Ziemia z popiołów II: Rozdział 02 – Twierdza

Ziemia z popiołów II: Rozdział 02 – TwierdzaPati płakała nadal, Alicja musiała więc ubierać ją na siłę. Założyła jej bluzę, kurtkę, oraz buty. Następnie sama ubrała się jak najszybciej, złapała dziewczynkę za rękę i zaciągnęła do kuchni. Pod jednym z okien postawiła krzesło, dzięki czemu mogły uciec w każdej chwili. Czekała, trzymając dziewczynkę, żeby ta jej nie uciekła. W chwili, gdy usłyszała wybuch, aż podskoczyła, w następnej sekundzie rozległ się dźwięk setek nabojów, opuszczających magazynki. Zaczęła się wojna.
   Niewiele czekając, przesadziła Patrycję przez okno, po czym sama przeszła na podwórze. Podbiegły do ogrodzenia.
   - Pati, posłuchaj mnie - poprosiła Alicja. - Musimy stąd na chwilę uciec, dobrze? Dopóki to się nie skończy. Niedługo wrócimy, obiecuję.
   Dziewczynka kiwnęła głową, choć Alicja podejrzewała, że jest w takim stanie, że nic do niej nie dociera. Złapała ją, posadziła na ogrodzeniu, na które sama po chwili się wdrapała i zeskoczyła po drugiej stronie. Wzięła dziewczynkę na ręce, jeszcze raz spojrzała w stronę hotelu. Nadal słyszała serie wystrzałów, krzyki ludzi, ryk silników, oraz nieprzerwane ujadanie Hyugiego. Wydawało jej się, że słyszy jak Konrad krzyczy. Zatkała uszy dziewczynki, obróciła się, uciekła w stronę lasu.
   *
   Usłyszał, jak żołnierze odbezpieczają broń. Podniósł do góry prawą rękę, dając im znać, żeby nie strzelali. Patrzył mężczyźnie uważnie w oczy. Widział w nich, że ten był cywilem, że nigdy wcześniej nie miał do czynienia z bronią. Nie widział w nich jednak tego, co chciał wiedzieć. Czy był gotów do oddania strzału? Usłyszał, jak jeden z jego ludzi mówi pod nosem, że ma tamtego na muszce. Musiał to dobrze rozegrać, inaczej mogła mu się stać krzywda. Nawet, gdyby jeden z jego ludzi trafił barczystego, tamten mógł odruchowo nacisnąć spust. Musiał się czymś, albo kimś zasłonić, wcześniej nie pozwoliłby ludziom na wszczęcie strzelaniny.
   - Nadal pozwalam wam odejść - powiedział spokojnie, starając się nie okazać stresu. - Spakujcie się i odjedźcie. Dam wam godzinę. Odjedziemy i wrócimy za sześćdziesiąt minut. Będziecie mieli czas, żeby spokojnie się spakować i odejść.
   Barczysty nie odpowiedział. Nadal celował prosto w niego, w klatkę piersiową.
   - Nasz zwiadowca obserwował was jakiś czas. Wiemy, że jest was tam mniej niż dziesięciu. Nas jest trzydziestu czterech. Sześćdziesięciu czeka na rozkazy, są kilka godzin drogi stąd. Krótkofalówka jest w jednym z tych aut. Jeden z moich ludzi może wezwać resztę w każdej chwili. Poza tym i tak wiedzą, gdzie jesteśmy. Przeciąganie tej negocjacji nie ma sensu, jeśli nie dostaną od nas żadnej wiadomości przez najbliższe pół godziny, sami tu przyjadą. Do wieczora będziecie mieli jeszcze większe kłopoty niż teraz, będzie nas trzy razy tyle co jest. Nawet wasza mała twierdza nie da rady zatrzymać takiej siły ognia. Rozpatrz wszystkie opcje, za dziesięć minut spotkamy się tu ponownie i dasz odpowiedź. Umowa stoi?
   Barczysty milczał nadal. Na jego czole zbierały się ciężkie krople potu, które zaczęły powoli ściekać na zarośniętą twarz. Musiał, mimo wszystko, przyznać, że tamten miał nerwy ze stali.
   - Nie prowokuj moich ludzi. Większość z nich była w wojsku, ale nie wszyscy. Tym, którzy nie byli mogą puścić nerwy i w każdej chwili mogą pociągnąć za spust. Odłóż broń, wróć do hotelu, porozmawiaj ze swoimi. Ustalcie, czy zgadzacie się na nasze warunki. Jak już ustalicie, poinformujesz mnie o tym. Postaw się na miejscu swoich, oni na pewno nie chcą ginąć.
