La Belle Époque, czyli biseksualnej awanturniczki rok z życia i spraw (część 9)

La Belle Époque, czyli biseksualnej awanturniczki rok z życia i spraw (część 9)Zapraszam na epizod dziewiąty! Będzie dłużej, będzie raczej nieerotycznie, niemniej bardzo istotnie z punktu widzenia fabuły.

***

ROZDZIAŁ 9/30 – Letnie morderstwo maszyną do pisania

*

   Nawet gdybym nie wiadomo jak się starała, nie potrafiłabym opisać słowami wszystkiego, co działo się dokoła mnie w ciągu kolejnych godzin. Tego, co czułam, tym bardziej. Najpierw nie mogłam uwierzyć własnym oczom, później spanikowałam i zaczęłam się wydzierać wniebogłosy, następnie próbowałam jakoś wyprzeć okrutną prawdę, wmawiając sobie, że to tylko zły sen – czy raczej jakiś surrealistyczny koszmar, z którego nie wiedzieć czemu nie potrafiłam się wybudzić – aż w końcu osunęłam się bezsilna pod ścianą. I tak już zostałam.
   Shirley pochyliła się nade mną i próbowała coś powiedzieć – podobnie zresztą, jak i Bella – lecz nie byłam zdolna do żadnej reakcji. Tylko obserwowałam tępym wzrokiem, jak na miejscu zaczęli pojawiać się kolejni ludzie: dwóch konstablów, zawezwanych zapewne z miejscowego posterunku, pokojówka, kucharka, stangret, lekarz. Nawet ksiądz. Jeden pochylał się nad zwłokami Jamesiny, drugi nad równie martwym Fritzem, trzeci wchodził, czwarty wychodził, piąty z szóstą lamentowali. Ocknęłam się dopiero w chwili, gdy Shirley wraz ze wspomnianymi przedstawicielami prawa i porządku zdecydowali się podnieść ciało. Z takim skutkiem, że musiałam czym prędzej wybiec z pomieszczenia, by nie zanieczyścić miejsca zbrodni resztkami śniadania.
   Dopiero gdy zapadł zmierzch, doprowadziłam się do stanu jako takiej funkcjonalności. Odpowiedziałam na kilka – dość ogólnikowych zresztą – pytań przybyłego na miejsce inspektora ze Scotland Yardu, zamieniłam parę słów z dziękującą mi wylewnie za uratowanie życia Bellą i nawet udało mi się coś zjeść. Czy raczej wepchnąć w siebie na siłę tylko po to, by opanować kolejne skurcze pustego już żołądka. Półprzytomna wróciłam z Shirley do zajazdu, ogarnęłam się bez słowa i wreszcie położyłam. W diametralnie innym nastroju niż ten, którego oczekiwałam ledwie kilka godzin wcześniej.  
O tyle dobrze, że chociaż łóżko było wygodne a pościel pachniała świeżym krochmalem, dając nadzieję na przynajmniej pozory ukojenia.
   Niedoczekanie… ledwo przyłożyłam policzek do poduszki, a już wiedziałam, że nic z tego nie będzie. Nabijałam sobie głowę kolejnymi wspomnieniami, w których próbowałam przywołać możliwie najdokładniejszy obraz Jamesiny. Setkami myśli „co by było, gdyby”: gdybym wtedy tak szybko nie zrezygnowała z budowania wspólnego szczęścia, gdybym już po rozstaniu zawalczyła o kolejną szansę, gdybym podeszła do niej na ślubie, gdybym przyjechała chociaż godzinę lub najlepiej dzień wcześniej. Gdybym wciąż nie była w niej beznadziejnie zakochana. Jakby tego było mało, nieoczekiwanie znów dostałam mdłości. Tak gwałtownych, że nie zdążyłam nawet dobiec do miski.
   Gdy wreszcie wstałam z klęczek, czułam już tylko obrzydzenie. Wstręt. Pogardę. Do siebie samej. Do okrutnego losu, który znów walnął mnie obuchem prosto w łeb – nie na tyle, aby wreszcie zakończyć moje bezsensowne życie, lecz bym jak najmocniej cierpiała. Nawet do Shirley, która niepytana podeszła do mnie, pomogła zdjąć zaplamioną koszulę, przemyła i nalała kieliszek wyjętego z barku… czegoś, co bardziej niż sherry oloroso przypominało raczej zajzajer do czyszczenia silników parowych, leżakowany w beczce po smole. Aż w końcu zaprosiła pod własną kołdrę. Półnagą, bo nie wzięłam drugiego kompletu nocnej bielizny, a zakładanie czegokolwiek z dziennych ubrań nie miało przecież sensu.
   Może to przez jej uspokajający dotyk, może alkohol – równie wstrętny, co srogo mieszający w głowie – a może najzwyklejszy brak sił, ale tym razem nawet nie zauważyłam, kiedy zasnęłam.
  
