Ziemia z popiołów I: Rozdział 9 - Ból i cierpienie

Ziemia z popiołów I: Rozdział 9 - Ból i cierpienieKopanang Mbongane siedział we własnym pokoju. Z braku innych zajęć wziął się za sprawdzanie broni, które przyniósł z Przemkiem. Była noc, wszyscy spali, mógł więc szybko i niezauważenie przenieść całą broń do swojego pokoju. Przy świetle świec przeglądał właśnie jeden z ostatnich modeli karabinu, który wyprodukowany został w starej technologii, z użyciem zwykłych nabojów. Karabin był po prostu ładny. Czarny kolor o metalicznym połysku, wysokiej jakości nanowłókna węglowe, idealna waga, idealne ułożenie w rękach.
   - Od dzisiaj należysz do mnie - mruknął Afrykanin.
   *
   - Ewelina? - spytał przywódca ludzi, którzy na nich napadli. - To twoja dziewczyna? Nawet jeśli, to przykro mi stary, ale teraz ona należy do mnie.
   Robert nie odpowiedział, szarpnął się dwa razy, jednak to nic nie dało, węzły były zbyt mocne. Nic nie mógł zrobić.
   - Spokojnie, stary - znów on. - Zdejmę ci opaskę, ale się nie szarp, jasne?
   Robert przestał się szarpać, czekał, aż mężczyzna zdejmie mu opaskę z oczu. Musiał czekać na to dwie minuty, jednak doczekał się. Z początku zmrużył oczy, gdyż w pomieszczeniu było zbyt wiele świec - dosłownie stały wszędzie, gdzie tylko dało się je postawić - jednak po chwili przyzwyczaił się i rozejrzał po jasnym pomieszczeniu. Obskurne ściany świadczyły o tym, że znajduje się w piwnicy, co potwierdzał właz w suficie. Całą podłogę pokrywały prowizoryczne posłania, jednak nikt w nich nie spał, pod ścianami stało kilka mebli. W pomieszczeniu byli tylko Robert i tamten mężczyzna.
   - Gdzie ona jest? - spytał Robert. - I czego od nas chcesz?
   - Haha, spokojnie, stary. Po kolei - odpowiedział mężczyzna, przeczesując swoje, lepkie od tłuszczu, włosy. - Jest... niedaleko. A czego od was chce? To zależy od którego z was. Z góry ci powiem, że jest jak dla mnie za stara, preferuję młodsze, ale nie mogę teraz wybrzydzać. Poza tym jest chuda i niewysoka, wystarczy, że wyobrażę sobie, że ma ze dwanaście lat i wszystko powinno być dobrze - mężczyzna oblizał wargi. - A od ciebie? Nic szczególnego. Wystarczy... Nie, tak nie mogę, muszę opowiedzieć ci od początku. No więc, przeżyłeś Kolizję. Jak my. Musiałeś walczyć o życie. Jak my. Musiałeś robić rzeczy, których nigdy nie zrobiłbyś w normalnych warunkach. Jak my. Jednak, stary, jesteś czysty, pachnący, masz na sobie czyste ubrania i pełen brzuch. My nie. Prostą drogą kalkulacji doszedłem do wniosku, że ty i twoja dziewuszka musicie mieć gdzieś dobrą miejscówkę, postanowiłem więc wypytać cię o parę rzeczy. Będziesz grzecznie odpowiadać?
   - Jesteście zwykłymi psycholami i pedofilami - szarpnął się Robert.
   - Psycholem nikt tu nie jest - zaprzeczył mężczyzna. - Pedofilem... Nie ma co ukrywać, jestem. Nie lubię tego słowa, ale prawda zawsze boli. Ale tylko ja, oni nie, poza tym nawet nie wiedzą o mnie prawdy. I nie muszą, wystarczy, że tu rządzę i staram się rządzić jak najlepiej. Ale to nie ja miałem o sobie opowiadać. Gdzie jest wasza kryjówka? Czy jest duża? Czy ktoś tam jeszcze jest? Ile jest tam zapasów, czy jest tam broń? Opowiedz mi wszystko.
   - Nie wiedzą o tobie prawdy? - spytał Robert. - I pewnie nie chcesz, żeby się dowiedzieli? Co zrobisz, jak już powiem ci wszystko, co chcesz wiedzieć?
   - Zabiję cię - prychnął tamten. - Gdybym chciał zostawić cię przy życiu, nie mówiłbym ci takich rzeczy. Powiedziałem, żeby zbudować jakąś więź między nami, żeby łatwiej ci było mówić.
   Robert popatrzył mężczyźnie prosto w oczy. Widział w nich jedynie obojętność. Były to oczy człowieka, któremu wszystko jedno. Przeżyje, czy umrze, zabije, czy oszczędzi, ocali, czy zatraci - to wszystko było mu obojętne. Były to oczy zimnego psychopaty.
