Zapraszam na epizod dwudziesty - dość długi, koncentrujący się na fabule a nie erotyce i jednocześnie kończący jesień.
***
ROZDZIAŁ 20/30 – Jesienne mezalianse ze wszech miar
*
Dotarłam do mieszkania jeszcze przez zapadnięciem zmroku. Przebrałam się, zjadłam, zamieniłam parę słów z Shirley i… tak naprawdę żałowałam tylko tego, że faktycznie nie zdjęłam ze ściany flinty na bardzo grubego zwierza i nie rozpieprzyłam tej marmurowej lafiryndy w drobny mak. No, może jeszcze byłam zła o narobienie sobie głupich nadziei. Równie naiwnych, co po prostu durnych myśli, że może tym razem będzie inaczej i wreszcie poukładam sobie jakoś życie z ogarniętym, niegłupim i przy okazji całkiem zamożnym partnerem. Tja, na pewno! Prędzej mi rododendron na piczy wyrośnie!
Tak czy srak i nolens volens wróciłam więc do codzienności. A przynajmniej próbowałam wrócić, bo nie miałam już siły nie tylko na walkę z całym wyraźnie sprzysięgłym przeciwko mnie światem, ale nawet na porządne odreagowanie. Zresztą co niby miałabym zrobić? Znów się urżnąć? Podebrać ze szpitala albo od Shirley jakieś mocniejsze substancje? Pójść w tango i wyrwać sobie jakąś panienkę? A może chłopca? A co, pomogłoby mi to choć trochę? Otóż nie, w żadnym wypadku i tym bardziej ni chuja Edwarda! I dlatego właśnie po paru dniach takiego zadręczania zdecydowałam się ostatecznie na spacer. Tak po prostu. Długi, owszem, jednak tylko i wyłącznie spacer. Bez kuszenia losu, bez szukania okazji do przygód, bez żadnych takich. Tylko ja, wygodna suknia, jeszcze wygodniejsze buty i parę groszy na nieprzewidziane wydatki. No i Londyn.
Minęła godzina, dwie, trzy… Zdążyłam zwiedzić wszystkie okoliczne parki, posiedzieć na ławeczkach, napić się kawy zagryzanej doughnutem i nawet zmieszać z błotem ulicznego artystę, który uparł się, by zrobić mi portret, lecz jakoś niespecjalnie mi to pomogło. Wciąż miałam w głowie taki mętlik, że prawie przeoczyłam idącą przeciwną stroną ulicy osobę, której nijak bym się tutaj nie spodziewała.
Konkretnie Bellę.
Przystanęłam zaskoczona. Nie miałam pojęcia, czy powinnam podbiec do niej i się przywitać, czy może raczej obserwować z dystansu. Tylko po co właściwie? Miałabym udawać Shirley z jej skłonnościami do wietrzenia spisków absolutnie wszędzie, włącznie z jej własnym nocnikiem? Z drugiej strony nie chciałam przeszkadzać Belli, która najwyraźniej gdzieś się mocno spieszyła, no i nie byłam ani w stroju, ani tym bardziej nastroju do pogaduszek.
Wtem, przerywając moje rozkminy, zza rogu wyłonił się barczysty blondyn z charakterystyczną, nałożoną nierówno kraciastą cyklistówką. Jonny M. Arple, znany w półświatku paser, przemytnik, sutener oraz, jakby tego było nie dość, także cyngiel do wynajęcia. Co jeszcze ciekawsze, wydawał się kierować wprost na Bellę. A jeśli tak, mogłam się założyć, że raczej nie celem pogawędzenia o pogodzie. I wtedy stało się coś jeszcze dziwniejszego: Bella też go zauważyła, lecz zamiast uciekać na sam widok takiego draba, wyszła mu naprzeciw. Oczywiście z tej odległości nie mogłam słyszeć, o czym rozmawiali, jednak wydawali się mocno wzburzeni. Ona energicznie gestykulowała przed samym jego nosem, on najwyraźniej miał do niej jakieś pretensje. A ja wciąż ich obserwowałam, nie mając pojęcia, co właściwie o tym sądzić. Jakby tego było mało, po kilku chwilach do grupki podeszło jeszcze dwóch równie szemranych typków: jeden w mocno wysłużonym kapitańskim uniformie, a drugi z adwokacką teczuszką – też zresztą nie pierwszego sortu – pod pachą.