   Coś zmieniło się w barczystym. Jego oczy zaszły gniewem, pot zniknął z jego czoła. Spojrzał na dowódcę wojskowych wzrokiem, którym patrzy się na dziecko, które zrobiło coś złego.
   - A twoi chcą ginąć? - spytał słabym, ochrypłym głosem, niepasującym do jego postury.
   W tym momencie rozległ się huk, instynktownie zakrył głowę, spojrzał w kierunku skąd usłyszał odgłos. Wszyscy patrzyli jak z jednego z samochodów wydobywa się biały dym, który coraz bardziej zasłaniał okolicę.  
   - Dymny! - krzyknął jeden z jego ludzi. - Ktoś odpalił dymny!
   - Do kurwy nędzy, zostawić te granaty! - ryknął z całych sił, po czym znów odwrócił się w stronę barczystego mężczyzny.
   Jednak jego już tam nie było. Zniknął. Szósty zmysł podpowiedział mu, żeby spojrzeć pod nogi. Spojrzał. Tuż pod nim leżał granat. Ten nie był dymny.
   *
   Gdy tylko zorientował się co się stało, złapał jeden z granatów, które miał przy sobie, wyciągnął zawleczkę, rzucił tamtemu pod nogi, po czym sam wskoczył do zaspy, która była usypana tuż przy bramie. Jego masa zrobiła swoje, zatopił się w śniegu tak bardzo, że w ogóle nie było go widać. Zatkał uszy, wiedział co za chwilę nastanie.
   I nastało.
   Eksplozja nie była może największa, jednak wystarczyła, żeby nawet on, zanurzony w śniegu, odczuł falę uderzeniową. Nie minęła sekunda, usłyszał krzyki, przekleństwa, pierwszy wystrzał, następnie nieprzerwaną wymianę ognia. Wychylił tylko lekko głowę, chcąc zobaczyć, co się dzieje. Widział w oknach hotelu Kopananga, Monikę i Andrzeja, którzy strzelali w stronę wojskowych. Monika i Andrzej strzelali seriami, tylko Afrykanin zdawał się celować, po czym oddawał pojedyncze strzały. Oczywiście kule leciały też w drugą stronę. Widział jak w ścianie hotelu pojawiają się dziury, jedna za drugą, szyby pękały, rozbryzgując ostre kawałki plastiku, tynk odpada w coraz szybszym tempie. Widząc to, nie mógł siedzieć bezczynnie, wiedział jednak, że nie może też wyjść z zaspy, gdyż od razu go zastrzelą. Gdy jego ręka natrafiła na pozostałe dwa granaty, wiedział co robić. Złapał jeden z nich do ręki, wyciągnął zawleczkę. Wystawił rękę z zaspy, po czym rzucił granat w stronę wojskowych. Miał jedynie nadzieję, że granat nie odbije się od bramy. Nie odbił się. Kolejna eksplozja, sekundę po której nastąpiła jeszcze jedna, świadczyła o tym, że granat musiał wlecieć pod jeden z ich samochodów.
   *
   Dymny! Miał pod ręką tyle granatów, a on musiał wybrać dymny! Udało mu się dostać niezauważenie do samochodu i wyciągnąć zawleczkę z jednego z granatów. Następnie uciekł na kilkanaście metrów, po czym rzucił się w zaspę śniegu, wyobrażając sobie, że za chwilę nastąpi gigantyczna eksplozja. Zamiast tego usłyszał jednak mały huk, po którym ktoś krzyknął, że to był granat dymny. Jak to możliwe, że wybrał akurat dymny?
   Jego rozmyślenia przerwała kolejna eksplozja. Chciał zobaczyć, co się stało, jednak w tym momencie, tuż przed nim, upadła oderwana, zakrwawiona dłoń. Patrzył przez chwilę na część ciała, po czym obficie zwymiotował. Nie był do końca pewien ile czasu dochodził do siebie. Tak, czy inaczej, już jakiś czas słyszał nieprzerwany ciąg wystrzałów. Ostrożnie wyjrzał zza śniegu, zobaczyć, co się dzieje. W tym momencie nastąpił kolejny wybuch. Zobaczył, jak wybucha jeden z trzech samochodów, którymi podjechali wojskowi. Fala uderzeniowa powaliła kilkunastu ludzi. Tylko kilku wstało.
   - Krótkofalówka! - ryknął jeden z wojskowych. - Gdzie krótkofalówka!?
   - Biegnę po nią! - odkrzyknął mu drugi.
   Kowal widział, jak mundurowy wskakuje do samochodu, a następnie wychodzi z niego, trzymając krótkofalówkę w ręku. Krzyczał do niej, jednak nikt mu nie odpowiadał. Krzyczał dalej, klął. Cisza. Brak jakiejkolwiek odpowiedzi.