   - Nawet gdyby taka miejscówka istniała, nie powiedziałbym ci o niej nic - odezwał się w końcu Robert.
   W tym momencie o oku mężczyzny coś błysnęło, a na ustach pojawił się uśmiech. Wiedział, nie dał się nabrać, był na to zbyt sprytny. W jednej sekundzie uderzył Roberta w twarz. Nie pięścią, kawałkiem gruzu. Robert ryknął, zachłysnął się krwią, wypluł zęba.
   - Mnie chciałeś oszukać!? - ryknął tamten, po czym uderzył ponownie, tym razem używając pięści i celując w brzuch.
   Robert poczuł ból, powietrze momentalnie uszło z płuc. Przez chwilę nie był w stanie oddychać, szybko doszedł jednak do siebie.
   - I jak? Odpowiesz? - spytał mężczyzna, który momentalnie ochłonął i uspokoił się.
   W ciągu kilku sekund Robert doszedł do wniosku, że nie powinien nic mówić temu człowiekowi. W hotelu była tylko garstka ludzi, ten tutaj miał co najmniej kilkunastu dorosłych, uzbrojonych mężczyzn, zatem bez problemu zdobyliby hotel. W dodatku ten człowiek przyznał się, że jest pedofilem. A tam była Pati. Jednocześnie przed oczyma ożyły obrazy z pierwszego dnia po kolizji. Dziewczynka zadźgana nożem i kobieta gwałcona pośrodku ulicy. Nie, nie mógł mu nic powiedzieć. Nie temu człowiekowi.
   - Rozumiem - westchnął mężczyzna, po czym puknął dwa razy we właz.
   W tej chwili ktoś go otworzył, a sekundę później brutalnie wrzucił do środka Ewelinę. Też była związana, do tego miała zakneblowane usta. Upadła na podłogę, orząc ją własnym czołem.
   - Ewelina! - ryknął Robert, po czym spojrzał na ich oprawcę. - Popaprańcu, rozwiąż ją!
   Ten jednak, jakby nie słysząc, podniósł Ewelinę szybko i bezceremonialnie, szarpiąc za włosy. Nastolatka wstała, wydając z siebie zduszone głosy, które, gdyby nie knebel, byłyby krzykami bólu i cierpienia. Zdjął jej opaskę z oczu. Była zapłakana, posiniaczona na twarzy, krew z czoła lała się strumieniem.
   - Ładna - mruknął mężczyzna, łapiąc Ewelinę brutalnie za pierś i ściskając tak mocno, że ta znów wydała z siebie zduszony okrzyk.
   - Skurwielu, puść ją! - ponownie ryknął Robert, doskonale zdając sobie sprawę, że nie jest w stanie nic zrobić. - Zabiję cię!
   Mężczyzna spojrzał na Roberta, po czym cisnął nastolatkę o ścianę z taką siłą, że ta odbiła się i padła na podłogę, po czym podszedł do blondyna i ukucnął przy nim.
   - Brzydko mnie nazwałeś, stary - westchnął, przeczesując długie, tłuste włosy. - Ale nieważne, zapomnijmy o tym. Zrobimy tak. Albo nic mi nie powiesz, a ja przelecę twoją panienkę na twoich oczach, albo powiesz mi co chcę wiedzieć, a ja cię zabiję, a dopiero potem ją przelecę. Oszczędzisz sobie bólu i cierpienia, na które będziesz skazany, obserwując jak ją gwałcę. I jak, co wolisz? Przyglądać się, czy nie?
   Robert nie odpowiedział. Korzystając z tego, że mężczyzna nachylił się nad nim, uderzył go czołem w nos. Skutecznie, polała się krew. Tamten wstał, przetarł krew rękawem.
   - O stary, to był błąd - mruknął, po czy kopnął blondyna prosto w twarz. - Sam się prosiłeś. Zaraz i tak mi wszystko wyśpiewasz, ta suka nie chciała nic mówić, ale jak się napatrzysz, powiesz mi wszystko co chcę wiedzieć. A jak nie ty, to może ona. Jedno z was prędzej, czy później i tak pęknie.
   Nie zwracając uwagi na krzyki Roberta, mężczyzna podszedł do Eweliny i ponownie złapał ją za włosy, po czym brutalnie oparł ją o jakiś mebel.
   - Ostatnia szansa, zanim zacznę - uprzedził jeszcze tamten.
   Robert spojrzał Ewelinie w oczy. Widział w nich lęk, prośbę o pomoc, błaganie o cud. Widział w nich ból i cierpienie.
   - Jak tam chcecie - mężczyzna wzruszył ramionami. - Dla mnie to i lepiej - dodał, po czym zaczął rozpinać rozporek.
   - Stój! - ryknął Robert. - Zostaw ją! Powiem ci...