I tak stali we czworo i stali, a i ja stałam jak ten goły na rogu stodoły, gdy nagle wszyscy jak na komendę odwrócili się w moją stronę. Z jeszcze bardziej nieciekawymi niż oni sami wyrazami facjat. Nawet Bella wydawała się niemile zaskoczona, żeby nie powiedzieć: nerwowa. I to bardzo. Na tyle, że znienacka wydarła się na jakąś starą przekupkę, która jej zdaniem podeszła za blisko. Zaraz jednak uśmiechnęła się od ucha do ucha, gestem odprawiła towarzyszy – którzy zniknęli tak szybko, jak się pojawili – i skierowała kroki w moja stronę.
– Dzień dobry, moja pani Jenna! Miło mi bardzo panie patrzeć! Się pani jedzie gdzieś? Na jakaś daleka podróża? Bo to sukienka to taka… ja nie wiem, jak powiedzieć, że wygląda…
– …jakbym się wybierała co najmniej na safari! – parsknęłam wymuszonym śmiechem. – Wiem, wiem! Faktycznie, byłam na dłuższej przechadzkę i właśnie z niej wracam. Ale co tu ciebie, Bello, sprowadza?
– Ja… w interesach przyjechała. Muszę jeszcze sprawy do sąda załatwić, co by wszystko dobre z prawem już było. – Uniosła całkiem spory neseser.
– To ja może pomogę? Wiem, że to dla ciebie trudne, bo i mnie ta sprawa do dzisiaj nie daje spokoju – na samo wspomnienie Jamesiny musiałam przygryźć wargę, lecz szybko się opanowałam – a poza tym ja się znam lepiej na miejscowych sprawach. Jak masz ze sobą dokumenty, to możemy je razem przejrzeć. Oczywiście jeśli to nie tajemnica!
– Och nie, ty nie musi! Ja bym nie chciała przeszkadzać, pani Jenna na pewno ma wiele swojego sprawa i tak się nie będę narzucała!
– Wiesz przecież, że to dla mnie nie problem! Poza tym, skoro już się przypadkiem spotkałyśmy, to może wykorzystajmy jakoś tę okazję?
Próbowałam się zachowywać w miarę swobodnie i przede wszystkim udawać, że nie zauważyłam niczego podejrzanego ani w wybitnie podejrzanym towarzystwie Belli, ani w jej jeszcze podejrzańszych tłumaczeniach. Na razie były to jednak jedynie moje podejrzenia, nieszczególnie podparte dowodami. W końcu nawet i ja nie raz i nie dziesięć robiłam – a jakże – podejrzane interesiki z szemranymi osobnikami. I co? Ano nic. Tym bardziej że Bella, zamiast brnąć w kolejne wymówki, nagle uznała, że podoba jej się moja propozycja. I najlepiej będzie, jak od razu przejdziemy do rzeczy.
Nie minął jeden kwadrans, jak obie weszłyśmy do niewielkiego hotelowego pokoiku, który Bella wynajęła na czas pobytu w Londynie i drugi, gdy pochyliłyśmy się nad papierami. Przeglądałyśmy stronę po stronie, popijając przyniesioną w międzyczasie herbatę, po czym odkładałyśmy je (strony, nie herbaty) na kilka stosików: ta do takiego urzędu, inna do innego, jeszcze następna jeszcze gdzie indziej. Właściwie nic nie wzbudziło we mnie większego zainteresowania, nie mówiąc już o podejrzliwości – ot, zwyczajne dokumenty finansowe, akty własności i temu podobne, które należało uporządkować. Dopiero na sam koniec, gdy miałam zamiar dobrać się do dość grubej koperty, Bella nagle się zmieszała i niemal wyrwała mi ją z rąk.
– Nie, proszę. Tego zostaw. To moje… przepraszam tak bardzo, to osobiste lista tam są. Ja miała to zanieść do bank do skrytka, żeby schowali.
– Dobrze, dobrze, już nie ruszam!
Zdziwiła mnie taka emocjonalna reakcja, ale postanowiłam nie drążyć tematu – tak sam fakt grzebania w prywatnej przecież korespondencji nadto o mnie świadczył.
Przeprosiłam więc raz jeszcze, ostentacyjnie przewiązałam przygotowane wcześniej stosiki sznureczkiem i bąknęłam, że w zasadzie to zrobiło się dość późno i nie chcę nadużywać gościnności.
– Nie, to ja wybacz, bo się zachowuje nie bardzo grzecznie – Bella westchnęła i spuściła wzrok. – Bo ja chcę być taka dzielna i sobie radziła z tym wszystkim problemy, jakie mam, ale tak dużo nie umiem. I bardzo mi pomogła, pani Jenna. I ja bym bardzo chciała pani Jenna pomagać, tylko nie wiem jak. Może coś mogła zrobić dla pani?