   Nagle jeden z nabojów trafił wojskowego prosto w środek głowy. Cząstki jego mózgu rozbryzgały się po okolicy, a kilka z nich trafiło Kowala w twarz.
   Ten, widząc całą scenę, zwymiotował ponownie.
   *
   Namiot dowództwa był jedynym ogrzewanym namiotem. Nic dziwnego, że teraz, gdy dowódca i jego zastępca wyjechali, wszyscy żołnierze, poza tymi na warcie, zebrali się w tym namiocie. Siedzieli w ścisku, gawędzili, przesiadali się coraz bliżej grzejnika. Rozluźnili się, odłożyli broń w takie miejsca, żeby im nie przeszkadzały. W miejsca trudno dostępne.
   Harmider był tak wielki, że praktycznie nie słyszeli co dzieje się na zewnątrz. Nie usłyszeli pierwszych strzałów, nie usłyszeli też krzyków. Dopiero po chwili ktoś wyjrzał na zewnątrz, krzyknął, i już każdy wiedział co się dzieje. Zanim złapali swoją broń, która często była powtykana pod krzesła, ciężko więc było ją dobyć, pierwsze kule poleciały w stronę namiotu. Padło kilka trupów, było kilku rannych. Ci, którzy mieli już broń w rękach, wybiegali na zewnątrz, zazwyczaj tylko po to, by od razu paść trupem. Nieliczni żyli tyle, by zorientować się w tym, co się dzieje. Kilkudziesięciu ludzi na motorach - zaczynając od harleyów, poprzez choppery i ścigacze, na skuterach kończąc - krążyło wokół namiotu, posyłając śmiercionośną falę.
   - Jak oni, do kurwy nędzy, tu wjechali przez ten śnieg!? - ryknął ktoś, by już po chwili paść trupem.
   Jeden z wojskowych znał odpowiedź na to pytanie. Gdy amunicja siekała jego ciało, przez jego głowę przeszła jedna myśl.
   Przecież sami odśnieżyliśmy drogę do miasta...
   *
   Jęczał z bólu. Przez jego ciało przebiło się co najmniej kilkanaście nabojów, jednak żaden nie trafił go we wrażliwe miejsce. Modlił się, żeby jego ból się skończył, żeby nie musiał więcej cierpieć. Napastnicy nie chcieli go dobić, przeszli obok niego, śmiejąc się, a teraz rozgrabiali cały ich obóz. Widział, jak wynoszą broń, żywność, jak składają namioty. Jeszcze godzina, może dwie i jedyną pamiątką po ich obozie będą ciała sześćdziesięciu mężczyzn, leżące porozrzucane po całym terenie. Nagle usłyszał jakiś dźwięk. Przekręcił głowę, zauważając leżącą nieopodal krótkofalówkę. Jeden z tych, którzy pojechali sprawdzić tamten hotel wołał kogokolwiek. Krzyczał, że są pod ostrzałem, że dowódca nie żyje, kazał jechać do nich i im pomóc. Gdy śmiertelnie ranny mężczyzna kaszlnął, opluwając się krwią, doszła do niego ironia całej tej sytuacji. Gdyby wszyscy zostali w obozie, ci na motorach baliby się ich zaatakować, natomiast gdyby wszyscy pojechali pod tamten hotel, najprawdopodobniej zdobyliby go w kilka minut. Jednak oni się rozdzielili. To był błąd, kosztujący ich wszystko.
   *
   Czuł, jak nabój przeleciał centymetr od jego ucha. Natychmiast schował głowę, lecz karabin wystawił w stronę wojskowych i strzelał dalej. Kątem oka zauważył, że Kinga strzela nadal, Andrzej natomiast skulił się pod ścianą i zaczął płakać.
   - Strzelaj! - ryknął, próbując przekrzyczeć ogólny hałas.
   Andrzej spojrzał na niego, po czym przecząco pokręcił głową. Kopa wiedział, co to oznacza. Nie uda mu się zmusić mężczyzny do dalszego strzelania. On po prostu załamał się nerwowo. Afrykanin wiedział, że teraz wszystko zależy od niego i Kingi. Staśka wysłał do swojego pokoju po magazynki i granaty, jednak ten nie wracał do tej pory. A jeśli też się załamał? Kopa spojrzał ukradkiem pod nogi. Miał tylko jeden magazynek na wymianę. Gdy tylko wzrok Afrykanina wrócił na atakujących ich wojskowych, ten uświadomił sobie, że mimo tego, że ponad połowa mundurowych leżała trupem, to nadal mieli poważne kłopoty.
   Bardzo poważne.  