   Nie dokończył, potężny wybuch wyrwał właz, powalił wszystkich na podłogę. Zdarzył się cud.
   *
   Przemek czekał w ukryciu. Skorzystał z tego, że wszedł za budynek, żeby schować się pod stertą gruzu, przykrytą warstwą śniegu. Nie zdążył przyjąć wygodnej pozycji, gdy obok niego przebiegł Kowal. Był widocznie zdenerwowany, że stracił Przemka z oczu. Rozglądał się na lewo i prawo, szukał go. Było już dość ciemno, Kowal nie zauważył więc Przemka, leżącego w ukryciu, kilka metrów od niego.
   - Jasna cholera! - syknął Kowal, łamiącym się głosem.
   Przemek wypełzł z ukrycia, biorąc do ręki kawałek deski. Podszedł powoli, ostrożnie, nie chciał, żeby Kowal go usłyszał. Był pięć metrów od niego. Trzy. Metr. Jednym, precyzyjnym uderzeniem deski w głowę pozbawił go przytomności.
   - Wybacz - mruknął Przemek, po czym złapał Kowala za ręce i zaciągnął do jamy w której nie tak dawno sam się chował .
   Wsunął go tam, po czym zakrył kocem z plecaka i kawałkiem blachy. Na koniec zamazał wszelkie ślady, żeby nikt nie znalazł Kowala.
   - Pośpij trochę, nie zaszkodzi ci - parsknął Przemek. - Jak wstaniesz, wracaj do hotelu.
   Obrócił się na pięcie i ruszył dalej. Uszedł może pięćset metrów, usłyszał wybuch, jakiś kilometr przed sobą zauważył błysk.
   - Co to było? Wyrzutnia rakiet? - spytał sam siebie.
   *
   - Walą w nas! - ryknął człowiek, który wychylił się z otworu, w którym była klapa.
   - Kto!? - równie głośno spytał mężczyzna z tłustymi włosami.
   - Nie wiem! Wojskowi, mają mundury!
   Nie zwracając uwagi na Robert i Ewelinę, obaj wybiegli na zewnątrz.
   - Ewelina! - krzyknął blondyn. - Trzymaj się!
   Robert rozejrzał się po pomieszczeniu, szukając czegoś zdatnego do przecięcia sznurów. Nie znalazł nic.
   - Świece - mruknął, przykładając bez namysłu ręce nad jedną ze świec.
   Syczał z bólu, gorąco raniło go w nadgarstki, wytrzymał jednak do momentu, kiedy ogień strawił sznurek. Szybko rozwiązał supeł na nogach, podbiegł do Eweliny.
   - Ewelina! Jak się trzymasz?
   Ta, zamiast odpowiedzieć, rzuciła mu się w ramiona, zanosząc się spazmatycznym płaczem. Robert, zdając sobie sprawę, że powinien ją teraz chociaż przytulić, doszedł do wniosku, że nie mają teraz czasu, wziął się więc za rozwiązywanie sznurów wokół jej dłoni i nóg. Gdy już ją oswobodził, ta nadal nie okazywała żadnych oznak życia, poza płaczem i szlochem.
   - Ewelina, wstawaj - poprosił Robert. - Musimy uciekać.
   Nadal nie reagowała, więc blondyn złapał ją za ramię i pociągnął za sobą w stronę włazu. Pierwszy wszedł na drabinę, wychylił głowę na zewnątrz, spojrzał w kierunku, w którym ktoś włączył reflektor. W świetle rzucanym przez wojskowe samochody widział kilku ludzi, połowa z nich ubrana była w mundury wojskowe, reszta zwyczajnie. Mężczyzna z tłustymi włosami rozmawiał, czy raczej kłócił się, z jednym z wojskowych na tyle głośno, że Robert mógł ich usłyszeć.
   - Stary, mówię, że nic nie mamy! Poza tym i tak byśmy wam nie dali!
   - Nie ma ludzi, którzy nic nie mają - odpowiedział mundurowy. - Sami ocenimy co jest coś warte i to weźmiemy. Jeśli będziecie stawiać opór, zabijemy was wszystkich. To przed chwilą to było tylko ostrzeżenie.
   - I co? Okradniecie nas z resztek, które nam zostały? - spytał mężczyzna, przyciągając do siebie dziewczynkę, którą Robert zapamiętał, gdyż nie tak dawno widział, jak ktoś daje jej brudnego, pluszowego misia. - Mamy tu dzieci! Chcecie, żeby umarły z głodu!?
   - Albo umrą one, albo my - odpowiedział wojskowy. - Dla mnie kalkulacja jest prosta. Dość gadania, albo dacie nam to, co macie, albo was zabijemy. Wybierajcie.
   Mężczyzna z długimi włosami krzyczał, wskazywał dziewczynkę, krzyczał nadal. Gdy tylko mundurowy obrócił głowę, prawdopodobnie po to, aby wydać rozkazy, tamten wyciągnął nóż i wbił go wojskowemu prosto w szyję.
