mi się opcja zostania jednocześnie żoną oraz asystentką tyleż szacownego, co sporo młodszego ode mnie pana doktora, nie mogłam jej z założenia odrzucić. Wystarczyłoby przecież, aby Morty w pewnym momencie zapomniał o zdrowym rozsądku – względnie to ja bym mu go przysłoniła roznegliżowanym biustem lub czymś równie absorbującym – i padłby przede mną na kolana. I co wtedy? Miałabym zniweczyć jego szczere starania? W imię czego? Zatracania się w (mniej lub bardziej odklejonych od rzeczywistości) marzeniach o iście awanturniczym życiu, gęsto znaczonym niezobowiązującymi ekscesami erotycznymi, podczas gdy tak naprawdę marzyłam o niczym innym jak dostatniej stabilizacji, którą to właśnie on mógłby mi dać?
A jeśli nie? Bo czy naprawdę odnalazłabym szczęście u boku być może i kochającego, lecz w najlepszym wypadku poukładanego, a w najgorszym po prostu nudnego męża? Czy byłby on skłonny zaakceptować mnie w pełni taką, jaką byłam, czyli – mówiąc najbardziej wprost – paru laty starszą, rozemocjonowaną paliwodę z równie bogatą, co niechlubną przeszłością? Czy zrozumie moją słabość do innych kobiet, z którą ani nie potrafiłam, ani przede wszystkim nie chciałam walczyć? Czy wreszcie jego rodzina przyjmie mnie do swego grona, czy raczej stanę się czarną owcą, stającą ością między rodzicami a ich dzieckiem? Co się zaś tyczy kwestii dzieci, to nijak nie widziałam siebie z berbeciem pod pachą nawet w snach. Znaczy najgorszych koszmarach.
Tym razem jednak, zamiast dyskutować sama ze sobą, najpierw porozmawiałam z nikim innym jak Shirley. Z na tyle dokładnym przedstawieniem sytuacji, na ile było to możliwe bez ujawniania nazwisk. I choć w głębi duszy liczyłam bardziej na jakąś konkretną poradę, a najlepiej jeszcze szczegółową instrukcję postępowania, to dostałam coś znacznie cenniejszego: wsparcie w tym, co robię. Niezależnie, czy podejmę dobrą, czy złą decyzję, Shirley obiecała przy mnie stać i tak samo gratulować sukcesów, jak i wspierać w porażkach.
Mocno podbudowana takim rozwojem wypadków czym prędzej umówiłam się z Mortym. Tak, tym razem ja z nim, a nie on ze mną. I choć celowo wybrałam tę samą kawiarenkę (z czym oczywiście iście niebiańskie w smaku, robione na francuską modłę desery oraz jeszcze lepsza włoska kawa nie miały absolutnie nic wspólnego!), celowo zasiadłam przy stoliku oddalonym od witryny. I poleciłam kelnerowi, by się nie narzucał. Morty’ego natomiast poprosiłam przede wszystkim o cierpliwość i wyrozumiałość równocześnie, bo miałam mu bardzo wiele jeszcze trudniejszych rzeczy do powiedzenia.
Mówiłam więc i mówiłam – niekoniecznie zgodnie z chronologią, często chaotycznie i nieraz przeskakując z wątku na wątek, no i zdecydowanie nie o wszystkim, o czym początkowo miałam zamiar. Postanowiłam mianowicie, że zwierzanie się od razu z każdego z osobna kochanka (oraz przede wszystkim kochanki) nie będzie najlepszym pomysłem i całą tę część życia skwitowałam jedynie ogólnym stwierdzeniem:
– Musisz zdawać sobie sprawę, Morty, że ja nie jestem niewinną, młodziutką dziewczyneczką. Mam swoje lata i swoje zdążyłam przeżyć. I nieistotne, jak mocno ci na mnie zależy i jak bardzo wyidealizujesz mój obraz, to i tak daleko mi będzie do osoby, której byś oczekiwał i na którą zasługujesz. Dlatego proszę cię, zastanów się jeszcze co najmniej raz, zanim to pójdzie za daleko. Bo nie mogę ci obiecać niczego poza prawdą, jaka bardzo niewygodna by ona nie była. I dlatego nie zadawaj mi proszę pytań, na które nie jestem w tym momencie w stanie odpowiedzieć, bo nie chcę ani zbyć twoich wątpliwości kłopotliwym milczeniem, ani tym bardziej cię okłamywać. Czy zrobisz to dla mnie?
– Wydaje mi się, że tak, panno Jenno. I doceniam szczerość i postaram się odwdzięczyć tym samym. Bo ja… ja też mam swoje sekrety. Byłem kiedyś bardzo blisko z pewną dziewczyną. Tak blisko, że postanowiłem się oficjalnie oświadczyć. Niestety okazało się, że chęci to nie wszystko. Bo może i ona sama by chciała, ale dla jej ojca byłem tylko niezbyt dobrze urodzonym kandydatem na przyszłego lekarza i nikim ponadto. I chociaż wtedy strasznie mnie to zabolało, to dzisiaj wiem, że on to robił dla jej dobra. I z tego samego powodu parę miesięcy potem wydał ją za jakiegoś bogatego armatora, zanim by się znalazł taki drugi jak ja. Bo ja taki właśnie jestem, panno Jenno. Zakochałem się w pani… w tobie – nagle spojrzał na mnie z taką determinacją, jakby miało do tego zależeć całe jego życie – chociaż wiem, że to jest beznadziejne. To, co czuję do ciebie. To, że tak bardzo się różnimy i to, że niewiele ci mogę dać poza obietnicami, że będę się starał, jak tylko umiem.