   *
   Ostatni granat nadal trzymał w ręku. Nie chciał nim rzucać na ślepo, wolał mieć choć odrobinę pewności, że zabije nim chociaż jednego z agresorów. Już miał się wychylić, żeby ocenić gdzie ma rzucać granat, gdy usłyszał ryk odpalonego silnika. Nim zdążył pomyśleć, co to może oznaczać, zobaczył jeden z wojskowych samochodów, który wjechał na teren hotelu, taranując po drodze bramę. Za samochodem biegło na oko dziesięciu ludzi, wszyscy wychylali się co jakiś czas, żeby oddać strzał. Konrad nie czekał ani chwili. Wygrzebał się z zaspy, wyjął zawleczkę, po czym rzucił granat w kierunku samochodu. Jeden z wojskowych zauważył go, wycelował. W momencie, kiedy granat eksplodował, wojskowy nacisnął spust. Konrad poczuł jak pocisk przebija się przez jego ciało, jak niszczy tkanki, jak wylatuje po drugiej stronie. Lecąc twarzą na ziemię, zdążył zarejestrować, jak ostatni z wojskowych ginie od kuli wystrzelonej przez Kopananga.
   *
   Cisza. Wszystko ucichło. Kowal wyjrzał zza śniegu. Rzeczywiście, było już po wszystkim. Dwa z trzech samochodów były zniszczone, unosiła się z nich strużka czarnego dymu. Wszędzie leżały ciała, bądź ich części. Najwięcej przed bramą, reszta przy samochodzie, który wjechał na teren hotelu. Nikt nie krzyczał, nikt nie jęczał. Wszyscy byli martwi. Czując, jak trzęsą mu się nogi, ruszył w kierunku hotelu. Szedł powoli i ostrożnie, rozglądając się po ciałach mundurowych i przyglądając się, czy któryś przypadkiem nie celuje w niego z broni. Nikt nie celował.
   Przekroczył bramę, a jego wzrok wylądował na jednym z ciał. Z przerażeniem rozpoznał, że to Konrad. Bez słowa podbiegł do niego, uklęknął, przekręcił go na plecy. Barczysty był siny na twarzy, strużka krwi ściekała mu z ust na brodę.
   - Konrad! - ryknął Kowal, czując jak leci mu łza. - Konrad!
   Zobaczył czyjś cień, odskoczył przerażony. Po chwili zdał sobie sprawę, że był to Afrykanin, który przyszedł z Przemkiem. Kowal obserwował, jak tamten sprawdza puls Konrada, przykłada kawałek szmaty do rany po prawej stronie klatki piersiowej. Kowal widział, jak Afrykanin krzyczy coś do niego, nie słyszał jednak nic. Nagle Kopa uderzył go otwartą dłonią w twarz.
   - Pomóż mi go zanieść do hotelu! - ryknął. - Trzeba się nim zająć, póki jeszcze żyje!
   Kowal spojrzał na Konrada.
   - Jak? - spytał. - Nie uniesiemy go.
   - Przecież mówiłem ci przed chwilą! Kinga robi nosze, pomóż jej! Ja muszę mu uciskać ranę!
   Kowal analizował przez chwilę to, co usłyszał. Gdy w końcu dotarły do niego słowa Afrykanina, wstał i rzucił się w stronę hotelu. Wbiegł do środka, zaczął biegać między pomieszczeniami w poszukiwaniu Kingi. W salonie napotkał Andrzeja, który siedział pod ścianą i trzymał się za głowę, oraz Staśka, który leżał na kanapie. Staruszek miał bandaż na udzie, cały przesiąknięty krwią. Kowal nie odezwał się do nich ani słowem, pobiegł dalej. W końcu ją znalazł. Wynosiła właśnie z hotelu dwa kije od mioteł.
   - Kowal! - krzyknęła, gdy tylko go zobaczyła. - Jesteś! Weź któreś z drzwi i wyjdź z nimi na dwór! Szybko, nie ma czasu!
   Od razu złapał drzwi do schowka, wyjął je z zawiasów i wyszedł z nimi na zewnątrz. Kinga położyła kije na ziemi, w odległości około półtora metra, na kije natomiast położyli drzwi, z których wcześniej pozbyli się klamki. Nie mieli czasu bawić się w odkręcanie śrub, Kopa strzelił dwa razy i klamka sama odpadła. Na koniec Kinga przyciągnęła na siłę Andrzeja. Udało im się podnieść Konrada i położyć na drzwi. Kopa i Kowal złapali za końce kija z przodu, Kinga i Andrzej z tyłu. Z trudem udało im się dojść do salonu, gdzie położyli Konrada na drugiej kanapie. Następnie Kopa spojrzał pod materiał, którym przyciskał ranę. Spojrzał też po drugiej stronie, na ranę wylotową. Zaklął.
   - Podłóżcie do ognia - rozkazał. - I dajcie mi coś metalowego. Trzeba mu przypalić tę ranę.