   - Walczyć! - ryknął ten, który nie tak dawno więził Roberta i Ewelinę. - Zabić!
   Potem rozpętało się piekło. Kule leciały seriami, co chwilę następowały wybuchy. Nim Robert spadł z drabiny na podłogę, zobaczył tylko, jak głowa dziewczynki, którą zasłonił się mężczyzna z tłustymi włosami, eksploduje od jednego z nabojów.
   *
   Gdy tylko doszły go odgłosy strzelaniny, natychmiast przywarł do ziemi. Nagle usłyszał wybuch. Niedaleko. Może pięćset metrów. Wstał i ruszył przed siebie, jednak nie podnosił głowy wyżej, niż podpowiadał mu zdrowy rozsądek. W takiej pozycji doszedł do linii drzew, skąd miał już niecałe sto metrów do miejsca w którym odbywała się bitwa. Czy raczej masakra. Co najmniej setka ludzi w mundurach wojskowych strzelała nieprzerwaną serią w stronę ludzi, którzy jedyne co robili to uciekali gdzie pieprz rośnie. Trup siał się gęsto, mało kto dał radę uciec przed śmiercią.
   - Przerwać ogień! - krzyknął ktoś. - Przerwać ogień!
   *
   - Ucichło - mruknęła Ewelina, gdy minęła dobra minuta od chwili, gdy usłyszeli ostatni wystrzał.
   Robert wszedł na drabinę i wyjrzał na zewnątrz. Ujrzał pogorzelisko. Wszędzie palił się ogień, ciała poszatkowane przez amunicję walały się bez ładu. Gdzieś ktoś jęczał, jednak kolejny wystrzał go uciszył.
   - Nie marnujcie amunicji na dobijanie ich! - krzyknął ktoś. - Naboje są na wagę złota!
   - Co robimy? - spytał ktoś inny. - Hussmer nie żyje, tamten tak go dźgnął, że dziadek się wykrwawił!
   - Paczewski! Żyjesz?
   - Też nie, dostał z rykoszetu!
   - Dobra, ja przejmuję dowództwo! Przeszukać teren! Brać co się da i pakować na samochody, nie dobijać nikogo, nie marnować amunicji!
   Robert wyszedł na powierzchnię i natychmiast schował się za jednym z ciał.
   - Ewelina, wychodź! Musimy uciekać! - syknął.
   Gdy tylko dziewczyna wyszła, złapał ją za rękę i, schylając się najniżej jak mógł, zaczęli uciekać. Nie zdążyli odbiec na kilkadziesiąt metrów, gdy ktoś nakierował na nich jeden z reflektorów.
   - Ktoś tam jest! - usłyszeli.
   - Zostawić ich! Nie strzelać! - odpowiedział mu ktoś inny. - Do jasnej cholery, nie marnować amunicji! Jeszcze kiedyś nam się przyda!
   *
   - Mróz jak chuj - westchnął Konrad.
   Był środek nocy, było zimniej niż ostatnio. Co prawda warta Konrada już się skończyła, jednak doszedł do wniosku, że dosiedzi już do rana, dopiero potem wystawi Andrzeja. Potrzebował czasu, żeby pobyć trochę sam, żeby trochę porozmyślać o tym, w jakiej sytuacji się znalazł. Formalnie był teraz w hotelu przywódcą. Ale jakim kosztem? Życia Maćka, oraz tego, że jego córka będzie miała traumę do końca życia, ponieważ zobaczyła jego zwłoki? Czy to nie zbyt wysoka cena? Czy nie dało się zrobić tego dyplomatycznie? Wtedy może chociaż Kowal bardziej by się słuchał. A tak? Nie pogodził się z tym, że teraz rządzi Konrad, więc robi po swojemu. Wymknął się mimo zakazu. Jak on miał rządzić, skoro nie wszyscy się go słuchali? Do tego jeszcze całą sprawę komplikowała Alicja. Zakochał się w niej. Może zbyt wcześnie, przecież ledwie niecałe dwa tygodnie temu stracił żonę, jednak nic nie mógł na to poradzić. Alicja też dała mu jasno do zrozumienia, że mogą chociaż spróbować, ale dopiero za jakiś czas, że teraz jest jeszcze za wcześnie. Był pewien, że spróbują, jednak niepokoiła go jedna kwestia. Pati. Jak ona przyjmie to, że będzie z Alicją? Czy zaakceptuje ją jako przyszywaną matkę? Alicja bez problemu zaakceptuje jego córkę, był tego pewien, ale czy zadziała to też w drugą stronę?
   Jak jego wewnętrzne rozterki wpłyną na grupę? Na sposób w jaki rządzi? Westchnął, spojrzał ukradkiem na grób pielęgniarza.