Odruchowo chciałam odpowiedzieć, że nie, ale jakoś nie chciałam dłużej udawać, że i u mnie wszystko się nie wali na łeb na szyję. Bo waliło. Z hukiem. Dlatego, choć wciąż nie bardzo wiedziałam, w jaki niby sposób Bella miałaby przekuć swą propozycję w czyn, postanowiłam przynajmniej zrzucić z ciężar z serca i bez specjalnej zachęty zaczęłam się zwierzać z ostatnich przeżyć. Oczywiście nie miałam zamiaru spowiadać się ze szczegółów w rodzaju co, komu i w jaki sposób przed ledwie paroma dniami lizałam, niemniej, skoro i tak była ona świadoma moich skłonności, nie było sensu udawać porządnej panienki z dobrego domu.
A może po prostu chciałam się wygadać? Nie Shirley, która i tak miała dość własnych problemów, lecz w zasadzie obcej osobie, której w jakiś dziwny sposób ufałam bardziej, niż powinnam. O wiele za bardzo.
Tak czy inaczej mówiłam, mówiłam i mówiłam… i ani się zorientowałam, jak znów zaczęłam użalać się nad własnym kulawym losem. Tym, że czego bym nie spróbowała i jak bardzo się nie starała, i tak na koniec zawsze zostawałam sama. W przypływie rozczulenia bąknęłam nawet, że pewnie i w tym roku czekają mnie nieszczególnie wesołe święta, kiedy to zamiast radować się z innymi, będę się zadręczać straconymi szansami na poukładanie sobie życia. A zwłaszcza wspominać osoby, z którymi tak bardzo pragnęłabym spędzać ten czas. Oczywiście na czele z nieodżałowana Jamesiną, która…
– Pani Jenna, czy ja mogę zapytała o coś? – Bella nagle mi przerwała.
– A pytaj, o co chcesz! Przecież nie zjem! – odpowiedziałam półżartem, półłzawo.
– Bo ja chyba już wiedziała, co mogę dla pani Jenna zrobić. Bo ja bym chciała zaprosiła pani Jenne do siebie. Do mój dwór. Ja wiem, że to tak nagle, ale by mi być bardzo miło. Bo… ja też sama tam jest i też mi czasami smutno we wieczory. Czy ja mogę poprosić, żeby pani Jenna była tam razem? Teraz na kilka dni może?
Zatkało mnie. Różnych rzeczy mogłam się spodziewać po Belli, ale na pewno nie takiej propozycji. Zwłaszcza że przecież miałam na głowie zarówno obowiązki zawodowe, jak i przede wszystkim wspólne plany spędzenia ostatnich ciepłych dni roku z Shirley.
– Tak, przyjmuję zaproszenie! – rzuciłam, zanim zdążyłam pomyśleć. – Będę gotowa choćby dzisiaj, jeśli zechcesz!
– A to nie jest kłopot, jak w sobota? Pani Jenna wie, ja muszę jeszcze wracać i…
– Ależ oczywiście, że tak! Znaczy, że nie! I będzie i bardzo, ale to baaardzo miło, jak pobędziemy trochę razem! To co, wstępnie sobota? Wsiądę w ten sam pociąg, co wtedy i zobaczymy się na dworcu?
Nawet nie czekałam na potwierdzenie, tylko podskoczyłam do Belli i wyściskałam ją z całych sił. Nie miałam pojęcia, jakim cudem w ciągu niewiele ponad godziny mój nastrój tak diametralnie się zmienił, ale to nie było istotne. Liczyło się to, że sama perspektywa spędzenia chociaż paru dni poza Londynem, i to w towarzystwie tak w gruncie rzeczy sympatycznej osoby jak Bella, napełniała mnie niedającą się ukryć radością. A to właśnie jej potrzebowałam teraz jak niczego innego.
***
Tekst: (c) Agnessa Novvak
Ilustracja na podstawie obrazu Carla Schweningera
Opowiadanie zostało opublikowane premierowo na Pokątnych 12.06.2023. Dziękuję za poszanowanie praw autorskich!
Droga Czytelniczko / Szanowny Czytelniku - spodobał Ci się powyższy tekst? Kliknij łapkę w górę, skomentuj, odwiedź moją stronę autorską na Facebooku (niestety nie mogę wkleić linka niemniej łatwo mnie znaleźć)! Z góry dziękuję!
Dodaj komentarz