   *
   Stasiek obserwował całe zajście. Chciał pomóc, jednak w stanie w jakim był nie nadawał się do niczego. Biegł właśnie na górę, aby przynieść amunicję i granaty, jednak gdy tylko znalazł się w recepcji, jedna z kul przewierciła mu prawe udo. Mógł tylko obserwować, jak wszyscy biegają w ogólnym chaosie, jak krzyczą na siebie zdenerwowani. Patrzył na Konrada. Przypomniał sobie, jak kiedyś widział motocyklistę, który zginął w wypadku. Jego motor dosłownie wbił się w ścianę. Zarówno wtedy, jak i teraz, leciały mu łzy, na samą myśl o tym, że człowiek, którego widzi może umrzeć. Gdyby zależało to od Staśka, żaden człowiek nie zginąłby inaczej, niż z powodów naturalnych. Zobaczył, jak przy Konradzie siada Afrykanin, trzymający w ręku rozżarzony do czerwoności pogrzebacz. Kinga przekręciła Konrada, a Kopa przypiekł mu szybko ranę na plecach. Barczysty z początku nie reagował, zdawało się, że nie żyje, jednak po kilku sekundach zerwał się z kanapy, ryknął z bólu. Wszyscy momentalnie odsunęli się od niego, odeszli na kilka metrów do tyłu.
   - Konrad, usiądź - odezwał się nieśmiało Kopanang.
   Barczysty, blady na twarzy, oraz cały zlany potem, złapał się oparcia sofy, rozejrzał.
   - Co z wojskowymi? - spytał słabym głosem.
   - Już po wszystkim - odpowiedział mu Afrykanin. - Nie żyją. Od nas wszyscy żywi. Ty i Stasiek jesteście ranni.
   Konrad spojrzał na Staśka, leżącego na drugiej kanapie. Popatrzył chwilę a niego, po czym rozejrzał się gwałtownie po całym salonie. Widocznie czegoś szukał.
   - Gdzie one są? - spytał. - Alicja i Pati. Gdzie one są?
   *
   Siedziały na skraju lasu, zasłonięte kępką krzaków. Alicja tuliła szlochającą Pati, próbując dodać jej sił. Było to zadanie o tyle trudne, że sama najchętniej załamałaby się i popłakała. Nie miała pojęcia co robić. Powinna wrócić do hotelu, żeby zobaczyć, co się tam dzieje, jednak nie chciała iść tam z Pati, gdyż nadal mogło być tam niebezpiecznie. Zostawić jej też nie mogła, bała się, że pod jej nieobecność coś się jej stanie. Biorąc pod uwagę, że już od jakiegoś czasu nie słyszała wystrzałów - które niosły się takim echem, że ciężko było określić z którego kierunku nadchodzą - prawdopodobnie było już po wszystkim. Albo hotel się obronił i powinny już wracać, żeby Konrad nie niepokoił się o nie, albo padł ofiarą wojskowych, którzy wszystkich zabili. W tym drugim przypadku nie miały już po co, ani do kogo wracać.
   - Ja chcę do taty... - mruknęła dziewczynka, wycierając łzy o kurtkę Alicji.
   - Ja też - odpowiedziała jej kobieta. - Ja też.
   *
   Stali przy otwartym oknie. Ślady ewidentnie wskazywały na to, że uciekły tędy.
   - Musimy je znaleźć - powiedział Konrad. - Ubierajcie się, wychodzimy za kilka minut.
   - Nie możemy wyjść - zaprotestował Kopa. - Sam mówiłeś, że mogą przyjechać kolejni. Nikt nie może wyjść, musimy zostać i bronić hotelu.
   - Nie wiem, czy ktokolwiek już tu przyjedzie - Kowal odezwał się pierwszy raz od kiedy wnieśli Konrada do salonu. - Byłem na ich tyłach, widziałem, jak jeden krzyczy do krótkofalówki... Nikt mu nie odpowiadał. Może coś im się stało?
   Zapanowała chwila ciszy, którą przerwał Konrad.
   - Ktoś musi za nimi pójść. Ktoś musi je znaleźć.
   - Pójdę - zaofiarował się Kopa. - Ty, w tym stanie, powinieneś zostać. Ale... Co, jak przyjdą? Mówił o sześćdziesięciu ludziach...
   - Wtedy będziemy mogli od razu się poddać - odpowiedział mu barczysty. - Ja i Stasiek jesteśmy ranni, Andrzej nie nadaje się do niczego, chyba się załamał... Do tego teraz od razu by nas zaatakowali, bylibyśmy bez szans. Tym bardziej, biorąc to pod uwagę, ktoś powinien z nimi być. Żeby w razie czego je chronić.