*
  
   Ranek powitał mnie bladym blaskiem, wpadającym przez krzywo zaciągnięte zasłony, chłodem wygasłego kominka i… spokojem. Co prawda biorącym się raczej ze zmęczenia oraz poczucia beznadziei, niemniej przynajmniej pozornie kojącym nadto zszargane nerwy. Ubrałam się w mniej wyjściową, za to znacznie wygodniejszą suknię bez gorsetu i zeszłam na śniadanie, po drodze jeszcze oddając brudne rzeczy praczce. Możliwie dyskretnie, ma się rozumieć.
   Shirley już na mnie czekała nad talerzem parującej owsianki, natomiast ja zamówiłam pełne śniadanie. Z dokładką. I jeszcze – choć właścicielka zajazdu otaksowała mnie z wyraźnym wyrzutem – mocną kawę z konkretną dolewką czegoś jeszcze mocniejszego. Bo mogłam i miałam ochotę. I dopiero gdy zapchałam się trzecim talerzem jajek z pieczarkami na bekonie, polanych pływającą w gęstym sosie fasolką (że wędzonego turbota nie pomnę), zaczęłam logicznie myśleć. Więc wymyśliłam, że – czy mi się to podobało, czy nie – muszę czym prędzej przynajmniej spróbować zacząć w miarę normalnie funkcjonować, bo zgłupieję. Albo i gorzej. Muszę pogodzić się z przykrym, lecz jakże niezbitym faktem, że nigdy już nie zobaczę Jamesiny, a także w miarę własnych umiejętności pomóc Shirley w ogarnięciu tego wszystkiego, co się wydarzyło. A może nawet przyczynić się do rozwiązania zagadki popełnionej zbrodni? Kto to mógł wiedzieć?
   Tak czy inaczej, po krótkiej przejażdżce dotarłyśmy do dworku. Z pozoru wszystko wyglądało zwyczajnie i tylko postawione na podjeździe dwa ciężkie powozy świadczyły, że w środku przebywa więcej osób. I faktycznie: już w progu Shirley musiała się wytłumaczyć nadgorliwemu strażnikowi, że ona to ona, a jeszcze przed dotarciem na piętro zderzyłyśmy się z fotografem. Przybyłym trochę poniewczasie i robiącym zdjęcia zdecydowanie nie temu, co trzeba – pomyślałam, lecz darowałam sobie zbędny komentarz. W przeciwieństwie do Shirley, która widząc tłum dosłownie rozdeptujący miejsce morderstwa, aż się zagotowała. Tak mocno, że musiałam ją przytrzymać, by nie spopieliła wszystkich na miejscu swymi piekielnymi wyziewami.