   - Czemu się powiesiłeś? - spytał. - Czemu? Gdybyś żył, mógłbyś mi pomóc.
   *
   Chciał obejść ich naokoło. Wojskowi nadal grzebali w pogorzelisku, które po sobie zostawili. Wnioskując po tym, że dużo klęli, Przemek domyślił się, że wartość wystrzelonych nabojów była wyższa od wartości tego, co tutaj znaleźli. Przeszedł powoli wzdłuż linii drzew, po czym zaczął przemykać się między resztkami budynków, przewróconymi samochodami, czy zaspami śniegu i popiołu. Był tak wpatrzony w to, co robią mundurowi, że nie zauważył ciała o które się potknął i przewrócił.
   - Jeszcze o kogoś się potknę? - syknął ze złości.
   Było to ciało młodej kobiety, która miała obecnie kilkanaście dziur w plecach. Obok zwłok leżała czarna torba. Przemek wstał i miał ruszać dalej, gdy nagle skojarzył fakty. Wziął torbę do ręki. Tak jak sądził, widniał na niej duży, biały napis "ochrona". Łysy przypomniał sobie, że identyczną torbę miał Robert. Otworzył ją natychmiast, zajrzał do środka. Było w niej trochę kobiecych ubrań, oraz śpiwór., odrobina żywności i scyzoryk. Ubrania były zdecydowanie za małe jak na kobietę, przy której leżała torba. Przemek był pewien, że były to rzeczy Eweliny.
   - Mamy trop - mruknął sam do siebie, z widoczną satysfakcją w głosie.
   *
   Biegli ile sił w nogach. Uciekali, oby jak najdalej. W końcu zabrakło im sił. Zatrzymali się, schowali za jedną z zasp. Robert wyjrzał jeszcze, czy ktoś ich nie goni, nie zobaczył jednak nic niepokojącego. Dopiero teraz mógł zająć się Eweliną, która przez całą ich drogę nie przestawała szlochać.
   - Hej - powiedział do niej, łapiąc ją za ramiona. - Hej, już dobrze. Uciekliśmy im.
   Dziewczyna spojrzała mu w oczy, kiwnęła głową, jednak nie przestała płakać. Wtuliła się w jego ramię, płakała dalej, choć coraz ciszej. Robert jej nie przeszkadzał, sam potrzebował odpoczynku, dał jej więc czas potrzebny na zebranie się. Dopiero po dobrych dziesięciu minutach przetarła oczy, rozejrzała, zastanowiła nad tym, co się stało.
   - Wszystko nam zabrali - wymamrotała.
   - Mamy zapalniczkę - sprostował blondyn. - Nie przeszukali mi kieszeni.
   Nastolatka już miała coś odpowiedzieć, jednak znów wybuchła płaczem, wtuliła się w kurtkę Roberta.
   - Hej -  uspokoił blondyn. - Już po wszystkim. Już ich nie ma. Uciekliśmy, uspokój się. Nie płacz.
   - Nie... - ledwie cedziła przez łzy. - Nie dlatego... Wiem... Ale... On... Ten co mnie wrzucił...On...
   - Zgwałcił cię? - zaniepokoił się Robert.
   - Nie zdążył... Ale... Dotykał...
   Więcej nie mówiła, spazmatyczny płacz był zbyt silny. Robert, zszokowany, nie wiedział co odpowiedzieć, objął ją więc i przytulił, dając w ten sposób znać, że już jest bezpieczna, że już po wszystkim. Że skończyły się ból i cierpienie.
   *
   Pierwsze, co zaobserwował, gdy się obudził, to ból głowy i ciemność. Nadal lekko zdezorientowany, odsunął koc, który go zakrywał. Wypełzł z wnęki, w której się znajdował, instynktownie mrużąc oczy - dzień już wstał, a że niebo było pogodne, cała okolica skąpana była w promieniach słońca. Rozejrzał się po okolicy, zastanawiając się, co tak właściwie się stało. Dotknął ręką tyłu głowy, poczuł strupa. Metr od niego leżała deska, na której widział małą plamkę krwi. Domyślił się. Przemek musiał zauważyć, że Kowal go śledzi, postanowił więc zaczaić się na niego i pozbawić przytomności. Kowal przeklął, splunął, po czym wziął się za szukanie jakiś śladów, które doprowadziłyby go na trop Przemka. Jednak było to niemożliwe, cała okolica była rozdeptana przez ludzi, nie było mowy o wytropieniu jednych, konkretnych odcisków butów. Kowal poczuł, jak wszystko w nim się gotuje. Znów został potraktowany, jak niechciany śmieć. Ze złości walnął pięścią w stojący obok znak drogowy, z taką siłą, że aż rozbolała go ręka. Spojrzał jeszcze raz, mając nadzieję, że może jeszcze ich zobaczy. Nie widział. Wiedział już, że nic nie zrobi. Mógł iść po prostu na przód, lecz wtedy najpewniej zgubiłby się, zamiast ich znaleźć. Musiał wracać do hotelu.