   - A co z wami? Z tymi, którzy zostaną w hotelu?
   - Nie możemy stąd po prostu uciec. To miejsce nadal jest w naszych rękach. Spakujemy się i wszystko zostawimy tutaj. Jeżeli przyjedzie reszta wojskowych, uciekniemy tą samą drogą.  
   Kopa zamyślił się, kiwnął głową. Spojrzał na Kowala i spytał:
   - Na pewno nikt mu nie odpowiadał?
   - Na pewno. Byłem blisko niego, słyszałem, jak ciągle krzyczy, żeby mu ktokolwiek odpowiedział. Dam sobie rękę uciąć.
   - Może po prostu się zepsuła... Mówił, że kiedy przyjadą?
   - Do wieczora mieli być - odpowiedział Konrad.
   Afrykanin spojrzał w sufit.
   - Mam nadzieję, że zdążę je odnaleźć. Do wieczora, tak, czy inaczej, wracam. Jestem najlepszym strzelcem, muszę tu być, kiedy przyjedzie reszta. Chociażby po to, żeby osłaniać odwrót.
   - Może być - zgodził się barczysty. - Postaraj się je znaleźć. Zostawiły widoczne ślady, nie powinieneś mieć problemów.
   - Postaram się. Jak tylko je znajdę, od razu wracamy. Hotel to nasza twierdza, musimy go utrzymać.
   *
   Widział naboje, rozrywające ciała. Ludzie krzyczeli z bólu, gdy uchodziło z nich życie. On też wystrzelił niejeden nabój. Też odebrał niejedno życie. Skazał ludzi na ból, na strach przed śmiercią, na bezsilność w porównaniu z jej potęgą. Widział błagalny wzrok jednego z żołnierzy, który nie chciał umierać. Bo kto chciał? Żołnierz leżał w kałuży krwi, zwijał się z bólu, krzyczał ze wszystkich sił. Trafił go w brzuch, chyba najgorsze możliwe miejsce. Cała scena trwała nieskończenie wiele czasu, wydawała się rozgrywać w zwolnionym tempie. W końcu żołnierz przestał się ruszać. Mógł przysiąc, że widział białą, kościstą rękę śmierci, sięgającą po mundurowego. To wtedy się załamał. Odrzucił karabin na bok, schował się za ścianę, zasłonił głowę.
   - Andrzej!
   Potem pamiętał urywającą się scenę, gdy przyszła po niego Kinga. Złapała go, pociągnęła za sobą. Przynieśli Konrada, położyli go na kanapie. Widział, jak Kopa przypala mu ranę na plecach, jak barczysty zrywa się i zaczyna krzyczeć. Potem o czymś rozmawiali, jednak nie wiedział o czym, nie był w stanie usłyszeć.
   - Hej! Andrzej!
   Konrad wybiegł z salonu, a za nim Kowal i Kopa. Stasiek leżał na kanapie, patrząc mu w oczy. Kinga natomiast usiadła przed nim. Zaczęła go szarpać, mówić do niego.
   - Andrzej!
   Mówiła do niego nadal. Wołała go? Nie był tego pewien. Na pewno zwracała się do niego. Co mówiła? Dlaczego tak nim szarpała?
   - Andrzej! Odezwij się!
   Więc jednak go wołała. Otworzył usta, chciał coś odpowiedzieć. Zdziwiło go to, z jaką trudnością mu to przychodzi. Otworzył usta i poruszał nimi, jednak nie wydawał żadnego dźwięku. Postarał się jeszcze bardziej, w końcu zaczął mówić.
   - Ja... Tak...
   - Andrzej! - Kinga wytarła łzy, rzuciła mu się w ramiona. - Dlaczego nic nie mówiłeś!?
   - Nie wiem - odpowiedział mężczyzna. - Ja... Nie słyszałem...
   Objął kobietę. Siedzieli tak, objęci, w ciszy.
   *
   Odetchnął z ulgą. Nie minęła godzina, od kiedy wyszedł z hotelu, a już je znalazł. Widział, jak siedziały pod kępką krzaków. Ruszył w ich stronę.
   - Alicja! - krzyknął.
   Kobieta obróciła się, spojrzała na niego. Wstała, biorąc Pati na ręce, ruszyła w jego stronę.
   - Boże, Kopa! Co z hotelem!?
   - Cały. Już po wszystkim.
   - A co z Konradem?
   - Gdzie tata!? - krzyknęła jednocześnie Pati.
   - Twój tata jest w hotelu - odpowiedział jej Afrykanin. - Nic mu nie jest.
   - Wszystko dobrze się skończyło? Nikt... no wiesz...
   - Wszyscy są cali. Stasiek dostał w nogę. Konrad... musiałem mu opatrzyć plecy, dlatego nie mógł przyjść. Ale nikomu już nic nie grozi.