   Ostatecznie jednak udało się podpisać pakt o przynajmniej czasowej nieagresji pomiędzy Shirley a dowodzącym resztą ekipy inspektorem LaStrade’em. Ja natomiast, zgodnie z daną sobie wcześniej obietnicą, postanowiłam choć trochę pomóc w oględzinach. Mimo że oglądanie wciąż pokrytego bordowymi plamami biurka nie należało do ani przyjemnych, ani tym bardziej łatwych doświadczeń, zagryzłam zęby i podążałam za Shirley krok w krok, starając się zapamiętać jak najwięcej z tego, co mówiła. Choć po prawdzie notowanie jej wymruczanych pod nosem półsłówek nijak nie przybliżyło mnie do zmądrzenia, a raczej dokumentnego zdurnienia, bym powiedziała. Podobnie niechętnie traktował mnie inspektor, rzucający w moim kierunku spojrzenia, jakbym mu co najmniej papużkę łopatą zdekapitowała.
   Jedyną chętniejszą do dyskusji osobą okazała się ta najbardziej poszkodowana w całej tej sytuacji, czyli Bella. Bielsza niż ów dywan pod biurkiem, ledwo uczesana, z podkrążonymi oczami, obandażowanym bokiem głowy i ręką podwiązaną prowizorycznym temblakiem, jednak mimo wszystko na tyle przytomna, by poprosić mnie o rozmowę. Na osobności, ma się rozumieć.
   Nie zatrzymywane przez nikogo poprosiłyśmy gospodynię o zaniesienie herbaty i czegoś do pogryzania do biblioteki, po czym same się w niej ukryłyśmy. Nieszczególnie pamiętałam to akurat pomieszczenie z ostatniej wizyty u Jamesiny, stąd najpierw mało dyskretnie przejrzałam półki zastawione książkami. Tak różnymi, aż dziw brał, że czytała je jedna i ta sama osoba: były tam i opasłe antyczne epopeje heroiczne, i pełne grozy nowele DeFanu czy Poego, i wszystko pomiędzy. Przez moment miałam nawet ochotę sięgnąć po jedną czy drugą oprawioną w wytłaczaną skórę pozycję, lecz w porę się opamiętałam i przysiadłam przy umęczonej Belli. I słuchałam. Ona natomiast mówiła powoli, często mało składnie, lecz finalnie udało mi się uzyskać od niej w miarę logiczną wersję wydarzeń. Nie tylko tych z wczorajszego poranka zresztą.
  
*
  
   Co niezmiernie mnie zaskoczyło, to nie Fritz, a właśnie Bella pierwsza poznała Jamesinę. Stało się to relatywnie niedawno, przed niewiele ponad rokiem, w jednym z uzdrowisk na Lazurowym Wybrzeżu. Okazało się szybko, że podobny wiek, podejście do świata i wspólne zainteresowania są znacznie ważniejsze niż różnice społeczne czy nawet narodowe – obie chadzały wspólnie na poranne baseny, popołudniowe zabiegi upiększające oraz wreszcie wieczorne zabawy towarzyskie w gronie podobnych im zamożnych nie tylko pań czy panien, ale także panów. Nieraz bardzo żywo zainteresowanych wdziękami obu.
   Te jednak były pochłonięte sobą… nie, nie w taki sposób, jaki mógłby się narzucać podobnym mnie grzesznicom! Bardziej jak dwie tak różne, a jednocześnie jakże pokrewne dusze, które nieco niespodziewanie dla nich samych w ledwie kilkunastu dni stworzyły relację na tyle silną, że przetrwała nawet pomimo rozłąki. Ani bowiem Jamesina, ani Bella nie mogły przedłużyć pobytu, jednak wymieniły się adresami i zaraz po powrocie zaczęły pisać do siebie listy. Niezwykle prywatne, miejscami niemalże intymne, w których zwierzały się z trosk, radości, smutków, nadziei.
   W tym momencie Bella niespodziewanie podeszła do sekretarzyka i wyjęła z niego całkiem gruby plik kopert.
   – Mogę cię pytać o coś, pani Jenna? Ty naprawdę kochałaś Jamesina, taka prawda?
   Zaskoczyła mnie tym. Bardzo. Przez chwilę zastanawiałam się, co właściwie powinnam odpowiedzieć, lecz wzbierająca w kącikach oczu wilgoć uświadomiła mi nadto wyraźnie, że nie ma sensu kłamać.
   – Tak, kochałam ją, Bello. Jak nikogo innego w życiu. I wiem, że to może być dla ciebie szokiem, bo przecież Jamesina wyszła za mąż za twojego brata, ale ona… my…
   – Ale ja wiem to. Ona mówiła mnie, że ty byłaś bardzo bliska dla niej. I że wy się dotykały i całowały i uwielbiały siebie razem. Ona ciebie wspominała często i powiedziała, że bardzo bardzo tęskni.
   Zaniemówiłam z wrażenia. Mimo najszczerszych chęci ja sama nie mogłam się zdobyć na powiedzenie prawdy, że moje stosunki z Jamesiną nie były jedynie czysto przyjacielskie, gdy tymczasem Bella powiedziała mi o jej skłonnościach, jakby nigdy nic? Tylko dlaczego w taki sposób? Dlaczego teraz? Nie miałam jednak czasu się nad tym zastanawiać, bo wtem w moich rękach znalazły się jeden z listów.
   – Ty czytaj.
   Drżącymi palcami otworzyłam kopertę i wyjęłam z niej mocno sczytaną kartkę kremowego papieru. Zdziwiło mnie nieco, że wiadomość była napisana po angielsku, a nie niemiecku czy francusku, które to języki Jamesina przecież znała (a i zapewne Belli byłoby je łatwiej zrozumieć), lecz postanowiłam nie dopytywać. Za to wczytałam się w drobne, kształtne pismo:
  