   Cały czerwony ze złości, trzymając się za głowę, która pulsowała bólem, zawrócił i ruszył w stronę lasu. Obiecał sobie, że zarówno Przemek, jak i Robert go popamiętają.
   *
   Przed nocnym mrozem schronili się w budce ochroniarskiej, stojącej zaraz przy przewróconym przystanku autobusowym. Ewelina zasnęła i spała całą noc jak dziecko, więc Robert postanowił jej nie budzić. Sam złapał tylko chwilę drzemki, jednak z jakiegoś powodu nie chciało mu się spać. Siedział zaraz przy wyjściu, zastawionym wyrwanymi drzwiami, opatulony dwoma kocami. Przez te kilka godzin nocy, która im została, rozmyślał o wszystkim, co ich spotkało, od kiedy opuścili hotel. Było to trochę ponad dwadzieścia cztery godziny temu, a już niemal stracili życie. Gdyby nie tamci wojskowi, on już wąchałby kwiatki od spodu, a Ewelina robiłaby za "umilacz czasu" dla tamtego psychopaty. Przypadkowi ludzie, którzy nie mieli wcale pokojowych zamiarów, ocalili im życie przed jeszcze gorszym człowiekiem. Co takiego stało się z ludźmi, że w chwili największego kryzysu, jaki tylko mógł ich spotkać, starają się osiągnąć jak najwięcej kosztem innych? Nie powinni sobie teraz pomagać? Naprawdę wolą robić innym krzywdę? I to nie z przymusu, lecz z własnej, nieprzymuszonej woli? Kim, na przestrzeni dziejów, stali się ludzie, i dlaczego podążyli tą ścieżką, a nie inną? Dlaczego wybrali drogę pełną bólu i cierpienia?
   Z rozmyślań wyrwał go głos Eweliny. Spojrzał na nią, lecz nadal spała, domyślił się więc, że wypowiedziała coś we śnie. Okrył ją dokładniej kocami, po czym wyszedł na zewnątrz. Był spory mróz, czuł szczypanie w nosie i na polikach. Rozejrzał się po okolicy. Była monotonna, szaro-biała, niemal nie było ruchu - widział kilku ludzi na horyzoncie, jednak żaden z nich nie wyglądał szczególnie groźnie. Gdzieś w oddali musiał palić się ogień, gdyż widział unoszący się w górę czarny dym, charakterystyczny dla palących się opon.
   - Ludzie nigdy nie nauczą się dbać o naturę - mruknął pod nosem. - Nawet wtedy, gdy sama dogorywa.
   Zresztą, wcale się im nie dziwię, dokończył w myślach. Marzli, chcieli się ogrzać. Dawno nie było takiej zimy, niektórzy nie byli przyzwyczajeni do mrozów tego stopnia. Musieli się ogrzać, a grzali się tym, co mieli pod ręką.
   Obrócił się na pięcie i wrócił do budki. Ewelina nadal spała, lecz jej wygląd zwrócił uwagę Roberta. Była spocona, miała zarumienione policzki. Dotknął ostrożnie jej czoła. Zaklął.
   - Ewelina, wstawaj - szturchnął nastolatkę.
   Ta przetarła oczy, kaszlnęła dwa razy, zaspana rozejrzała się.
   - Idziemy? - spytała zmienionym głosem.
   - Nigdzie nie idziemy - warknął Robert, nie do końca rozumiejąc skąd w nim agresja. - Wracamy do hotelu, masz rozpalone czoło. Znowu jesteś chora.
   *
   Wiedział, że musi ich gonić, ale wiedział też, że oni muszą spać, a że sam był zmęczony, znalazł sobie zasłonięte miejsce, gdzie postanowił odpocząć. Śpiwór, który miała Ewelina okazał się ciepły, to też przespał się trochę w nim. Gdy wstał, poczuł się jak nowo narodzony. Zjadł szybkie śniadanie, dogasił ognisko, które udało mu się rozpalić z drzazg nazbieranych wokoło. Już miał ruszać, gdy ktoś rzucił się na niego. Nikt go nie atakował, jakaś kobieta zaczęła szarpać rękaw jego kurtki.
   - Moje dziecko umiera! - krzyczała kobieta przez łzy. - Proszę, pomóż mu!
   Przemek wyrwał rękę, spojrzał na zawiniątko, które kobieta trzymała w ręku. W środku zobaczył niemowlaka. Gdy tylko zauważył niebieski kolor skóry, szron osadzony na rzęsach, ustach i pod nosem, westchnął.
   - Twój dzieciak już nie żyje - odpowiedział lodowatym tonem. - Zamarzł na śmierć.