   - Coś się stało tacie? - spytała zaniepokojona dziewczynka.
   - Nie. Uratował hotel. Ale nic mu nie jest.
   *
   Okolica była ciemna, jak jeszcze nigdy dotąd. Wyjątkowo gruba warstwa chmur zasłoniła niebo, odcinając ziemię od promieni słonecznych. Tym bardziej teraz, gdy była już noc, okolica była ciemna jak smoła. Kopa siedział na dachu, starając się nie zasnąć. Padło na niego, gdyż nikt inny się do tego nie nadawał. Konrad i Stasiek byli ranni, natomiast Kowal i Andrzej nadal byli w szoku, jaki wywołała u nich strzelanina. Kinga chciała, co prawda, objąć wartę od północy do samego ranka, jednak teraz powinna być blisko Andrzeja, żeby skutki szoku ustąpiły jak najszybciej. Siedział więc, obserwując, czy w najbliższym czasie nie przyjedzie reszta wojskowych, o których wspominał ich przywódca. Na razie jednak było cicho i spokojnie. Bał się przez jakiś czas, że odgłosy strzelaniny sprowadzą tu okolicznych ludzi, jednak Alicja powiedziała mu, że echo rozchodziło się w taki sposób, że ciężko było określić kierunek z którego nadchodzi. Na chwilę obecną wszystko szło po dobrej myśli. I oby tak zostało.
   *
   Było około południa, gdy zebrali się w pokoju konferencyjnym. Wszyscy, z wyjątkiem Pati, która spała akurat we własnym pokoju, wtulona w Hyugiego, siedzieli przy stole, tylko Kowal stał przy oknie, wyglądając co jakiś czas w stronę rozwalonej bramy wjazdowej.
   - Robimy tak - zaczął Konrad. - Trzeba sprzątnąć te ciała. Został jeden z ich samochodów, spakujemy ich do niego i wywieziemy na polanę. Tam wrzucimy ich do jakiegoś rowu, żeby nie byli widoczni. Od razu przyniesiemy tych poprzednich, ich też wrzucimy. Nie chcę, żeby ciała leżały blisko hotelu. Stasiek nie da rady chodzić, ale ja mogę pomóc, jedną ręką mogę ruszać.
   - Lepiej odpocznij - poprosiła Alicja.
   - Nie, trzeba wszystko jak najszybciej sprzątnąć. Ciała trzeba zebrać już dziś, nie chcę, żeby Pati je widziała. Te rozwalone samochody powoli gdzieś wyrzucimy.
   - Można je pociąć i wywieźć - podsunął Kopa. - Tam na polanie nie będą nam przeszkadzać.
   - Czym je potniemy?
   - Widziałem w kotłowni dużego diaksa.
   - Niech będzie. Ale najpierw ciała. Kopa, ty się prześpij, jak wstaniesz, to wyjdziesz nam pomóc. Ja z Kowalem i Andrzejem zaczniemy już ich pakować. Alicja i Kinga zrobią porządek w hotelu. Trzeba pozakrywać szczelniej okna, bo wczoraj wszystko zrobiliśmy niedokładnie i na szybko. Poza tym sprawdzicie, co jeszcze należałoby poprawić. I jeszcze, przed wieczorem chciałbym, żeby ktoś wybrał się poza las. Najlepiej jak będziemy ich zawozić na polanę, to ktoś pójdzie dalej drogą.
   - Po co? - spytał Kowal.
   - Żeby się rozejrzał. Mam nadzieję, że Alicja ma rację i naprawdę nikt nie był w stanie określić z którego kierunku idą odgłosy strzelaniny, ale lepiej niech ktoś to sprawdzi. Andrzej?
   Andrzej rozejrzał się po pomieszczeniu, jakby szukając osoby, którą wymienił Konrad. Po chwili, gdy doszło do niego, że to o niego chodzi, kiwnął głową z zrezygnowaniem.
   - Mogę pójść.
   - Więc wszystko ustalone - Konrad kiwnął głową. - Zróbmy to jak najszybciej. A i jeszcze jedno. Jak ktokolwiek zauważy, żeby ktoś tu jechał, od razu krzyczy, żeby każdy go usłyszał. Uciekamy do hotelu i czekamy, jak rozwinie się sytuacja. W razie czego będziemy musieli opuścić naszą twierdzę, bądźcie na to naszykowani.