Ucieszyło mnie owo wyznanie, potwierdzające to, co sama już wiedziałam, lecz nie dałam tego znać po sobie.
– Rozumiem, Morty, choć zastanawiam się, co powinnam ci na to odpowiedzieć. Może… a wiesz, czemu się w ogóle z tobą umówiłam?
– Eee… chyba właściwie, to nie.
– Bo mnie ująłeś swoją postawą. Taką bardzo idealistyczną, może nawet nieco naiwną. Jesteś przecież nie tylko niezwykle atrakcyjnym, ale i naprawdę inteligentnym mężczyzną – celowo połechtałam nieco jego wyraźnie zduszone ego – i musiałeś zdawać sobie sprawę, że decydujesz się na coś, co będzie z założenia bardzo trudne. Zresztą sam o tym chwilę temu powiedziałeś, że wydajemy się zupełnymi przeciwieństwami, które nijak do siebie nie pasują. A jednak zebrałeś w sobie tyle odwagi, by wbrew temu wszystkiemu się ze mną umówić. I dlatego właśnie proszę cię po raz ostatni, byś to przemyślał. Bardzo, bardzo poważnie. Bo ja… nie bez powodu jestem sama, Morty. Może w pracy wydaję się wam chłodną i surową, choć także w miarę możliwości sprawiedliwą profesjonalistką, natomiast prywatnie mam trudny charakter. Bardzo, bardzo trudny – powtórzyłam cały zwrot, by lepiej go zapamiętał. – Zbyt łatwo daję się ponieść emocjom i jestem takim trochę niespokojnym duchem, który nie potrafi znaleźć dla siebie miejsca na świecie. Też byłam… w różnych związkach i wszystkie one źle się kończyły. I przyznam tak samo szczerze, jak poprzednio, że nie mogę ci dać żadnej gwarancji, że tym razem będzie inaczej. Bo ty możesz się starać, ja mogę, a i tak finalnie na naszej drodze pojawią się przeszkody, których nie pokonamy. A że, jak wspomniałam, z wielu pieców chleb w życiu jadłam, to dawno przestałam wierzyć w bajeczki dla naiwnych pensjonareczek, że wszystko się jakoś ułoży. I mam nadzieję, że ty także.
– Ja…
Widziałam aż nazbyt wyraźnie, że entuzjazm ulatuje z Morty’ego jak z przekłutego balonika. I z każdą chwilą było mi coraz bardziej przykro z tego powodu. Nie dlatego, że nie chciałam dać sobie szansy – bo chciałam bardziej, niż byłam w stanie to przyznać – lecz obawiałam się go skrzywdzić. Takiego właśnie troszkę naiwnego chłopaczka ze zdecydowanie zbyt dobrym sercem, które powinien oddać raczej jakiejś podobnej mu chodzącej doskonałości. Wychodzić rano do pracy z uśmiechem na ustach i domowymi sandwichami owiniętymi w poranną gazetę, by przez cały dzień w spokoju doglądać pacjentów, pracować nad cudownym lekiem na malarię czy co tam by sobie jeszcze wymarzył, a potem wracać pełen satysfakcji z dobrze wykonanej pracy do wiernej żony, pięknej córeczki oraz odważnego synka – choć równie dobrze to syn mógłby oszałamiać urodą, a córka graniczącą z brawurą odwagą, bo właściwie dlaczego by nie – i spędzić z nimi cudowny wieczór. Czyli zrobić to wszystko, na co ze mną raczej nie mógłby liczyć.
Mimo tych wszystkich wątpliwości ostatecznie stwierdziłam, że niech się dzieje, co chce. Miałam – cóż za błyskotliwe spostrzeżenie – jedno życie i jedną szansę, by chociaż spróbować przeżyć je szczęśliwie. A skoro tak, postanowiłam wziąć sprawy swoje ręce i przerwałam krępującą ciszę:
– No dobrze już, dobrze! Nie będę cię straszyła na zapas i jeśli naprawdę tak ci zależy, zgadzam się na kolejne spotkanie. Porę i miejsce uzgodnimy, choć proponuję raczej nie tutaj, bo jeszcze ktoś znajomy nas przyuważy. To co, panie przyszły doktorze, do zobaczenia?
***
Tekst: (c) Agnessa Novvak
Ilustracja na podstawie obrazu Carla Schweningera
Opowiadanie zostało opublikowane premierowo na Pokątnych 12.06.2023. Dziękuję za poszanowanie praw autorskich!
Droga Czytelniczko / Szanowny Czytelniku - spodobał Ci się powyższy tekst? Kliknij łapkę w górę, skomentuj, odwiedź moją stronę autorską na Facebooku (niestety nie mogę wkleić linka niemniej łatwo mnie znaleźć)! Z góry dziękuję!
Dodaj komentarz