   - Proszę! - ryczała kobieta, ponownie szarpiąc go za rękaw. - Możesz coś zrobić! Zrób coś! Proszę cię! Uratuj go!
   Przemek, zirytowany, odepchnął kobietę od siebie, aż tamta upadła.
   - Kobieto, on już nie żyje! - powtórzył. - Popatrz na niego, tak wygląda żywy noworodek!? Zamarzł! Trup! Koniec, już go nie ma!
   Łysy odwrócił się na pięcie, zaczął biec, nie zważał na krzyki kobiety. Nie biegł dlatego, że miał jej dość. Biegł, żeby nie okazać łez, które zaczęły spływać mu po polikach.
   Pamiętał wszystko doskonale. Trzy lata temu. Jej krzyk. Widok dziecka. Jej słowa. Słowa, które wypowiedziała kobieta, którą kochał.
   "Nie żyje! Zamarzł na śmierć! Przemek! Twój syn zamarzł na śmierć!".
   *
   Pakowała się bez słowa. Mieli za sobą kilkunastominutową kłótnię, z której nic nie wywnioskowali. Gdy tylko skończyła zwijać koce, usiadła, uderzając w podłogę najmocniej jak mogła, dając w ten sposób znak protestu, że nie zamierza wracać.
   - W jakim stanie będziesz wieczorem? - spytał Robert, który starał się trochę uspokoić. - A jak znowu stracisz przytomność? Jak w hotelu, kiedy nie budziłaś się kilka dni? Poza tym spójrz na nas. Co widzisz? Nic nie widzisz. Mamy pięć koców, które tu znaleźliśmy. Nie mamy żadnej broni, jedzenia, niczego. Gdyby nie te koce, nie mam pojęcia jak byśmy przetrzymali noc.
   Nastolatka nie odzywała się słowem, patrzyła dalej, przed siebie, w jakiś upatrzony punkt. Starała się ignorować Roberta, dając mu w ten sposób do zrozumienia, że nie godzi się z jego zdaniem, że ma zamiar iść dalej.
   - Wrócimy do hotelu - kontynuował blondyn, gdy nie doczekał się odpowiedzi. - Poleżysz ze dwa dni, znów wszystko spakujemy i wyjdziemy znowu. Czy nie rozumiesz...
   - Ty nie rozumiesz! - krzyknęła Ewelina, gdy nie wytrzymała. - Jutro już tam będziemy! Jutro będziemy mogli ją znaleźć! Ostatnią osobę, która jest mi bliska i która może nadal żyć! Chcę ją znaleźć, bo ją kocham! Jak każdego członka rodziny! Chcesz to wracaj, ja idę dalej!
   Robert, trochę wybity przez jej wybuch z tropu, spojrzał jej w oczy,  ale ta znów uciekła wzrokiem do znanego tylko sobie punktu. Usiadł, sam znalazł sobie punkt w oddali, na którym skupił wzrok. Siedzieli i milczeli dłuższy czas.
   - Nie wracam - Ewelina pierwsza nie wytrzymała ciszy.
   - To zaniosę cię na siłę - odpowiedział jej blondyn. - W co ja się wpakowałem. Wyszedłem bez żadnego uzbrojenia do najniebezpieczniejszego miejsca jakie znam, do tego w czasie, kiedy jeden człowiek zabije drugiego dla paczki suszonych moreli.
   Tego się nie spodziewał. Ewelina uderzyła go otwartą dłonią w twarz. Z początku odruch nakazywał oddać jej, jednak powstrzymał się.
   - To po co ze mną szedłeś? - nastolatka wycedziła przez łzy. - Powiedz prawdę. Bo było ci mnie żal? Płacząca, biedna dziewczyna, której trzeba pomóc? A może chciałeś mi pomóc, bo myślałeś, że po drodze mnie przelecisz? Jesteś jak każdy inny...
   Tym razem to ona nie dokończyła. Otwarta dłoń Roberta zostawiła czerwony ślad na policzku Eweliny. Ta spojrzała na niego oburzona, zła i zrozpaczona jednocześnie.
   - Wiesz, jaki to jest ból, kiedy nawet nie wiesz, gdzie są twoi bliscy? - nastolatka pierwszy raz widziała, żeby Robert płakał. - Kiedy nawet nie wiesz, czy żyją? Ja nic o swoich nie wiem. Nic. Ty wiesz coś o swojej cioci. Nie chciałem, żebyś poczuła ten sam ból co ja. Dlatego ci pomogłem. Dlatego z tobą wyszedłem. Narażałem własne życie. Żeby choć jedna osoba nie poczuła bólu i cierpienia, jakie ja czuję dzień w dzień. Chcę znaleźć twoją ciocię, chcę, żebyś była szczęśliwa, tak jak i ona. Żebyście nie cierpiały z braku wiedzy o najbliższych. Ale jak chcesz być z nią szczęśliwa, nie możesz po drodze umrzeć. A na chwilę obecną do tego dążysz. Jesteś chora, rozpalona pewnie do czterdziestu stopni, nie mamy żywności, nie mamy nic. Nadal chcę ci pomóc, ale w takim stanie w jakim jesteśmy nie damy rady. Zabieram cię do hotelu, uzupełnimy siły i zapasy, potem tu wrócimy. Po to, żebyś ją znalazła, nie z litości, czy po to, żeby cię przelecieć. Ze zwykłej, ludzkiej dobroci.