   *
   Wszystko szło zgodnie z planem. Zarówno ciała mundurowych, jak i ludzi, którzy napadli na nich wcześniej, zmieściły się w przyczepie samochodu. Konrad opóźniał wyjazd, gdyż bał się, że po drodze będą mogli trafić na resztę wojskowych, jednak w końcu musieli wyruszyć. Z przodu były trzy miejsca, więc zmieścili się bez problemu. Przejechali na polanę, obserwując jak droga się zmieniła. Wszystkie konary, które leżały na drodze były odrzucone na bok, wszystko, co wcześniej uniemożliwiało przejazd, teraz było sprzątnięte.
   - Musieli się przy tym napracować - zauważył Kowal.
   - Będziemy musieli jakkolwiek zamaskować wjazd do hotelu - odezwał się Konrad. - Koniecznie. Nikt nie może nas znaleźć.
   - Postawimy kilka gałęzi na wjeździe, zasypiemy je śniegiem. Może to coś da.
   - Miejmy nadzieję.
   Zatrzymali się na samym skraju polany, wysiedli z samochodu. Ciała wrzucali do rowu, w odstępach, żeby nie było ich widać. Następnie przyprószyli je śniegiem, po czym znów skierowali się w stronę hotelu. Przy wjeździe na drogę Konrad wysiadł i zaczął się za czymś rozglądać. Po dziesięciu minutach znalazł. Wsiadł do samochodu, rzucił przedmiot Andrzejowi.
   - Zabieramy tą tabliczkę. To przez nią nas znaleźli.
   - Co robimy z cysterną? - spytał Kowal.
   - No tak, cysterna - mruknął Konrad, po czym zamyślił się chwilę. - Nic nie zrobimy. Zakopała się, nie wyciągniemy jej. Musi tu stać do wiosny.
   Następnie zamaskowali wjazd na tyle, na ile umieli. Co prawda z bliska było ewidentnie widać drogę, jednak z odległości dość dobrze kamuflowała się w otoczeniu. Po zakończonej pracy Andrzej, niechętnie, wyruszył w drugą stronę, kierując się do wyjścia z lasu. Przeklinał się, że zgodził się na coś takiego.
   *
   Zapadał zmrok. Z trudami, ale wszedł po drobinie i usiadł na dachu. Rozsiadł się na poduszce, którą zostawił Kowal, położył karabin na nogach. Spojrzał na teren z góry. Ciała były sprzątnięte, broń pozbierana, samochód zaparkowali pod hotelem. Musieli jeszcze tylko usunąć dwa rozwalone samochody, oraz naprawić bramę. Uśmiechnął się pod nosem, uświadamiając sobie, że prawdopodobnie im się udało. Utrzymali hotel i to wyjątkowo niskim kosztem. Po niecałej godzinie zauważył wracającego Andrzeja. Zawołał go do siebie. Tamten wszedł na górę, usiadł obok.
   - Posiedziałem trochę przy ludziach - zaczął. - To dziwne, ale nawet nie wszyscy słyszeli strzelaninę. Ci, co słyszeli nie mogli powiedzieć skąd szło echo. Któryś coś powiedział, że to po śniegu tak się rozchodzi, że jest złudzenie, że idzie z kilku stron. Poza tym, w tym samym czasie była druga strzelanina, podobno większa. Ktoś napadł na duży obóz i go zniszczył, to głównie na tym skupili się ludzie.
   - Czyli co, nikt tu do nas nie chce przyjść?
   - Chciałby każdy. Ludzie na zewnątrz nie wyglądają dobrze. Czasami aż robiło mi się niedobrze... Ale nie przyjdą. Dobrze, że w tym czasie była druga strzelanina, bo zaczęliby nas szukać. A tak od razu polecieli tam. Facet z którym gadałem podsunął nawet tezę, że całe echo było z tamtego drugiego obozu, zdaje mi się, że tamci zaczęli mu powoli wierzyć. Chyba wszystko potoczyło się dobrze.
   - Nawet nie wiesz jak - odpowiedział mu barczysty. - Wszyscy żyjemy, nikt do nas nie przyjdzie, reszta wojskowych nie przyjeżdża... Może to oni byli w tamtym atakowanym obozie?
   - Tego nie wiem, nikt nic nie mówił na ten temat.
   - Mam nadzieję, że to byli oni. Wygląda na to, że udało nam się utrzymać hotel.
   - Hotel? - spytał Andrzej. - Czy twierdzę? Do hotelu się nie strzela.

Kuri

opublikował opowiadanie w kategorii przygoda, użył 5404 słów i 30449 znaków.

1 komentarz

 
  • Gabi14

    Cały rozdział akcji i obrony hotelu... Jestem... Zaskoczona, jednakże to wszystko co tu się wydarzyło rekompensuje brak jakiejkolwiek wzmianki o Przemku i kompanii xd

    27 lut 2016

  • Kuri

    @Gabi14 Cały poprzedni rozdział był o Przemku i kompanii, musi być równowaga :P

    27 lut 2016