„Najdroższa Bello!
Dziękuję Ci serdecznie za Twój ostatni list! Nie przedłużając, odpowiem od razu na Twe wątpliwości. Tak szczerze, jak tylko jestem obecnie w stanie i co mam nadzieję, że docenisz, nawet jeśli me wyznanie będzie dla Ciebie trudne do zaakceptowania.
Kochałam kiedyś, Bello. Kochałam kobietę, której oddałabym wszystko, co tylko posiadałam, lecz którą musiałam porzucić. Ja rozpaczałam, rozpaczała Ona, lecz podówczas nie było możliwe, byśmy były razem. Być może dziś wszystko potoczyłoby się inaczej, jednakże nie mogę już cofnąć czasu. Obie nie możemy. Kto wie, być może i Ona myśli o mnie tak, jak i ja o Niej? Marzy, jak i ja marzę? Śni, jak i ja śnię? Niestety, choćbym bardzo pragnęła, nie mogę Jej o to zapytać, gdyż nasze ponowne spotkanie jedynie niepotrzebnie rozbudziłoby dawno utracone nadzieje. Dlatego wolę zachować jej nieskalany obraz w pamięci. Jej mieniące się niczym bałtycki jantar włosy. Podobne dwu indyjskim szafirom oczy, w których spojrzeniu zatracałam się do nieprzytomności. Jakże słodkie usta…
Wybacz, lecz zarówno nie mogę, jak i nie jestem w stanie napisać więcej. Wiedz jednak, że jeśli kiedykolwiek w mym sercu zakwitnie podobne uczucie, będzie to najszczęśliwszy dzień mego życia.
Proszę Cię jeszcze na koniec, byś zachowała to wszystko w sekrecie i pod żadnym pozorem nie ujawniała prawdy Fritzowi! Uważam, że gdy nadejdzie właściwy moment, powinien dowiedzieć się tego ode mnie i samemu zdecydować, czy zaakceptuje mnie taką, jaką byłam kiedyś i być może wciąż jestem.
Raz jeszcze dziękuję za zrozumienie i zaufanie, którym mnie obdarzasz, oraz którym ja darzę Ciebie.
Twa jedyna Jamesina”

***

Tekst: (c) Agnessa Novvak
Ilustracja na podstawie obrazu Carla Schweningera

Opowiadanie zostało opublikowane premierowo na Pokątnych 12.06.2023. Dziękuję za poszanowanie praw autorskich!

Droga Czytelniczko / Szanowny Czytelniku - spodobał Ci się powyższy tekst? Kliknij łapkę w górę, skomentuj, odwiedź moją stronę autorską na Facebooku (niestety nie mogę wkleić linka niemniej łatwo mnie znaleźć)! Z góry dziękuję!

Dodaj komentarz