   Złapał ją za rękę, nim zdążyła zaprotestować. Pociągnął w stronę wyjścia, nie stawiała oporów.
   - Wracamy do hotelu - powiedział jeszcze, nim przekroczył próg budki ochroniarskiej.
   Jednak gdy tylko to zrobił, poczuł zimno na gardle. Zimny, ostry przedmiot, pocierający o jabłko Adama. Nim zdążył coś pomyśleć, usłyszał za sobą pisk Eweliny i znajomy głos.
   - Do hotelu, powiadasz? Idę z wami, stary...  
   *
   Obóz ulokowali na wzgórzu. Rozstawili namioty wojskowe, wystawili warty. Mimo, że byli przeszkoleni do życia w warunkach polowych, to brakowało im ciepła, zwykłego, bijącego z grzejników. Brakowało im miejsca, gdzie mogliby chodzić w koszulkach, nie martwiąc się o temperaturę. Mieli zapasy, ograbili już kilka obozów, a do tego mieli wojskowe konserwy, które przywłaszczyli sobie kilka dni przed Kolizją. Jednak nadal pragnęli ciepłego, bezpiecznego miejsca. Dlatego wysłali zwiadowców. Żeby przeczesali teren i znaleźli miejsce, gdzie mogliby się przenieść.
   Jeden z nich natrafił na hotel.
   *
   - Czego ty znowu od nas chcesz? - spytał Robert, nadal czując zimno ostrza na szyi.
   Ewelina zawiązywała mu ręce. Mężczyzna zagroził, że jeśli tego nie zrobi, poderżnie Robertowi gardło.
   - Zaraz ci wszystko wytłumaczę - odpowiedział tamten.
   Gdy tylko Ewelina skończyła, mężczyzna z długimi, lepkimi włosami przewrócił Roberta w śnieg. Przewrócił też Ewelinę, przygniótł kolanem jej plecy. Ręce dziewczyny wykręcił do tyłu na tyle brutalnie, że ta pisnęła z bólu. Gdy związał jej ręce, poprawił węzeł na rękach Roberta. Dopiero wtedy schował nóż za pasek spodni.
   - To nie twój nóż - zauważył Robert.
   Tamten kopnął blondyna w twarz, po czym nachylił się nad nim.
   - Jestem zły, stary - wydyszał. - Bardzo. Ale na razie muszę się opanować. Prowadź do tego waszego hotelu, ale już, inaczej wywiercę jej taką dziurę w brzuchu, że wsadzisz tam głowę. Chyba nie chcesz, stary, skazać jej na ból i cierpienie?
   *
   Mimo kilometrów, które przeszedł, złość z niego nie ustąpiła. Wręcz przeciwnie, im był bliżej hotelu, tym bardziej się kumulowała, a koncentrowała się na Konradzie. To on nie chciał go puścić z Przemkiem. To jego wina. Przez chwilę miał zamiar zaraz po powrocie wejść z Konradem w bójkę, zaniechał tego jednak. Tłumaczył przed sobą, że nie ma potrzeby napinać jeszcze bardziej sytuacji, choć tak na prawdę bał się Konrada, który przewyższał go o trzy głowy, oraz był dwa razy szerszy w barach.
   Poznawał już okolicę, przeszedł obok charakterystycznie złamanego drzewa, oddalonego od hotelu o jakieś dwieście metrów. Minął je i stanął jak wryty. Usłyszał serię wystrzeloną z karabinu.

Kuri

opublikował opowiadanie w kategorii przygoda, użył 5479 słów i 30790 znaków.

1 komentarz

 
  • xptoja

    Chapeau bas! Nie wiem czy to z powodu wartkiej akcji, samych pomysłów, ale moim zdaniem najlepszy rozdział, ciężko się oderwać, tylko trochę strach kiedy się skończy. No i się skończył, ale czekam na dalszy rozwój wydarzeń, jak dobrze pamiętam to jakiś tydzień ; )

    22 sty 2016

  • Kuri

    @xptoja Ah, dziękuję, dziękuję :) Wg. mnie kolejny będzie jeszcze lepszy xD Rozdziały publikuję co piątek. Kolejny (dziesiąty, jubileuszowy) będzie dłuższy od poprzednich o 1/3 :)

    22 sty 2016